Monika Nowakowska: Z sukcesami uczestniczył Pan już dwa razy w Międzynarodowym Triennale Tkaniny w Łodzi – najstarszej, największej i najbardziej prestiżowej imprezie na świecie promującej współczesną tkaninę artystyczną, raz zdobywając Grand Prix, czyli Złoty Medal (11. edycja z 2004 roku), a raz Brązowy Medal (13 edycja z 2010 roku). W 2019 roku weźmie Pan w niej udział po raz trzeci – zaproszenie do 16. edycji MTT zagwarantowała Panu Nagroda za najlepszą pracę 11. Ogólnopolskiej Wystawy Miniatury Tkackiej. Jak Pan odebrał to wyróżnienie?
Konrad Zych: To oczywiście dopinguje, ale też trochę przeraża – nie wypada obniżyć poziomu kolejnej pracy! Z drugiej strony mam świadomość, że nagrody na takich imprezach są zależne od składu i gustów jurorów, a oczekiwania wobec sztuki włókna się zmieniają. W przypadku dwóch wystaw ogólnopolskich towarzyszących Triennale, czyli wystawy miniatur tkackich i wystawy tkanin dużego formatu, wstępna selekcja wymusza ich wysoki poziom – oceniane są konkretne propozycje nadsyłane w formie zdjęć i samych obiektów (tkackie miniatury). To podnosi poprzeczkę artystycznej konkurencji, a w efekcie jest mniej prac przypadkowych, słabych technicznie – co zdarza się niestety na wystawie międzynarodowej. Tu jedynym kryterium kwalifikowania prac są wymiary (3 na 3 na 3 metry) i waga (do 100 kilogramów), autorzy są bowiem wybierani przez konsultantów w poszczególnych krajach.
Czy ta dowolność tematów i swobodne podejście do „medium włókna lub przeplotu” dobrze wpływają na jakość triennalowych propozycji – zarówno w przypadku wystaw ogólnopolskich, jak i prezentacji międzynarodowej?
Mnie osobiście to odpowiada, bo jestem „poszukujący”. Zarzucano mi nawet, że nie robię cykli, nie kontynuuję działań w obrębie jednej techniki, tematu, wymiaru. Wynika to jednak z tego, że dość szybko się nudzę – dochodzę do jakiegoś stopnia perfekcji w danej dziedzinie i rezygnuję z dalszego jej eksploatowania, mając świadomość, że nic więcej w niej już nie osiągnę.
Czy dotyczy to także techniki haftu maszynowego, w której wykonał Pan prezentowaną na wystawach ogólnopolskich wielkoformatową tkaninę Wnikanie, a także nagrodzone miniatury Wylało się i Niedomykanie?
Haft to jedna z najdłużej znanych mi technik tkackich, wykorzystywałem ją jeszcze przed studiami, szyjąc zarobkowo ubrania oraz kostiumy filmowe, które często należało precyzyjnie „wykończyć”, czyli wyhaftować. Zdradzę, że od ponad trzydziestu lat pracuję na prostej polskiej maszynie typu Łucznik, kupionej jeszcze na studiach – szyję na niej i kostiumy, i tkaniny unikatowe. Haft nie jest tak czasochłonny jak kilim czy gobelin (kiedyś tkałem gobelin na zamówienie dwa i pół roku!), haftowaną tkaninę łatwiej zwinąć i przechować, chyba że jest trójwymiarowa, jak prezentowane w Muzeum Włókiennictwa miniatury. To mój pierwszy tego typu eksperyment tkacki, prawdziwe figury przestrzenne wymagające wielkiej precyzji wykonania – jak biżuteria. Trzeci wymiar jest kuszący, ale wymaga przestrzeni, a ja mam bardzo małą pracownię; mimo to chodzi za mną pomysł na większy trójwymiarowy obiekt… Ja zresztą lepiej się czuję w dużym formacie, łatwiej w nim ogarnąć kompozycję, zadziałać kolorem i fakturą.
Pana prace są bardzo różnorodne warsztatowo, a każda kolejna propozycja niesie nowe jakości artystyczne. Czy równie ważna jest dla Pana treść dzieła?
Motywy, do jakich sięgam od lat, są podobne: to wielowarstwowość ziemi i skał, linearny efekt rozlewającej się lawy czy wnikających w glebę korzeni roślin – odnajdziemy je także w pracach eksponowanych na tegorocznych wystawach ogólnopolskich. W miniaturze Niedomykanie dodatkowo sięgnąłem po formę otwartą, niedopowiedzianą, zachęcającą widza do własnych interpretacji. Tytuły moich prac coś zatem sugerują, ale nie są dosłowne – mam zresztą wielkie trudności z ich wymyślaniem, większość moich prac nie ma tytułów. Kiedyś ważnym źródłem inspiracji były dla mnie podróże po świecie. Dwukrotnie byłem w Meksyku (w 1990 i 1994 roku) i wytkałem wówczas kilka prac odnoszących się do tamtejszej kultury: do dawnych tkanin i ludowych strojów meksykańskich, bardzo kolorowych. Z kolei po wyprawie w Himalaje w 1985 roku zrobiłem pracę na drutach o imponujących rozmiarach 172 na 364 centymetry zatytułowaną Na trasie do Chandrung; obecnie znajduje się ona w zbiorach Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Te wyprawy w daleki świat uświadomiły mi, że na różnych, często odległych geograficznie obszarach kulturowych funkcjonują podobne motywy geometryczne. To proste zazwyczaj znaki, pojawiające się w dawnych kilimach, dywanach, tkaninach obrzędowych na różnych kontynentach. Do tej uniwersalności przekazu kulturowego odniosłem się w pracy Wcześniej, teraz, później z 2003 roku – wielkoformatowej tkaninie z bawełny i lnu, którą pokazałem na 11. Międzynarodowym Triennale Tkaniny w Łodzi.
A jak wspomina Pan słynne plenery tkackie w Kowarach, Lubniewicach, Lisim Jarze?
Na pierwszy plener wyjechałem w 1982 roku do Lisiego Jaru dzięki profesor Janinie Tworek-Pierzgalskiej z PWSSP w Łodzi (w latach 70. studiowałem w prowadzonej przez tę wybitną artystkę Pracowni Tkaniny Unikatowej, pod jej kierunkiem przygotowałem też pracę dyplomową – klasyczne gobeliny inspirowane francuskimi XIV–XVI-wiecznymi tapiseriami, głównie typu mille fleurs). Plener organizował gdyński oddział ZPAP, spotkałem tam twórców z różnych stron Polski – całe ówczesne środowisko tkackie. Większość artystów, zwłaszcza tych z dorobkiem, przywoziła na te plenery dokumentacje swoich działań tkackich i prezentowała je na specjalnych pokazach dla koleżeństwa. Każdy plener otwierała wystawa prac uczestników poprzedniego spotkania. Plenery często miały przewodni temat, określony format a nawet kolor – aby ujednolicić efekty poszukiwań tkackich – a wymyślali je sami uczestnicy. Te tkackie spotkania w Kowarach, Lubniewicach koło Gorzowa Wielkopolskiego, Lisim Jarze bardzo integrowały nasze środowisko, pozwalały nawiązać cenne kontakty, także zawodowe, sprzyjały też powstawaniu grup artystycznych, takich jak 10×TAK funkcjonującej po dziś dzień przy Galerii Tkackiej Na Jatkach we Wrocławiu. W Łodzi z kolei odbywały się plenery przy okazji Triennale prowadzone przez Elę Kędzię. Pamiętam też plenery wikliniarskie w Poleskim Ośrodku Sztuki – brałem w nich udział dwukrotnie, w 2011 i 2013 roku. Dzisiaj artyści tkacze działają indywidualnie – sam jestem tak zwanym wolnym strzelcem – a jedną z niewielu okazji do kontaktów środowiskowych jest Międzynarodowe Triennale Tkaniny w Łodzi.
Triennale i towarzyszące mu wystawy ogólnopolskie to także okazja do diagnozowania kondycji współczesnej sztuki włókna. Jakie są Pana refleksje po obejrzeniu wystaw 15. MTT?
Myślę, że tekstylne medium pójdzie w jakimś nowym kierunku. Nie będzie już raczej wielkich powrotów do klasycznych i czasochłonnych technik tkackich – młodzi twórcy są mniej cierpliwi od mojego pokolenia, wolą eksperymentować z tkaniną. Obserwuję też stopniowe zacieranie granic między artystycznymi dyscyplinami: malarstwem, rzeźbą, tkaniną. Dzięki temu wzajemnie się one dopełniają, zyskują na jakości i dają artystom większe możliwości działania. To jest niewątpliwie duża wartość współczesnej sztuki, nawet jeśli czasami zaprowadzi nas – artystów – na tak zwane manowce.
A czy Pana kusi możliwość łączenia dyscyplin i technik, eksperymentów materiałowych?
Warsztat jest dla mnie bardzo ważny, gdyż decyduje o wartości pracy – żeby nie była tylko efekciarstwem. Jestem dojrzałym artystą tkaczem i doskonale wiem, z którymi technikami radzę sobie lepiej, co jest dla mnie łatwiejsze w realizacji (choć niekoniecznie mniej czasochłonne) i ta świadomość przekłada się na tkacie pomysły, jakie powstają w mojej głowie. Krótko mówiąc – od razu wiem, czy dam radę dany projekt wykonać i jakimi środkami. Nie boję się eksperymentowania z materiałami; kiedyś preferowałem naturalne: len, sizal, jutę, wełnę, konopie, farbując je, a także wykorzystując ich naturalne kolory i struktury; robiłem miniatury ze skrawków ubrań, obecnie preferuję filc. Często stosuję techniki własne, w których łączę kilka działań, na przykład w tkaninie Wcześniej, teraz, później prezentowanej na 11. MTT użyłem druku w bocznych partiach tryptyku. Technikę własną zastosowałem także w pracy Przenikanie z 2009 roku, zaprezentowanej na 13. MTT. Jej realizacja była wyjątkowo ciężka, gdyż montowałem dużą kompozycję (130 na 200 centymetrów) ze skrawków drelichu, formowanych i klejonych warstwami. Równie czasochłonna i trudna technicznie była tkanina Wnikanie z filcu, przędzy wełnianej i nici maszynowych, przygotowana na tegoroczną, 13. Ogólnopolską Wystawę Tkaniny Unikatowej – od jej terminowego ukończenia uzależniałem realizację miniatur, za które zabrałem się w drugiej kolejności, nie przewidując, że to one właśnie przyniosą mi sukces i zapewnią udział w kolejnym Triennale.
Czy pojawiał się jakiś wstępny pomysł na pracę, jaką pokaże Pan na 16. MTT?
Zacząłem już powoli główkować; myślę, że będzie to coś lekkiego, może w technice haftu maszynowego? Nie nastawiam się na kolejny medal, bo przecież nagrody nie są najważniejsze, a czasami nawet kłopotliwe. Przypomnę tu sytuację z 11. Triennale z 2004 roku. Na wernisaż wybierałem się z koleżanką, która przyleciała na otwarcie z USA i jak to kobieta, zanim się wyszykowała, byliśmy mocno spóźnieni na wernisaż. Kiedy dotarliśmy do Muzeum Włókiennictwa, w szatni na parterze ktoś ze znajomych powiedział mi: Konrad, leć na górę, bo dostałeś Złoty Medal! (przypomnę, że Triennale otwierano wówczas na trzecim piętrze budynku A). Pomyślałem, że to jakiś żart, ale okazało się to prawdą i już post factum odebrałem medal z rąk ówczesnego dyrektora muzeum, Norberta Zawiszy.