Legoland
Na początek dwa wyznania. Po pierwsze, nie lubię wystaw zbiorowych. W szczególności tych, które pod batutą kuratorskiej myśli (stwarzającej najczęściej pozory głębokiej refleksji kulturoznawczej lub uzurpującej głęboką refleksję humanistyczną) tworzyć mają wspólny bastion wiwisekcji współczesnej cywilizacji, kultury i człowieka. Dlaczego – o tym za chwilę. Po drugie, nie wiem na ile trafnie, ale zaczynam dostrzegać w działalności wystawienniczej białostockiej Galerii Arsenał wyraźną tendencję powrotu i próbę (nie zawsze udaną) gry z tradycją artystyczną. Na wstępie pozwolę sobie na kontynuację drugiego z powyższych wątków.
Po kilkukrotnym odwiedzeniu wystawy Nowe ilustracje dociera do mnie świadomość tego, że polityka kuratorska w białostockiej galerii wyraźnie stawia na powroty; do minionych form, faz, tematów, motywów itp. Nie wiem, ile jest w tym działań zamierzonych, a ile czystego zbiegu okoliczności, ale dwie poprzednie ekspozycje – Obrzędy powszednie i odświętne oraz niezwykle urzekające i intrygujące Powroty do Białowieży ewidentnie wpisywały się w ten właśnie dyskurs. Poza tym od lat znana jest polityka prowadzenia galerii przez Monikę Szewczyk i dominujący w jej kolekcji nurt prac „sztuki o sztuce”, co pozwala na wysnucie powyższych hipotez. Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Nie ulega jednak wątpliwości, że ta zarysowująca się tendencja wydaje się wyraźnie na plus prowadzonej przez Arsenał polityki ekspozycyjnej. Przykładem tego są Nowe ilustracje, które powracają w założeniach do tradycyjnego motywu, jakim jest ilustracja. Finał tego działania nie we wszystkich przypadkach jest pozytywny. Właściwie tylko Białowieża zasługuje tutaj na głębszą uwagę. W pozostałych przypadkach mamy raczej do czynienia z sytuacją, jaką Karol Sienkiewicz opisał cztery lata temu na łamach „Dwutygodnika” przy okazji innego powrotu w Arsenale – rysunku i to w wielkim stylu. Tyle na temat domniemanych tendencji ekspozycyjnych Arsenału. Przejdźmy do wyznania numer jeden.
Podczas pisania tego tekstu zdałem sobie sprawę, że – o Ironio! – moja niechęć do wystaw zbiorowych jest poniekąd niechęcią do ilustracji. Przecież „zbiorówki” są niczym innym jak konglomeratem indywidualności, wrażliwości oraz towarzyszącej im różnorodności kontekstów, podporządkowanych jednej, mającej je rzekomo spajać, wizji kuratora. Ba! Najistotniejsza w tych wystawach jest właśnie ta wizja, obrazująca ideologiczny zarys całości ekspozycji. Tego typu wystawy zbiorowe charakteryzuje moim zdaniem inna idea – „Lego”. Dzieło każdego artysty jest co prawda jego indywidualną wypowiedzą, jednakże w zależności od tego, czy prace artystów prezentowane będą razem, czy osobno, stworzą zupełnie odmienne konteksty w ramach załączonej do nich instrukcji. W ten właśnie sposób swoją wystawę konstruują Panie Godlewska-Siwerska i Sawicka.
Problem w tym, że „instrukcja”, jaką proponują kuratorki wystawy w białostockim Arsenale, jest oparta na wieloznaczności, co uniemożliwia – mimo chęci – uzyskanie jednej, spajającej całość myśli. Kołem ratunkowym, po które sięgają, jest fantasmagoria jasno określonej i zdefiniowanej sztuki, co pragną potwierdzić wyeksponowaną zaraz przy wejściu na wystawę pracą Tymka Borowskiego Sztuka wytłumaczona prościej niż to możliwe (2013/2015).
Praca Borowskiego, obok komiksu Jacka Świdzińskiego i Małgorzaty Jabłońskiej, filmowych kradzieży Doroty Podlaskiej, filmu Jacka Bosackiego oraz znanych, ale świetnie wkomponowanych w wystawę prac Pawła Susida – jest jedną z najciekawszych na wystawie. Nie spełnia jednak swojego tytułowego założenia, a już na pewno kuratorskich nadziei, co jest wyłącznie wynikiem typowej dla sztuki Tymka ironii oraz paradoksalności. W gruncie rzeczy zaprezentowany przez Borowskiego diagram doskonale oddaje to, czym jest ilustracja. Ironiczny dialog z tradycją teorii sztuki i estetyki, który artysta obrał za punkt wyjścia swojej pracy, jest właśnie wspominaną wcześniej grą artystyczną, próba eksperymentu z medium, jakim jest ilustracja. Próbą żartobliwą, a nawet autoironiczną, gdyż już w przypadku udzielania przez artystę odpowiedzi na pytanie „czym jest sztuka?” można mieć wiele wątpliwości. Uczynienie z tej pracy punktu wyjścia do postrzegania innych dzieł, jest strzałem w stopę, gdyż schemat Borowskiego pozbawiony jest najważniejszego elementu dla tytułowego wyjaśnienia, czym jest sztuka – obecności kuratora. Borowski na dobrą sprawę nie wyjaśnia tego, czym jest sztuka. Wręcz przeciwnie, i w tym sens jego pracy. Obiecuje coś niemożliwego, w sposób schematyczny, posługując się językiem wręcz scjentystycznym, co z jednej strony potęguje ironiczną prawdziwość jego „wywodu”, z drugiej, co wydaje się ostatecznym celem pracy, mnoży kolejne wątpliwości co do prób zrozumienia sztuki. Gra znaczeń, kontekstów, dyskursów to tutaj istny diapazon, którym Borowski potrafi zaintrygować zarówno przeciętnego, jak i wykwalifikowanego widza.
Na wystawie jest ponadto wiele innych, potencjalnie ciekawych prac, które – w myśl nowatorstwa, jakie ukazywać ma wystawa – wypadają bardzo konwencjonalnie. Przykładem mogą być tutaj fotografie Aleksandry Gontarz, które wpisując się w tradycję apropriation art – poza uwspółcześnieniem tradycyjnych motywów lub gotowych przedstawień z historii sztuki – nie proponują nic nowego. Nie pomaga nawet dyskurs feministyczny, w który autorka zanurza swoje prace.
Wracając do metafory „Lego”, trzeba jasno powiedzieć, że Nowe ilustracje w warstwie ekspozycyjnej gubią idee mającą spajać je w jedno. Poprzez założenie wieloznaczności tracą własną autonomię i tożsamość w momencie przypisania im konkretnej kategorii, czy raczej dziedziny spośród wymienionych w legendzie do wystawy. Nie wiadomo jednak, na jakiej podstawie tym sposobem np. praca Borowskiego została sprowadzona do „złożenie i wieloznacznie” rozumianej kategorii sztuki oraz, co jest już kompletną enigmą – do kategorii innego medium. Praca Borowskiego to ilustracja „z krwi i kości” – nie wiem, na jakiej zasadzie interpretować ją jako inne medium i które właściwie mogłoby to być medium (oprócz obecnych na wystawie wszelkich możliwych: literatury, filmu, malarstwa, fotografii, dźwięku). Podobnie z innymi pracami. Piotra Bosackiego umieszczono w kategorii sztuki, ale już nie filmu, chociaż jego praca to kilkunastominutowe wideo… Paweł Susid, podobnie jak Leon Tarasewicz, okazuje się literatem. Czy kuratorki w swoim zamyśle byłby na tyle bezczelne, że w proponowanej przez siebie definicji sztuki jako wieloznaczności bez skrępowania prowadziłyby tak skrajnie posuniętą kategoryzację? Odpowiedź będzie – analogicznie do dominującego na wystawie rozumienia sztuki – niejednoznaczna. W stosowanej przez organizatorki wystawy symbolice chodzi zapewne o poinformowanie widza, z czym dana praca koresponduje, do czego nawiązuje, a w konsekwencji – co w nowy sposób ilustruje. Nie zmienia to jednak panującego tam pluralizmu, który do tego stopnia uwieloznacznił prezentowane prace, że sztuka jest – nie wiadomo czym, film jako inne medium koresponduje ze sztuką, czyli z nie wiadomo czym, to, co wizualne, jest dźwięczne, a to, co literackie – wizualne, itp., itd. – Kręć się, karuzelo!
Sztuka nowoczesna to bez wątpienia umiejętność żonglowania kontekstami i nie ma co ukrywać, że zarówno artyści, jak i przede wszystkim kuratorzy bardzo chętnie z tego korzystają. Umożliwia im to postać współczesnego dzieła – dynamicznej struktury uwikłanej w system kulturowych relacji. To czyni ze sztuki, a w szczególności kuratorskiej propozycji jej ukazania, niezwykle mobilne narzędzie do nieco innego postrzegania rzeczywistości. Idąc dalej tym tropem, każdy przeciętny użytkownik mobilnych urządzeń wie, że zbyt duża liczba zainstalowanych aplikacji może prowadzić do zawieszenia systemu. Per analogiam wygląda sytuacja z wystawą Nowe ilustracje.
Wieloznaczność kontekstów doprowadziła do tego, że wystawę w białostockim Arsenale ogląda się jak telewizję cyfrową (apoteozę ilustracji); skacząc od kanału do kanału, zmieniając wątki, konteksty, tematykę. Mnogość kanałów i propozycji prowadzi ostatecznie do nijakości. Poza tym, ktoś zakodował (za przykładem telewizji ”Polsat”) kanały i transmisje pokazujące „nowe”, bo ilustracji mamy, co nie miara.
Errata
Ktoś może oczywiście powiedzieć, że recenzent w niniejszym tekście krytycznym nie porusza wcale tematyki zaprezentowanych prac. Z jednej strony jest to zabieg celowy – a z drugiej poczyniony w trosce o czytelnika. Skoro informator o wystawie składa się z dwunastu stron deskrypcji poszczególnych dzieł, to dwudziestoczterostronicowa recenzja (biorąc pod uwagę skrupulatną analizę każdej) brzmi na pewno zachęcająco…