Współpracuje Pan z aktorami pochodzącymi z odrębnych kultur – oprócz z Polski także m.in. z Rosji, Szkocji, Anglii, Grecji, Brazylii. Osiągnięcie porozumienia w tak różnorodnym zespole wydaje się dość trudne.
Sądzę, że spotykamy się w teatrze Pieśń Kozła, ponieważ coś nas bardziej łączy, niż dzieli. Rozstaję się szybko z kolegami, których celem jest podzielenie nas. Na całym świecie są utalentowani ludzie, którzy chcą przeżyć kawałek wspólnej sprawy. Staramy się stworzyć niewielkie środowisko aktorów naprawdę zainteresowanych współpracą pomiędzy światami, religiami i poglądami. Trudne, ale możliwe. To, co niszczy społeczności, to arogancja i cynizm tych „lepszych”. Porozumiewamy się przy pomocy teatru.
W wystawianej podczas Festiwalu Pieśni Leara można dostrzec pewne podobieństwa z teatrem tańca wybitnej niemieckiej tancerki i choreografki Piny Baush.
To miłe porównanie. Oczywiście uwielbiam teatr Piny, ale Pieśni Leara nie miały chyba żadnej jednoznacznej inspiracji poza muzyką stworzoną przez Macieja Rychłego oraz Jean-Claude’a Acquavivę. Tym razem wsłuchiwałem się w emocje muzyki. Zresztą ten spektakl dopiero zaczynał się rozwijać, kiedy nasz przyjaciel, profesor Dariusz Kosiński, powiedział po obejrzeniu jednej z prób: „tutaj się zatrzymaj, nie rozwijaj tego dalej”. I tak z utworu, który miał wyglądać z założenia zupełnie inaczej, powstały Pieśni Leara.
Chętnie sięga Pan po utwory Williama Szekspira. Powstałe ponad czterysta lat temu dzieła są nadal aktualne?
Wierzę, że Szekspir posiadał prawdziwą moc słowa i że wywodził swoje dramaty z ludowej opowieści. Mam poczucie, że dawna ludowa opowieść posiadała wiele znaczeń. Nie tylko historię, którą opowiadała, ale też przede wszystkim jakiś „leczniczy przekaz”. Wierzę, że tak samo jak słowa mogą ranić, mogą też leczyć i że opowieść gra w tym poważną rolę. Proszę zwrócić uwagę, że każdy z szekspirowskich dramatów jest w zasadzie o innej emocji. Po prostu o jednej emocji. Makbet o chciwej ambicji, Król Lear o pysze i arogancji, Otello o zazdrości. Jedna dojmująca emocja zostaje wybrana jako podstawowa energetyczna oś dramatu. Drugi z kluczowych dla mnie motywów to rodzina. Szekspirowski dramat opowiada o rodzinie, w której dzieje się coś bardzo złego. Dramat ujawniający potężną dysfunkcyjność rodziny, często zakończony śmiercią jej członków. Owa dysfunkcyjność rodu bardzo mnie od dawna fascynuje, gdyż uważam, że rodziny stworzone są z… tajemnic. Szekspir to wielka umiejętność powolnego ujawniania tajemnicy oraz tych wszystkich podskórnych wątków, które w rodzinach występują. Pamiętam, jak powoli odkrywałem, dlaczego w Learze nie ma matki, jest tylko ojciec znienawidzony przez dwie starsze córki. Jak nieustannie odkrywam w Hamlecie dwuznaczną relację Hamleta i matki. Innymi słowy – czego Szekspir nie napisał, a tylko zasugerował. I, oczywiście, to pozostawia twórcom potężny obszar do interpretacji. Nieskończony i ważny. No bo do czego się odnosić? Ja nie umiem do publicystyki.
Festiwalowa oferta jest bardzo różnorodna i ciekawa. Religia i duchowość przeplatają się tutaj z magią. Dla mnie te zagadnienia ściśle się ze sobą łączą, ale niektórych mogą bulwersować…
Z moich doświadczeń wynika, że tradycyjna sztuka nigdy nie jest oddzielona od lokalnej magii i duchowości. To, co usiłujemy wypierać w Polsce, w Indiach jest normą kulturową i scena jest jednocześnie świątynią. Nigdy nie zrozumiem, jak może kogoś bulwersować coś, czego nawet nie usiłuje poznać. Duchowość jest trudnym obszarem, bardzo drażliwym i podatnym na spory. Jeśli powiem, że tylko jedna religia jest prawdziwa, to powiem nonsens. Jeśli powiem, że wszystkie religie są prawdziwe, znajdzie się wielu takich, którzy też uznają to za nonsens. Jeśli powiem, że poznanie Prawdy jest najważniejsze, natychmiast mi zarzucą: jakiej Prawdy? i z jakiego punktu widzenia? To jest sytuacja, którą ocalić może jedynie… szacunek dla drugiego. Paradoksalnie tylko akceptacja odrębności i szacunek do przekonań drugiego powodują, że nie ma nigdzie sporu. No ale to najtrudniejsze i wymaga odwagi zrezygnowania ze stereotypów.
Brave Festival, jak sami zaznaczacie, to lekcja otwartości i tolerancji. Zastanawiam się jednak, czy zmiana, jaka się dokonuje w ludziach, nie jest krótkotrwała – podczas festiwalowych dni jesteśmy tolerancyjni, a po zakończeniu, gdy stajemy oko w oko z realnymi sytuacjami, powracają nasze uprzedzenia.
Bo ja wiem… Kiedy widzę „rodziny goszczące” jeżdżące do „swoich dzieci” na drugi koniec świata, kiedy widzę coraz więcej miast i krajów, które chcą dołączyć do naszego festiwalu, to wydaje mi się, że wielu z nas podjęło taką pracę u podstaw. Nastawienia nie da się zmienić od razu. Nikt nie jest wirtuozem fortepianu od pierwszej lekcji. Musimy powtarzać to ćwiczenie. I chyba wielu ludzi zrozumiało, że ponieważ nikt nikomu niczego nie narzuca, to troska o drugiego i o świat jest wyłącznie naszym dojrzałym wyborem. Ci, którzy w tym uczestniczą, robią to we własnym tempie. I chyba wtedy to może działać. Każdy biega w innym rytmie.
Festiwal oprócz przesłania ma jeszcze inny szczytny cel – cały dochód zostaje przeznaczony na pomoc międzynarodowej organizacji humanitarnej ROKPA International, wspierającej edukację tybetańskich dzieci.
Chyba bym nie robił tego festiwalu, gdyby nie to, że dochód z biletów przeznaczamy na pomoc dla dzieci w tybetańskiej części Chin. W ogóle uważam, że warto robić tylko takie projekty, które przynoszą komuś prawdziwy pożytek. Rozrywka mnie nie interesuje.
Zdaje się, że przyjął Pan również za swoją dewizę słowa współzałożycielki ROKPA International, Lea Wyler, że pomaganie nadaje życiu sens. Festiwal niesie pomoc nie tylko ludziom, ale i przyrodzie. W ramach projektu Brave Ekologia tworzycie zieloną infrastrukturę Wrocławia.
To był piękny pomysł Pauliny Galanciak z naszego biura, aby zacząć sadzić drzewa. Cudowny projekt. Do tej pory zasadziliśmy około pięć tysięcy drzew. I tak długo, jak będziemy działać, będziemy również sadzić drzewa. To, że przyroda nie może wyrazić słowami związanych z nami doświadczeń, nie znaczy, że nie cierpi. Sadzenie drzew to jak okazywanie największego szacunku temu, co nas od zawsze karmi. Jak możemy chcieć zniszczyć to, od czego jesteśmy uzależnieni? Nigdy tego nie zrozumiem.
Można się uzależnić od pomagania?
Trzeba.
Nie myślał Pan o tym, żeby rozszerzyć zasięg Festiwalu na inne miasta w Polsce? Dzięki temu więcej osób miałoby szansę zmienić swój światopogląd.
Brave Kids rozszerza się nie tylko na inne polskie miasta, ale też na inne kraje. W tym roku dołączyły do nas Gruzja i Słowacja. A jeśli chodzi o główny Brave… hm, nie jestem pewien, jak to zrobić. Bardzo bym chciał, ale jeszcze nie umiem.
Trzeba mieć w sobie dużo odwagi, by „płynąć ze strumieniem światła”. Pan z całą pewnością jest nonkonformistą. Niewielu powiedziałoby „nie” Broadwayowi…
Chyba powiedziałem „ze strumieniem świata”, a nie „światła”, ale nie jestem pewien. Broadwayowi rzeczywiście raz powiedziałem „nie”, ale to tylko pusta przechwałka. Budujemy projekt, którego celem nie jest droga, popularna rozrywka, lecz ocalanie kultury, wrażliwości, tradycji albo przynajmniej uświadamianie nam wszystkim, co tracimy, jeśli się nie zatrzymamy w swojej chciwości. Kiedy „wystarczy” oznacza „wystarczy”. Ten „strumień świata” to nurt potoczny, powszechny, większościowy. Bardzo trudno z niego wyjść, nie dać mu się, wyrwać ze stereotypów. Siły naciskające na ciebie są naprawdę wielkie. Na dodatek wszyscy uznajemy to, co widzimy, za realnie obowiązującą prawdę, zapominając, że to wszystko tylko kreacje kogoś innego. W naszej rzeczywistości poza tym, że nieustannie się zmienia, nie ma niczego obiektywnego ani niezmiennego. Teraz świat oszalał na punkcie „smart telefonów”. Ktoś robi potężny biznes, gromadzi potężną ilość informacji na nasz temat i jestem na sto procent przekonany, że już prowadzi się zaawansowane badania nad tym, jak jeszcze skuteczniej manipulować rzekomo naszymi potrzebami. Jesteśmy dziś wyłącznie klientelą. Straciliśmy autonomię i tożsamość. Jesteśmy wyłącznie dodatkiem do produktów. Tym jest dziś człowiek – niesamodzielnym dodatkiem do produktu lub marki.
Od 2010 do 2012 roku był Pan szefem artystycznym Teatru Studio w Warszawie. Dobrze wspomina Pan ten okres? Remigiusz Brzyk wypowiadał się negatywnie o współpracy z warszawskim środowiskiem teatralnym.
Studio to spotkanie ze wspaniałymi ludźmi. Bardzo szanuję ten okres, ale mówiąc wprost – nie nadawałem się. Wszedłem do systemu, który był zbyt sztywny, zbyt skostniały i zachowawczy jak na moje umiejętności i możliwości. Nie dałem rady. W Warszawie może sobie dać radę tylko ktoś, kto rozumie Warszawę. Ja nie rozumiem i nie nadawałem się do roli dyrektora warszawskiej sceny. Niemniej nauczyłem się tam strasznie dużo. Dziękuję wszystkim, z którymi tam pracowałem.
Zdobył Pan wiele międzynarodowych nagród i światowe uznanie. Wyznanie: „czuję, że nieustannie jestem na początku artystycznej drogi” brzmi trochę jak kokieteria…
To nie kokieteria. Codziennie zaczynam od początku. Codziennie nic nie wiem. I czasem to doświadczenie jest bardzo bolesne, gdyż człowiek chciałby już raz na zawsze być kimś. Często robię listę rzeczy, których nie wiem. Ta lista z biegiem lat niestety tylko się wydłuża. Dziś nagroda, jutro i pojutrze porażka, tak to wygląda.