[…] Zanim nauczyłam się przypinać stosowne łatki
mej biednej postrzelonej babce Europie
która najwyraźniej spadła z byka
choć wolałaby o tym zapomnieć
odwiedzałam ją w domu obłąkanych
nie pasowała do własnych starych fotografii
które przeglądałyśmy razem w rodzinnym albumie
dziwiłyśmy się sobie
ona zapominała języka w gębie
albo wypierała się pokrewieństwa
było mi jej żal
rozstawałyśmy się w gniewie
mimo to muszę ją odwiedzać nadal
w końcu jej chora krew
obłąkańczo
i w moich żyłach dziedzicznym bluźnierstwem się pleni
O sobie samej do potomności (1978)
Wszystko zaczęło się od pocztowego znaczka.
Czy zauważyliście, że w stolicach europejskich coraz trudniej kupić pocztowy znaczek? Ostatnio w Kopenhadze np. okazało się, że znaczki mogę kupić w pewnym – ale nie w każdym! – spożywczym sklepie. A ja zostałam ukąszona nie tyle Heglem, ile właśnie pocztowym znaczkiem, kiedy w latach 60. znalazłam się po raz pierwszy w Europie Zachodniej (tak to się wtedy nazywało). Zaproszono mnie do Belgii na Międzynarodowe Biennale Poezji. Postanowiłam ten fakt utrwalić wysłaniem do rodziny widokówki. Za czyjąś radą trafiłam do sklepiku „Tabac” i rzeczywiście sprzedawano tam znaczki. – Do Europy? – zapytał sprzedawca, ale kiedy potwierdziłam, że tak, coś w moim akcencie czy ubiorze wydało mu się nie zgadzać, uściślił pytanie: – A do jakiego kraju? – Do Polski, odparłam nieco zaskoczona, a on wtedy prychnął: – Jak do Polski, to nie do Europy!
Byłam wstrząśnięta. – Jakże nie, czy nie zna pan geografii? Wybiegłam stamtąd bez znaczka, trzaskając niemal drzwiami. Czułam się upokorzona. Nie mogłam się uspokoić.
Tak, to wtedy właśnie pierwszy raz zaczęłam w myślach roztrząsać problem: ja i Europa.
Urodziłam się w dobie belle époque w małej, drewnianej wiosce otoczonej lasami, nad piękną rzeką o tajemniczej nazwie: Tanew. Długo, bardzo długo, bo do wczesnych lat 60. nie było tam elektryczności. Świeciło się naftowymi lampami, ich ciepłe, żółte światło wywoływało na ściany istny teatr cieni, jakiś taki widmowy świat zaprzyjaźniony z baśnią. W przeciwieństwie do pobliskich miasteczek oświetlonych elektrycznym światłem te lampy w mojej wiosce nie gasiły nieba, one je przybliżały do moich oczu tak, że i księżyc, i gwiazdy zdawały się być na wyciągnięcie ręki. Nie można było oczu oderwać od rozgwieżdżonego nieba i wyraźnie zarysowanych na nim mlecznych dróg prowadzących do – kto zgadnie dokąd?
Rodzice byli nauczycielami, trafili na kilka lat do tej wioseczki zamieszkałej głównie przez Rusinów, jak kazali się nazywać dla odróżnienia od mieszkających w sąsiedniej wiosce Ukraińców. W pobliżu – oprócz Polaków – mieszkali tam także koloniści niemieccy oraz bardzo liczni Żydzi. Z biegiem czasu przyszło mi na myśl, że „cały świat zaczął się w Biłgoraju”, kiedy okazało się, że przez to miasteczko najbliższe naszej wsi przewinęli się znakomici pisarze, noblista Izaak B. Singer i jego starszy brat Józef, równie utalentowany, także dziadkowie Susan Sontag i rodzina amerykańskiego socjologa, Alvina Tofflera, autora Szoku przyszłości. Drugim miastem, także blisko miejsca mego urodzenia, w którym zamieszkaliśmy zaraz po wojnie i w którym zdawałam maturę, był renesansowy Zamość. Z Zamościa wywodziła się Róża Luksemburg. Jej Listy z więzienia do Sonii, młodziutkiej narzeczonej Liebknechta, które po latach wpadły mi w ręce, głęboko mnie poruszyły.
Ilekroć teraz, we Wrocławiu, gdzie mieszkam od czasu, gdy przyjechałam tu na studia, mijam blisko Rynku stare, piękne więzienie z dziedzińcem, na którym rośnie okazały jesion, myślę o niej, bo i w tym więzieniu siedziała pod koniec życia, tu pisała te listy o ptaszkach i roślinkach widywanych z okna i tu przewidziała okrutną śmierć własną i śmierć Liebknechta, oswajając zawczasu jego narzeczoną z przybliżającą się tragedią, która ją spotka.
W przedwojennym Zamościu mogłam z całą pewnością niejeden raz minąć się na ulicy ze wspaniałym poetą, Bolesławem Leśmianem; obawiam się, że jego wiersze są nieprzekładalne na inne języki. Moja matka lubiła czytać mi na głos te językowo rozmigotane wiersze z ich metafizyczną głębią, które niekiedy zdawały się nosicielami specyficznego tremendum. Mieliśmy je w domowej bibliotece, ojciec zachłannie gromadził obok wielkiej literatury światowej encyklopedie i różne kompendia. Będąc dzieckiem w tamtej pierwszej, drewnianej i zagubionej na leśnych bezdrożach wiosce, sądziłam, że mieliśmy w domu więcej książek niż sprzętów; w każdym razie zapamiętałam, że siedziałam przy stole na powiązanych w słupki książkach, nie na krześle. Ale to pewno łączyło się z kolejną przeprowadzką, bo rodzice aż do wybuchu wojny, czyli przed ’39 rokiem, trzykrotnie przeprowadzali się na tej przestrzeni między rzeką Tanew a Sanem, między miasteczkiem Biłgoraj a Zamość. W 1942 roku, kiedy tuż przed wysiedleniem przez Niemców mieszkańców tych ziem udało nam się zbiec (jedynie z małymi, nierzucającymi się w oczy tobołkami w ręku), wszystkie te ojcowe książki przepadły. Po wojnie udało się ojcu znaleźć jedynie parę okładek z encyklopedii z resztką poszarpanych kartek. – Tam były takie cieniuśkie, jak bibułka kartki, to i my, tutejsi, i Ruscy, co tu potem przyszli, skręcaliśmy machorkę – wyjaśniał ktoś ojcu. Cóż, miejscowi znali się świetnie na machorce, bo tu, pod Zamościem, niemal wszyscy uprawiali plantację tytoniu. A na encyklopediach znał się tylko mój ojciec. I – z biegiem czasu – trochę, troszeczkę ja.
Pod nieobecność rodziców, zajętych sprawami szkoły, lubiłam je wyciągać z bibliotecznej szafy. Któregoś dnia – pamiętam jak dziś – parę miesięcy przed wysiedleniem, oglądałam jeden z tych ciężkich, grubych tomów z pozłacanymi napisami na granatowym grzbiecie, a w środku z obrazkami pozakrywanymi matową, gufrowaną bibułką. Księga sama otwarła się na tym właśnie obrazku, na którym widniały w pustej poza tym przestrzeni jakieś nieforemne, surowe głazy ustawione na sztorc i uszeregowane niczym kolumny albo ułożone na płask i dźwignięte przez mniejsze, tworząc coś na kształt ołtarzy. Dla mnie, wówczas dziesięcioletniej, było to czymś niezwykłym, czymś tajemniczym. Cała ta przestrzeń tchnęła wymiarem czegoś niewysławialnego i wzniosłego zarazem. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Od tego czasu kilka razy jeszcze zaglądałam jedynie do tej księgi. Utkwiła mi w pamięci Bretania. Marzenie o Bretanii. O podróży do „moich kamieni”.
Czy mieszkałam w Europie tam, wtedy, w tych małych wioskach pobudowanych na bezdrożach, na pustkowiu, gdzie mieszały się języki, gdzie obok siebie wyrastały różne świątynie i niekiedy dalej było nam do kościoła niż do cerkwi, obok których rozsiadały się bożnice i zabudowania klasztorne, gdzie smaczniejsze wydawały nam się cebulowe placki z piekarni Turka, który osiedlił się w tych stronach przed dwoma czy trzema nawet wiekami, i przez Ormian, których kamieniczki w Rynku zdobione były innym ornamentem, odróżniającym je od pozostałych? Gdzie przez gałęzie parkowych drzew prześwitywały dworki i pałacyki? Czy kiedykolwiek wtedy myślałam o miejscu, w którym mieszkam: to jest Europa?
Sprzedawca pocztowego znaczka w sklepiku „Tabac” zalazł mi za skórę. A przecież ta Europa przesączała się w głąb mnie od samego początku, mościła się w mojej pamięci i w sercu za sprawą choćby kościelnych organów, kiedy słuchałam Bacha, nie wiedząc, że to Bach, bo poznałam go o wiele wcześniej, zanim dowiedziałam się, że to on.
Ojciec grywał na skrzypcach, w szkole prowadził chóry, a w czasie wojny udzielał lekcji gry na skrzypcach za jakąś mąkę czy masło. Te melodie grane przez nich, przez kilku chłopaków i ojca wnikały w moją pamięć, rozpoznawałam je później na koncertach, dowiadywałam się, kim byli ci pamiętani z dzieciństwa muzycy. Po latach stanęłam jak wryta w Centre Pompidou przed obrazem, którego kolorową reprodukcję zobaczyłam w jakimś kolorowym piśmie rodziców, nie miałam wtedy jeszcze siedmiu lat, więc musiało to na mnie wywrzeć takie wrażenie, że po dziesiątkach lat, rozpoznawszy obraz , głęboko się wzruszyłam – i dotarło do mnie, że przecież jest to Kandinsky! Więc znałam go, zanim dowiedziałam się, że go znam. Wcześnie pokochałam znakomitego polskiego poetę doby renesansu, Jana Kochanowskiego. Wiedziałam, że studiował nie tylko w Krakowie, także w Padwie, że przekładał pieśni Horacego, także Psalmy, od wczesnego dzieciństwa osłuchana byłam z łaciną w kościele. Co więc ten sprzedawca pocztowych znaczków wygaduje za banialuki, że Polska to nie Europa?!
Albo później, w gimnazjum i liceum, czyż na lekcji łaciny nie uczyłam się mów Cicerona i czyż na maturze nie wygłosiłam quo usque tandem Catylina abutere patientia nostra?, a potem – po francusku – bajki La Fontaine’a, tej o chytrym lisku i niemądrym, łasym na pochlebstwa kruku? No a rozczytywanie się w Balzaku, Stendhalu, Flaubercie – nie mówiąc o Tristanie i Izoldzie, o Makbecie i Hamlecie, o Homerze – no nie, to śmieszne mówić mi teraz, że do Polski inny jest znaczek niż do Europy! A na cmentarze polskich żołnierzy na Monte Cassino, na polach Normandii czy Brytyjskiej Wyspie nie łaska zajrzeć i przekonać się, że o tę wspólną Europę bili się z dala od własnej ojczyzny i o tę: swoją i tę cudzą ojczyznę młodzi polscy chłopcy?
Co oni tu wygadują teraz, nie znają map? Nie znają historii?
Więc to był dla mnie szok, że po tym wszystkim, co wspólnie przeżywaliśmy i w czasie wojny, i w czasie pokoju – raptem zostaliśmy przez tę wspólną Europę odtrąceni.
Wczesną młodość spędziłam na skrzyżowaniu / czastuszek / i boogie-woogie / zależnie od miejsca i okoliczności wdziewałam melonik lub fufajkę / jednak w miejscach widocznych ćwiczyłam wiązanie (czerwonego) krawata / choć tak naprawdę czekałam główne na miłość / która grając na zwłokę / zdążała do mnie zbyt okrężnymi drogami / studiowałam a jakże, jak dzielić każdy włos / na bazę i nadbudowę / akademię klaskania ukończyłam w terminie / lecz bez specjalnych wyróżnień / mimo że całkiem nieźle potrafiłam milczeć pod dyktando.
(O sobie samej)
Tak się złożyło, że w 1973 roku znalazłam się w Nowym Jorku, jako że studencki teatr z Wrocławia „Kalambur” przywiózł spektakl poetycki oparty na moim poemacie: W rytmie słońca 1968. Parę tygodni wcześniej teatr bawił z tym spektaklem w Montrealu, ale ja nie dotarłam do Kanady, bo wciąż czekałam na paszport. Ówczesne władze pasjami lubiły bawić się w chowanego z niektórymi obywatelami – i właśnie padło na mnie. Kiedy wreszcie dogoniłam „Kalambur” w Nowym Jorku, okazało się, że w Montrealu nalegano, żebym jednak wpadła tam bodaj na parę dni. Byłam mianowicie zaproszona do domu ostatniego polskiego ambasadora, pana Romera, który dopiero w jakiś czas po wybuchu wojny opuścił Rosję. Jak się okazało potem, moje spotkanie z wąskim, ale jakże wybornym kręgiem gości zgromadzonych na osiemdziesięciolecie pana ambasadora, prowadził ojciec Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy prezydenta Ameryki, który z jakąś zapomnianą w kraju na amen staroświecką galanterią zwracał się do mnie per: Nasza czarodziejko (co wywoływało we mnie tłumioną wesołość, bo człowiek w PRL-u odwykł od wytwornych manier). Dość na tym, że kiedy okazało się w Nowym Jorku, że czyiś znajomi jadą do Montrealu swoim wozem, dosiadłam się do nich – i hajda w drogę! Zostałam pasażerką dwojga młodych Francuzów: Marii i Jeana. Siedziałam z tyłu za nimi i wsłuchiwałam się w tę ich furkotliwą, mknącą jak na rolkach mowę – uczyłam się w szkole tego francuskiego i uczyłam, ale co innego czytać teksty w obcym języku, ze słownikiem w ręku, a co innego mówić, rozmawiać. Tego nie umiałam. Ale kiedy w pewnej chwili on zwrócił się do niej: Mignonne, wyrwało mi się – Mignonne, allons voir si la rose / qui ce matin avait desclose /sa robe de pourpre au Soleil, a oni na to roześmiali się i podjęli wraz ze mną recytację ody Ronsarda. Zaraz potem przerzuciliśmy się na ulubioną moją bajkę La Fontaine’a o przebiegłym lisie i kruku łasym na pochlebstwa, i tak to szło i szło, okazało się, że w szkole czytaliśmy te same lektury, śpiewaliśmy te same piosenki, od Frère Jacque, frère Jacque… po Il pleut, il pleut, bergère itd. Poczuliśmy więź, wspólnotę mimo oczywistych różnic, ale te różnice wcale nas nie dzieliły, przywoływaliśmy fakty z historii, ba, Napoleon, ba, druga wojna, ba, a filmy? W ogóle – a kultura?
Czy nie wtedy przyszło mi na myśl, że byłoby dobrze napisać jakieś opowiadanie albo esej, pisać tak, jak pisuje się rozprawy naukowe, z tym że cytaty pobrane z fundamentalnych dzieł, które złożyły się na wspólne, europejskie dziedzictwo, występowałyby tam jako kryptocytaty, bez konkretnych odniesień, tworząc jakąś taką barwną tkaninę, a za punkt wyjściowy wziąć z opasłego tomu ojcowej biblioteki ten obrazek z widniejącymi tam menhirami i dolmenami, z którego dowiedziałam się o kulturze megalitycznej, o Bretanii, czyli wrócić do zauroczeń małej dziewczynki przechowywanych w jej sercu i w jej pamięci przez całe dziesięciolecia, zanim – kiedy zbliżała się do czterdziestki – zdołała wreszcie zrealizować swoje marzenie, żeby na własne oczy zobaczyć to, co fascynowało ją od wczesnego dzieciństwa. A właśnie tak się teraz złożyło, że niespodziewanie dla mnie, w zastępstwie kogoś, włączono mnie do grupy osób delegowanych na zjazd organizowany tam właśnie, w Bretanii. Zaraz po powrocie stamtąd zaczęłam przymierzać się do tego tematu i – jak to bywa w takich sytuacjach – zaczęły same zbiegać się do mnie, niczym żelazne opiłki do magnesu, zarówno teksty tak oczywiste, jak historia Tristana i Izoldy, opowieści z kręgu króla Artura, a także eseje Denisa de Rougemont, jak i – nieoczekiwanie – Ziemia jałowa Eliota, która odegrała w moim projekcie istotną, wpierw nie zaplanowaną rolę. I pomieściłam to wszystko na stu stronach opowiadania Noli me tangere.
Nie umiałam, znalazłszy się zaledwie o parę kroków od pól usianych menhirami i dolmenami, odmówić sobie ujrzenia ich na własne oczy, choćby kosztem udziału w przedpołudniowych obradach.
Ale pamięć o tej podróży nadal jest tak wyrazista, jakby działa się dopiero teraz! Zapamiętałam: dręczące, nieznośne przez swą niemrawość minuty w nagrzanym pudle busu, który nie może wygramolić się z matni ciasnych uliczek zatłoczonych aż do granic wytrzymałości pojazdami nawzajem blokującymi sobie przejście. Natłok mitów, pieśni i krzyżujących się wątków, które obciążając pamięć, spiętrzyły na mej drodze nieprzewidziane przeszkody i uprowadzały myśli na manowce. Paraliżująca rzeczywistość, obezwładniająca pamięć, lęk przed nieuchronnym zapadaniem się w nieruchomość.
1 comment
cale szczeescie,ze Odra wychodzi,cala redakcja jest uzdolnina,od felietonistki po sekretarz redakcji.
Comments are closed.