Człowiek obojętny na ideologie i intelektualne mody niemal zawsze musi znajdować się na uboczu społeczeństwa. Dla Boga i diabła jest równie obcy, jak dla innych ludzi. Jego rolą pozostaje wątpienie i cicha rezygnacja, a nie opowiadanie się po jednej ze stron. Nie gardzi on przy tym wcale wartościami, lecz zostaje wobec nich całkowicie bierny; pomiędzy nimi nie widzi żadnej jakościowej różnicy.
Tworzenie albo niszczenie, które dla jego współobywateli stanowi fundament egzystencji, dla niego jest tylko źródłem ich upadków i frustracji. Osiągnięcie celu bowiem oznacza kolejne wielkie rozczarowanie, każdy czyn jest tylko próbą ukrycia własnej skończoności, ale ta zawsze daje o sobie znać. On zaś nie proponuje nic. Nie chce skrywać pustki otaczającej ludzi za żadnymi wartościami i wierzeniami. Toteż obok absolutów przechodzi spokojnym krokiem: bez zbędnego wywyższania się, ale też uniżoności. Kiedy inni próbują rozjaśnić wszechobecną noc sztucznymi światłami, jemu pozostaje tylko milczące błądzenie wśród cieni i pustki.
W ostatnich stu latach taka postawa budziła popłoch, ponieważ wytwarzanie wartości – pozytywnych czy negatywnych – było jakby obowiązkiem wszystkich tych, którzy chcieli zmieniać świat czy siebie; wszystkich tych, którzy nie godzili się na otaczającą ich rzeczywistość; wszystkich tych, którzy wierzyli, że próżnię wokół istnienia mogą wypełnić w jakiś sposób. Ten, który był obojętny, natychmiast stawał się współwinnym istnienia nicości i przemijania. Jego brak zaangażowania był odczytywany złowrogo, kto bowiem nie chciał uczestniczyć w budowaniu systemu wartości, norm i idei, traktowany był jako nieodpowiedzialny i niepotrzebny. Wróg danego systemu przynajmniej łatwo dawał się scharakteryzować i zaszufladkować. Podobnie ktoś wspierający status quo. Sceptyk z kolei odmawiał przyznania komukolwiek racji, więc przy okazji odbierał też powód wzmożenia i budowania/niszczenia. Jego rola stawała się niewygodna. Nie chciał rozgrzeszać żadnej zbrodni w imię zasad, nie godził się też przyznać racji historii. W każdym wysiłku ludzkim widział zatem upadek. Ideom wypominał ich przypadkowość i chaotyczność, każde działanie było dla niego efektem chwilowości i nietrwałości. Widząc otaczającą go pustkę, przyjmował ją ze spokojem, w przeciwieństwie do zaangażowanej większości, która za fasadami i iluzjami za wszelką cenę chciała ją zakryć.
Dla odpowiedzialnego umysłu sceptyk stawał się zatem kimś na wzór gnuśnego pesymisty, który odmawiał działania i pewności. „Bądź zimny albo gorący”, tak przecież zostało napisane. On jednak wybierał środek skali albo całkowicie ją odrzucał. Zakorzenienie w prawie i dogmacie oznaczało dla niego tylko kolejną formę zapominania własnej egzystencji i jej ostatecznego celu. Dlatego nie odmawiał sobie świadomości odczuwania ciągłej straty. Patrząc na świat, widział jego piękno, ale też enigmatyczny charakter całego istnienia i nieprzeniknioną nicość otaczającą ziemię. Nie negował przy tym istnienia bóstw czy możliwości zbawienia, po prostu nie upierał się przy żadnej możliwości i były mu one obojętne. Wystarczała mu wiedza, że w ludzkich zachowaniach i czynach nie ma nic czystego ani słusznego. Dlatego najlepszym miejscem była dla niego pustynia – rozumiana jako miejsce opuszczenia i widzenia rzeczy takimi, jakie w rzeczywistości są. Tam też spokojnie mógł szukać prawdziwej jasności oraz niczym dziury w ziemi rozkopywać swoje obawy, aby przy końcu swoich dni na spodzie dołu zobaczyć jedynie pustkę.
Tak właśnie wygląda nocna peregrynacja przez pustynię. Na niej wszystkie idee i wartości z upływem czasu przestają mieć jakiekolwiek znaczenie; wraz z biegiem lat tracą one swoją wartość. Sceptyk, który wyruszył na ową mroczną wędrówkę, powoli zaczyna odkrywać własną zbędność i nicość egzystencji. Poczucie daremności coraz mocniej daje o sobie znać i być może właśnie to jest owa dobra wiadomość skrywana przez ludzkość za wszelkimi czynami. Zasada, funkcjonująca na zasadzie paradoksu, że im mniej istnienia, tym więcej egzystencji, a noc, przez którą się idzie, jest właśnie pełnią, obrazującą ostateczny sens, zapisana już przecież w księdze Koheleta czy w buddyjskich tekstach. Pustka, jako wspomnienie straty i przemijania, otacza każde istnienie. Przy każdym kroku zatem jest jej coraz więcej i więcej, dlatego też nie ma powodu, aby starać się ją zakryć, wypełnić i przymykać na nią oczy. Przecież na ostatnich paragrafach katechizmu wędrowca – na ogół nie znanych tym, którzy dopiero wyruszają – jest napisane, że na przeciwległym krańcu drogi, za tysiącem zakrętów i tysiącem gór, wcale nie ma szczęśliwego zakończenia[1]. Sceptyk przeczuwa to od samego początku, dlatego staje się obojętny wobec codziennych spraw i ideologicznego zaangażowania. W świecie, w którym od nadmiaru wartości trudno oddychać, woli on miejsce królowania nicości, gdzie nie znajduje w pozornych normach żadnego oparcia ani drogowskazów kierujących go ku ostatecznemu dobru. Za to natrafia tam na coś o wiele ważniejszego – czystą możliwość, będącą otwarciem się na to, co nieznane: nicość, z której, czy to z punktu widzenia teologicznego, czy kosmologicznego, wywodzi się tajemnica istnienia.
***
Nasza bałwochwalcza natura każe nam zmieniać przedmioty naszych marzeń i dążeń w byty nieuwarunkowane. Historia jest tylko paradą fałszywych Absolutów, świątyń wznoszonych jedna w miejsce drugiej ku chwale pozorów, jest ukorzeniem się umysłu przed Niemożliwym. Człowiek, nawet gdy oddala się od religii, wciąż jej podlega; trwoni siły na wymyślanie fałszywych bogów, których później gorączkowo uznaje za swoich: jego potrzeba fikcji i mitologii okazuje się silniejsza niż poczucie oczywistości i śmieszności[2] – czytamy na początku Zarysu rozkładu Emila Ciorana. Ta pierwsza napisana po francusku książka, a druga w dorobku rumuńskiego eseisty[3], podejmuje wszystkie te tematy, które będą się powtarzać w monotonnym dziele jego życia. O wiele dojrzalsza niż Na szczytach rozpaczy, a przy tym bardziej radykalna niż kolejne pozycje w jego dorobku, dostarcza nam wiedzy o sprawach do głębi dotykających wielkiego sceptyka. To w niej podejmuje on atak na idee, które oddalają człowieka od własnej egzystencji na rzecz iluzji istnienia; idee, które są tylko nieświadomymi histeriami i skutkami nerwic toczących każde metafizyczne zwierzę, jak nazywa ludzi Cioran. Historia jest z kolei tylko skutkiem upadku prarodziców bądź jakiegoś kosmicznego skandalu, skądinąd żadna to różnica. Ważny jest jedynie sam fakt istnienia czasu – morderczej maszyny mielącej istnienia i skazującej je na zapomnienie. Ludzie jednak mamią się fałszem celowości własnej egzystencji oraz możliwości zapanowania nad nicością otaczającą każdy byt. Dlatego wytwarzają kolejne normy i wielkie systemy, aby nadać sobie pozór królowania nad ziemią czy własną egzystencją. Ich los jest jednak ciągłym powtarzaniem pierwotnego upadku, reprodukowaniem tych samych błędów. Ludzkie wysiłki, mające ukrywać się pod postępem, utopią czy rozwojem duchowym, ciągle powodują niespełnienie i rozczarowania, inaczej być nie może, ponieważ ufundowane są one na mylnym przeczuciu, że historia ma swój cel. Autor Zarysu rozkładu widzi zaś w niej tylko chaos i przypadkowość, jej diabelską siłę kuszącą pełnią, a dającą jedynie świadomość przegranej.
Każde pokolenie coraz mocniej podupada, trzymając się własnych przekonań, i okłamuje się wielkimi słowami. Stulecia, następujące po sobie, wydają coraz krwawsze żniwo oraz większą ilość stworzenia i materii. Przy tym ludzie wcale nie są bliżej zapanowania nad własnym istnieniem, dlatego produkują nadmierną ilość wartości i idei, aby ukryć własną pustkę. Gdyby nie wrodzona hipokryzja, już dawno zatrzymaliby się w miejscu i popełnili zbiorowe samobójstwo – brzmi złowrogie przesłanie rumuńskiego eseisty. Jednak kłamstwo, zapoczątkowane przez węża, złego demiurga, Boga czy też ewolucyjnie wytworzony gen, nie pozwala im zaakceptować własnego położenia i każe ciągle upadać w różnych kierunkach. Wystarczy, że skrywa się ono za hasłami typu: samorozwój, postęp albo zbawienie.
Jeśli spojrzymy racjonalnie na minione stulecia, ujrzymy jedynie serię upadków, zbrodni i miliardy martwych istnień. Jednak oszukujemy się zbiorowo, że tym razem będzie inaczej, a nasze życie nie pójdzie na marne. Wytwarzamy zatem nowe ideologie, zwalczamy te nam przeciwne, jesteśmy w stanie przelewać krew i mordować w imię wartości, rozgrzeszając własne niecne czyny, ponieważ wierzymy, że to poprawi nasz los. Ideologie powstawały po to tylko, by fałszywym blaskiem przysłaniać barbarzyństwo, które drzemie w nas od wieków – komentuje Cioran. Inaczej rzecz ujmując: optymistycznie patrzymy w przyszłość, wierząc, że wyciągamy wnioski z przeszłości, a w rzeczywistości jest odwrotnie. Brakuje nam namysłu nad zachowaniem naszych antenatów, ale wolimy nie patrzeć za siebie, bo – z jednej strony – ujrzelibyśmy oddalający się raj, a – z drugiej – spaloną ziemię, którą zostawiliśmy za sobą. Odkrylibyśmy wtedy, że postęp wcale nie oznacza naszego rozwoju, lecz jest jedynie kolejną formą zapominania o własnym istnieniu. Na pewno zaś musielibyśmy się skonfrontować ze straszną prawdą, która wyłania się z historii, a mianowicie, że idee są tak samo kruche jak nasze życie oraz tak samo niepotrzebne. Zależą tylko od przypadku, złego sprzężenia losów, nieplanowanego wypadku dziejów. Nic bowiem nie wiemy o własnym istnieniu czy pochodzeniu, a tym bardziej nie wiemy, dokąd zmierzamy. Nie znamy zatem celu tej podróży, mając pewność tylko co do jednego – kresu, który niemal zawsze jest rozczarowaniem. Czy patrzymy w ołtarz, czy gwiazdy, słyszymy ciszę i widzimy nicość. Kosmologowie zakładają powolne wyczerpywanie się energii w kosmosie, powodujące jego wypalenie albo też pewnego rodzaju kolaps, którego skutkiem będzie powtarzalne istnienie wszechświata. Niewiele to zmienia, lecz pokazuje nam mordercze działanie pustki, która pożera wszystko naokoło. Teologie natomiast wytwarzają kolejne wersje tego, co jest po… ale nie niosą one żadnego pocieszenia leżącym na łożu śmierci. Nie istnieje żaden powód do optymizmu, a dialektyka historyczna mająca prowadzić nas ku lepszemu jutru wydaje się już tylko narzędziem w rękach cyników, a tu służy jedynie do okłamywania ludzkości i zdobywania punktów procentowych w sondażach. Wszyscy zatem wytwarzają prawdy na doraźny użytek, byle tylko zakryć nicość słów, wartości i życia. Wskażcie mi – charakteryzuje to działanie Cioran – choć jeden przypadek, który nie pozwalałby czegoś dowieść. Adwokaci piekła mają nie mniejsze prawo do prawdy niż adwokaci nieba, sprawy mędrca i wariata bronić można z takim samym zapałem. Czas naznacza zepsuciem wszystko, co objawia się i działa, każda idea lub zdarzenie, by się urzeczywistnić, przybiera kształt i traci jakość. Kiedyś, wskutek jakiegoś wstrząsu w masie istnień, poczęła się Historia, a razem z nią zrodziło się jedynie czyste pragnienie pośród wszystkich, które wzbudziła: by zakończyła się w ten czy inny sposób. Dlatego też do obsesji autora Zarysu rozkładu należał czas wraz z jego wszystkimi odpryskami – historią, ideami, społeczeństwem oraz systemami. Piętnował je z równą siłą. Podobnie postępował z tymi wszystkimi ludźmi, którzy wyobrażali sobie, że mają gorącą linię z Bogiem, a tak naprawdę grali w głuchy w telefon z diabłem.
- Henryk Waniek, Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca 1257–1957, Kraków 1996.↵
- Przeł. M. Kowalska, Warszawa 2015.↵
- Nie mógłbym nazwać Ciorana filozofem, ponieważ od razu wyobrażam sobie grymas powstały na jego twarzy, kiedy usłyszałby taką etykietę. W końcu pisał o sobie: Jestem filozofem-wyjcem. Moje myśli, jeśli je w ogóle mam, ujadają; niczego nie tłumaczą, eksplodują. Tenże, Zeszyty 1957–1972, przeł. I. Kania, Warszawa 2004.↵