Zapamiętałam: poczułam nagle w powietrzu najpierw ledwo uchwytną, a potem nasilającą się coraz mocniej bryzę nadciągającą od morza, wreszcie już miałam za sobą miasto z jego czworograniastymi wieżami.
Zapamiętałam: jadąc, myślałam o postępującym zniechęceniu i znużeniu działaniami, o których nie wiadomo, dokąd właściwie prowadzą. Świat oszalał, myślałam, przeglądając dramatyczne nagłówki gazet. Byłam już uzależniona od porannego ich czytania, więc dzisiaj też. Znów mówi się o braku wiary w możliwość jakiejkolwiek odmiany. Zbyt wiele wysiłków i tak poszło na marne. To jakby Syzyf nagle poniechał wtaczania głazu; czy nie pojmują, że w ten sposób doszłoby do samounicestwienia całej idei syzyfizmu, która broni resztek godności naszego trwania? Ale świat oszalał. A jeszcze ta świadomość niemożliwości dokonania jakichkolwiek posunięć. Zupełnie jak przy grze w szachy, gdy następuje sytuacja „pat”.
Zapamiętałam: nie jest dobrze, kiedy jednostka czuje się bezbronna i tak bezsilna, że aż utwierdza się w mniemaniu i o własnej zbędności, i o daremności wszelkich działań. Stąd bierze się potem owa niszcząca siła, która zdolna jest doprowadzić do całkiem nieobliczalnych spustoszeń.
Myśląc, chłonęłam jednocześnie mijane pejzaże. W widnym powietrzu coraz intensywniej czuło się bryzę idącą od morza. I od morza zapewne przybyła nie słyszana od niepamiętnych czasów melodia Paimpolaise, która oprzędzała teraz mnie nostalgicznym rytmem dziwnych przypomnień i niejasnych przeczuć.
I nagle skały.
Wysokie są skały, niskie wody, coraz więcej szarych granitów, no i żarnowce; płonący kolor żarnowca, tego kwiatu pustyni, w ciemnej rozpadlinie skał i na wydmach, też wrzosy. Przestrzeń i kolor. Słony zapach. W dole stromo, niżej kotłująca się kipiel, rytmiczny łoskot morza, rozprysk fal, wdech i wydech, wdech i wydech, aż od tego robi się szeroko. Spłowiały żagiel starej pieśni uprowadzał myśli poza horyzont. Skała odsyła mnie do morza, morze do mewy, mewa do nieba, niebo do słońca. Woda jest głęboka, straszna i nagła.
W szklistym październikowym powietrzu wirowały ostre drobinki słońca, kosmiczny pył. Niebo odcinało się czystym, jasnym błękitem od zrudziałej ziemi i zrudziałych domów, spłowiałe żagle przesuwały się leniwie po zatoce, wszystko zdawało się być zatrzymane w miejscu i oprzędzone brzęczeniem owadów. Pragnęłam zostać tak, nie obudzić się.
Jednak przecież nie w chwili, kiedy spełnić się miał sen małej dziewczynki, która stoi z książką ojca przy oknie. W mroku błękitnej czapy śniegu na sąsiednich domostwach i żółte światełka naftowych lamp, jawiąc się to tu, to tam, zaczynały prowadzić na migi własne rozmowy, ona z tą książką przy oknie i — hieratyczne, wzniosłe głazy raptem runęły na nią przez czysty, wysoki oddech zimowego zmierzchu, niepojętym ciężarem. Fale wznoszą się i opadają, pulsują również różnorakie przypomnienia, świat ze swoim jątrzącym zgiełkiem to przybliża się, to oddala na przemian z przybliżającym się i oddalającym zarysem tej lub tamtej drogiej postaci.
Postanowiła teraz nie myśleć o żadnej ropie rozlanej w oceanie ani o głodzie, ani o zatrutym powietrzu.
Ale gdy w przerwie podróży sączyłam w kafejce kawę, słyszałam mimo woli, jak przy sąsiednim stoliku dwaj mężczyźni ściszonym głosem, jak spiskowcy, dzielą się uwagami o tym lub tamtym wydarzeniu dnia, które zdolne jest w swych konsekwencjach zmieść z powierzchni ziemi całą żyzność i bujność życia.
Znowu wszyscy krążą wokół spraw, od których pragnęli bodaj na chwilę uciec. Bo istotnie jest w tym coś nie do pojęcia, nie do zrozumienia, że akurat w tej dobie, kiedy tyle pasjonujących zagadek, dotyczących tajemnic bytu, ma szanse na (częściowe bodaj) rozwiązanie, pojawia się nagle pustosząca siła i chce zniweczyć wszystko, co powinno być umiłowane jako dobro najwyższe.
Wreszcie zza zakrętu już wyłoniło się przed nią odkryte pole; trzy, pięć, dziesięć, jedenaście rzędów; ponad tysiąc menhirów ustawionych w szeregi, każdy o długości jednego kilometra, a może i ponad kilometr, coś nieprawdopodobnego.
Zapamiętałam: megality. Dolmeny. Menhiry. Tumulusy. Hieratyczna przestrzeń, obszar mistycznego oddechu. I już nawet nieważne, co znaczą, jeśli w ogóle znaczą cokolwiek. Mogą sobie zresztą znaczyć wszystko i nic. Czyjś obłęd. Idée fixe. Zespołowe szaleństwo osób zespołowo współdziałających (ale jak, jak?) w dźwiganiu tych głazów w piony, szeregi, linie, w zorganizowaną przestrzeń pełną niedopowiedzeń, napomknień i pootwieranych na oścież sensów.
Zapamiętałam: ostry, rybi zapach Atlantyku, nasilone cykanie świerszczy w pachnących trawach i świr nadmorskich ptaków, łachy jaskrawych żarnowców w szarzyźnie granitu i fiolet wrzosów w zrudziałym pastwisku, łoskot morza, wdech i wydech, miarowy wdech i wydech, jest szeroko, coraz obszerniej; nie, tu nie jest, tu nigdy nie było ziemi jałowej, to nie tu martwe drzewo nie daje cienia, ulgi świerszcze, a suchy kamień szmeru wody, ten obszar był od zawsze mieszkaniem wielu bogów, jakże tu się oddycha, a tam, kilometrami, jeden za drugim, dziwacznym, niepojętym szeregiem dziwaczne kolumny podtrzymujące niebieskie sklepienie jakiejś nieistniejącej, gigantycznej nawy, sterczące dramatycznie kolumny menhirów, ich posępny rytm, włócznie ustawione na sztorc prosto w niebo, włócznie z ustawicznie ściekającym po nich rubinem światła czy cienia. Nie do pojęcia niebo, nie do pojęcia ziemia, nie do pojęcia w czaszy powietrznej przemieszczająca się od wschodu na zachód złota kula blasku. Nie do pojęcia ten krótki, jakże krótki pobyt człowieczy na ziemi pośród takiego ogromu i jakże niesamowite są oczy tamtej kamiennej głowy, obywającej się w swym przeroście bez tułowia, które teraz chcą najwyraźniej przejrzeć ją na wylot.
Zapamiętałam: i nagle w tym osobliwym świecie pełnym wielkich znaków zapytania nierealny i nierzeczywisty staje się warkot motoru i zapach benzyny. Kołując i zawracając w tę, to w tamtą stronę bus osiąga wreszcie bezpieczną, już pobłękitniałą wstęgę asfaltu.
Dzień się pochyla, zachód błyszczy.
Pamiętam, jakim miałkim wydał mi się powrót do sali obrad. Te rozdyskutowane kręgi uczestników, którzy przekrzykują się nawzajem i prześcigają w niepowstrzymanym gadulstwie o wszystkim i niczym naraz. Pamiętam, jak żywo odczuwałam tam, że to potoczyste, furkotliwe mówienie nie jest mówieniem właściwym, raczej jest mówieniem na opak, które niczego nie uzdrowi, a wszystko splącze i zagmatwa; jest więc mówieniem równie szkodliwym, bo niezdolnym do odwrócenia klęski. Tymczasem wszyscy dokoła mówią, bardzo wiele mówią, wciąż przybywa słów, które tracą zdolność pomieszczenia w sobie czegokolwiek więcej prócz słów. Kula blasku w czaszy powietrznej raz po raz przechodzi ze wschodu na zachód. Czyż ci tutaj nie widzą, co dzieje się wokół? Nie słyszą wrzasku torturowanych, nie kłaniają się kryminalistom i psychopatom zagarniającym bezkarnie władzę, którzy posyłają na rzeź synów własnego narodu? Ciała przerażonych kobiet zatrzaskują się przed macierzyństwem, pustoszeje ziemia, dziczeją obyczaje, a całe plemiona ogarnięte panicznym strachem same gotują sobie zagładę i mało kto zdolny już jest, by między otwarciem a zamknięciem powiek dojrzeć urodę tego świata, której przecież nie zdołano jeszcze doszczętnie splugawić, niewysłowioną, bezbrzeżną urodę tego świata, a także ważność i niepowtarzalność pojedynczych uczuć, pojedynczych przeżyć. Czyż można żyć, nie czując potrzeby zachwytu, potrzeby miłości i przyjaźni, czyż można żyć, nie znajdując miejsca dla czułych, delikatnych doznań, żyć, wypierając się drobnych wzruszeń i wygaszając w sobie radość, żyć, pozbawiając swoje związki z innymi ludźmi naturalnej prostoty, szczerości i życzliwości? Czyżbyśmy tak dalece dali się ogłuszyć chorym, nienawistnym wrzaskiem naszych jutrzejszych morderców, że bezwolnie tkwimy tu zahipnotyzowani, mimo że już czujemy na karku ich gorący, dopadający nas oddech? Pamiętam, jak dalece poczułam się opuszczona tam, wtedy w widmowym świecie jakichś nierzeczywistych doprawdy i niedorzecznych w swym akademizmie obrad, toczących się w zamku-nie-zamku, gdzie wszystko wydawało się zbyt niemrawe, powymyślane i oderwane od realnego świata, żeby mogło istnieć naprawdę.
Ten świat oszalał, tłukło mi się po głowie: ten świat oszalał! Czy to nie Oppenheimer o dzisiejszym świecie powiedział: Jest to świat, w którym każdy z nas, znając swoje granice – niebezpieczeństwo powierzchowności i pokusę znużenia – musi zaczepić się o to, co go otacza, o to, co zna, o to, co może robić, o swoich przyjaciół, o swoją miłość, pod groźbą, że w przeciwnym razie zagubi się w powierzchownym pomieszaniu pojęć, że nic już nie będzie znał, że nic już nie będzie kochał.
W pewnym momencie przerwałam pisanie mojej opowieści zakotwiczonej w Bretanii. Korciło mnie, żeby wplątać do tekstu jakieś miłosne wątki, ale jeszcze bardziej, żeby wygłosić tyrady na temat podmieniania wartości w dzisiejszym świecie, a zwłaszcza, zwłaszcza przeciw postępującej infantylizacji, która spłaszcza horyzonty i banalizuje nasze życie. Pociągnąć narrację w tę stronę, w której – jako remedium – da się na sam koniec przywołać z Ziemi jałowej ten imperatyw, jakże istotny i jakże pilny Datta. Dayadhvam. Damyata, czyli: „Dawaj. Współczuj. Czuwaj.”
***
Kiedy ktoś żyje tak jak ja, osiemdziesiąt kilka lat, w przewlekle szarych dniach, to tu, to tam pojawiają się jasne prześwity, które wygładzają na sercu bolesne bruzdy.
Pisałam wiersze, niektóre ukazały się w przekładach na kilka języków, ale raczej ukazywały się w antologiach czy czasopismach literackich niż wydaniach książkowych. Choć bywały nagradzane, niknęły, podobnie jak i w kraju, nie było komu upominać się o nie. Ale sprawiły, że bywałam zapraszana na międzynarodowe spotkania poetów w różnych częściach świata. Drogę torowała mi zwłaszcza edycja wierszy opublikowanych w Ameryce i kilka książeczek w przekładzie niemieckim, okraszonych dwoma nagrodami: Główną Nagrodą Kraju Dolnej Saksonii w Hanowerze oraz Nagrodą Eichendorfa. Z czasem ukazał się tomik francuski, potem włoski.
Tak się złożyło, że uczestniczyłam w spotkaniu w Constanzy, w miejscu wygnania Owidiusza. Na zapamiętaną z lekcji łaciny w zamojskim liceum anegdotę (karcony przez matkę klapsami za to, że zamiast uczyć się matematyki, pisał wiersze, Owidiusz wołał do niej w rytm klapsów jambami: -iam, -iam, -non fac-iam verbis carissima mater!) nałożyły mi się jego przejmująco smutne listy z wygnania do ukochanej żony, którą nazywał swoim światłem. Ze ściśniętym sercem czytałam w tych listach o jego bezbrzeżnej samotności wśród tubylców. Nie znał ani ich języka, ani obyczajów, przez co, jak pisał, to nie oni byli barbarzyńcami, tylko właśnie on, wytworny poeta, erudyta, ulubieniec towarzystwa, esteta, z którego tu szydzono, którego wytykano palcem, bo to on nie potrafił się z nikim porozumieć. Nikt z najbliższego otoczenia poety nie miał pojęcia, że jest poetą, i to wielkim poetą. Jego dworskie maniery tu, na wygnaniu, nie zdały się psu na budę. Tu był nikim. Był obcym. Tu nie miał komu recytować swoich kunsztownych poematów. Był podwójnie, poczwórnie upokorzony: bo był nie tylko zesłańcem, wygnańcem, mężczyzną siłą rozłączonym z ukochaną żoną, ale też nie rozpoznanym przez nikogo tutaj poetą. Zraniono jego miłość własną, jego dumę. Rosjanie mają określenie na to: unicztożyć kogoś. Zredukować czyjeś ja do nic, do zera. Oto co go spotkało w Constanzy.
W tym spotkaniu europejskich pisarzy uczestniczył pierwszy laureat nagrody Owidiusza, Jorge Semprun, także bardzo lubiany przeze mnie autor Gum oraz kilku scenariuszy filmowych dla Renoira, Alain Robbe-Grillet (z tym swoim niezwykłym zmysłem humoru i błyskotliwą inteligencją!). Był tam również sycylijski pisarz (zamieszkały od lat we Frosinone) Giuseppe Bonaviri, którego małą, autobiograficzną książeczkę, oszczędną, ale też wyrazistą i przejmującą zarazem, znałam w polskim przekładzie. To właśnie on zaprosił mnie potem do programu „Il libro in pietra” realizowanego w Arpino (w połowie drogi między Frosinone a Neapolem, ściślej – a Monte Cassino); czyli w mieście urodzin Cicerona oraz Marcella Mastroianniego. Bonaviri mógł zrealizować ten projekt dzięki fundacji zamożnej rodziny Mastroiannich. Spotkania w Arpino biegły dwutorowo: młodzież z całej Europy uczącą się łaciny zapraszano na sympozja związane z Ciceronem, a poetów (dwu rocznie) zapraszano tam na krótki, ale wspaniale zaprojektowany pobyt, by potem powstały z inspiracji tamtejszych pejzaży utwór wykuć w kamieniu i umieścić na jakimś skwerze pod gołym niebem czy zawiesić (jeśli wykuto go na kamiennej tablicy) na miejskim murze. Przy uroczystym odsłonięciu po upływie roku takiej tablicy oczekiwano od poety małego exposé.
Tak więc dzięki Owidiuszowi i dzięki Bonaviremu także ja znalazłam się w Arpino, gdzie z pobliskiego wzgórza dało się widzieć Monte Cassino ze sporą kwaterą poległych tam w starciu z Niemcami polskich żołnierzy.
Znalazłam się tam na rok przed przyjęciem Polski do Unii. Miałam więc świetną okazję, żeby dzięki tej uroczystości powiedzieć, że wcale nie muszę wstępować do Unii, bo nigdy nigdzie z Europy nie wyjeżdżałam. Skoro jestem w mieście, w którym urodził się Cicero, chcę przypomnieć, że na maturze musiałam po łacinie wygłosić tę sławną mowę Cicerona: Quo usque tandem Catylina abutere patienzia nostra – a znam wielu polityków, którym podobne słowa chciałoby się dzisiaj powiedzieć. Maturę zdawałam w pięknym, renesansowym Zamościu zbudowanym od podstaw na pustym, podmokłym nieco gruncie przez dwu włoskich architektów zaproszonych do tego dzieła przez królewskiego kanclerza, Jana Zamoyskiego. W małym, szkolnym kościółku, wbudowanym niemal w maleńki, szkolny ogród zoologiczny założony przez naszego profesora Milera, który zgromadził tam parę lwów, małpy, niedźwiedzie i wilki, ilekroć na majowym nabożeństwie zaczynaliśmy śpiewać maryjne pieśni albo kiedy uczeń z męskiego gimnazjum przyłożył smyczek, by z głębi skrzypiec wydobyć niezwykłą, niebywale piękną Arię na strunie G Bacha, wszystkie wilki ze szkolnego zoo podejmowały nostalgicznym wyciem nasze pienia i wibrujące tony skrzypiec, i tak pospołu my: ubrani w przepisowe gimnazjalne mundurki i te zwierzęta, zamknięte w klatkach stworzenia boże, jednoczyliśmy się przy pomocy Bacha w chwaleniu Marii.
Niezależnie od tego, czy znajdowałam się w głębi lasów, czy na rozległych łąkach zaróżowionych kwieciem firletek, przepełnionych zatrzęsieniem ptasich głosów, krzykiem nawołujących się czajek i przepiórek, czy kiedy byłam w odciętych od świata wioskach – to przecież zawsze byłam w Europie. Uczyłam się tej Europy w wierszach i powieściach, z obrazów oglądanych w muzeach i albumach, w muzyce słuchanej w kościołach i w salach koncertowych, w radio: tak, właśnie tak, ja ani na chwilę nie oddalałam się od Europy, to Europa próbowała odwrócić się ode mnie – ale to jej się nie udało! Byłyśmy razem i oto razem znów jesteśmy na dobre i na złe. Oby.
Spróbowałam spojrzeć na moje osobiste relacje z Europą sprzed Unii, poprzez, że tak powiem, dwupasmowy bieg czasu i miejsca spotkań. W pierwszym paśmie wychodzę ze swego teraz, ze swego dzisiaj, kiedy zaczynam komuś relacjonować, jakim szokiem w latach 60. okazało się mniemanie sprzedawcy znaczków pocztowych w Belgii, że Polska to nie Europa, w następstwie czego – w tym drugim paśmie zaczęłam gromadzić fakty z całego życia, żeby zaprzeczyć podobnym – nie odosobnionym! – mniemaniom. I udowodnić oczywisty fakt, że ja od tej Europy niezależnie od miejsca zamieszkania (nawet w zagubionych, małych wioskach!) nie oddalałam się na krok od wspólnego dziedzictwa europejskiego, które zrazu bezwiednie chłonęłam od najwcześniejszych lat życia.
Miejscami spotkań były właśnie te wioski spod Biłgoraja i Zamościa z jednej strony, a z drugiej – tajemnicza Finisterra, magiczna kraina europejskich wierzeń, mitów i cudownych legend o królu Arturze i o Graalu, opowieści o Tristanie i Izoldzie, do których podprowadziły mnie te właśnie zobaczone przez małą dziewczynkę megality i dolmeny na obrazku w encyklopedii, które zawładnęły jej wyobraźnią, zafascynowały ją, ale w rzeczywistości, zostały zobaczone późno, bardzo późno, gdy dobiegała już czterdziestu lat. Bo na drodze do upragnionego spotkania niczym wielogłowy smok, stały przeszkody natury politycznej: podział Europy na wschodnią i zachodnią, mur nie tylko ten widzialny, berliński, ale także ów niedostrzegalny gołym ani uzbrojonym okiem, natomiast odczuwalny, niekiedy boleśnie odczuwalny i manipulujący naszym życiem. Wyjściem, obejściem tego muru był paszport – dla niektórych obywateli prawie nieosiągalny.
Zakwestionowanie przez (rzeczywistego!) sprzedawcę znaczków przynależności Polski do Europy nabrało wyrazistości po latach, na rok przed wstąpieniem Polski do Unii, akurat wtedy, kiedy dzięki Ciceronowi i dzięki idei biblioteki w kamieniu w Arpino (Il libro in pietra) wymyślonej przez pisarza Giuseppe Bonavirego miałam okazję wykrzyczeć, co myślę o powracaniu tam, skąd nigdy się nie wychodziło, postanowiłam ubrać ten fakt w jakąś trwalszą narrację.
1 comment
cale szczeescie,ze Odra wychodzi,cala redakcja jest uzdolnina,od felietonistki po sekretarz redakcji.
Comments are closed.