A teraz do rzeczy: ponieważ piszę tę historię w dobie obecnej, kiedy już staliśmy się od paru dobrych lat członkami Unii, ta ulga, radość i z odzyskanej wolności (Solidarność!, upadek muru berlińskiego!, paszport trzymany w zwykłej szufladzie zwykłego biurka!), mniemanie, że jest już dobrze i że dobrze będzie już zawsze, bo ta Unia pomogła nam dźwignąć się i wydźwignąć pod wieloma względami z zapaści cywilizacyjnych i nie tylko – nagle, z wolna budzimy się z radosnej drzemki, nagle coraz szybciej budzimy się z samozadowolenia i łapiemy się na tym, że to, co braliśmy za trwałe, za wieczne, może w każdej chwili okazać się czymś innym.
Czyż nie obserwujemy nie tylko tendencji odśrodkowych, dążących do rozbicia odzyskanej z takim trudem wspólnoty? Pisząc dzisiaj z perspektywy lat, które upłynęły nam w błogich złudzeniach, kiedy na wschodzie od nas i daleko na zachodzie, północy i południu dzieją się rzeczy przerażające! – próbuję podzielić się związanym z tym niepokojem (ba, przerażeniem niegotowością nas do przeciwstawienia się nadciągającym ciemnościom). Usiłuję przedłożyć przed oczy moim współczesnym różnorakie zagrożenia, które mogą istotnie doprowadzić do rozbicia na nowo tego, co przecież nie zdołało jeszcze okrzepnąć.
Muszę teraz koniecznie postawić datę tak, jak się ją stawia w nagłówkach listu. A to tutaj pisze mi się właśnie tak, jak gdyby to był list do kogoś jednego, za każdym razem innego czytelnika.
No więc dzisiaj mamy piątego września 2014 roku, jutro mój świat może runąć, jutro moja Unia, do której pielgrzymowałam latami, może się rozpaść, a dzisiaj waha się niebezpiecznie nad krawędzią, tak to odczuwam. Jest to dzień, w którym dobiegają nas od strony Rosji i Ukrainy groźne pomruki, nie milkną także przerażające doniesienia o okrucieństwach w Iraku, jakich kalifat, czyli muzułmańscy fundamentaliści, dopuszcza się na ludności cywilnej w Syrii, Iraku i Libii, oraz o niemilknących, niestety, detonacjach w Gazie.
Świat oszalał. Nagłówki gazet przeszywają serce. Czy mogę udawać, że niczego takiego nie ma? Udawać, że groza świata jedynie mi się śni w ten jakże piękny i słoneczny poranek wrześniowy, identyczny jak poranek w 1939 roku, kiedy na Polskę spadały pierwsze bomby, a my, dzieci, ale i nasi rodzice, kryliśmy się w polnej bruździe, wpełzając pod łęty kartoflane, a najchętniej wpełzlibyśmy do mysiej nory czy pod kopczyki kreta, byleby nie słyszeć wizgu pikujących myśliwców i detonacji bomb ani oglądać na nagłej, czarnej chmurze dymu tych przeraźliwie białych na ich tle szrapneli i śpiewnego ich osypywania się po gałęziach drzew.
Polnymi drogami, ich sypkim skrajem ciągnęły tabuny ludzi z tobołkami: uciekinierzy z Poznania, z Cieszyna, ze Śląska, z dziećmi w wózkach, w których wykoślawiały się kółka przystosowane do innych nawierzchni. Szli i szli, zatrzymywali się na chwilę w naszej szkole, żeby się umyć, chwilę odpocząć, wypić kubek gorącej zbożowej kawy (nie mieliśmy do niej mleka) podany przez moją zatroskaną matkę i ruszyć dalej, za Bug, w ich mniemaniu – za zbawczą rzekę Bug, byle dalej od nacierających Niemców. A tymczasem tam, za Bugiem – czy nie wiedzieli, co ich czeka za tym Bugiem? Omamieni kłamstwami propagandy Stalina wykreowanego nieomal na zbawcę ludzkości, czy mogli spodziewać się, że wpadną z deszczu pod rynnę? Ze w tym tutaj świecie już nie ma się dobrych wyborów, bo albo trafi się do niemieckich obozów zagłady, albo do ruskich łagrów, a w najlepszym wypadku zostanie się wywiezionym do „nieludzkiej ziemi”, hen, w te bezkresne Syberie i Kazachstany, za siedmioma górami, lasami, za tajgami, śniegami, mrozami – a zawsze z nieodstępnym głodem oraz zaglądającą w oczy śmiercią. Albo tuż za rzeką nadzieją się na noże nacjonalistów.
Byłam wtedy małą dziewczynką wykarmioną patriotyczną strawą, patriotyczną pieśnią, opowieściami o heroicznych czynach, co zrozumiałe, skoro dopiero co, w 1918 roku, po stu dwudziestu paru latach niewoli ojczyzna odzyskała wolność, którą wciąż jeszcze nie zdążyliśmy się w pełni nacieszyć. Teraz ta mała dziewczynka z rozszerzonymi oczami patrzyła na rozbrajające się oddziały polskiego wojska.
Patrzyła na miejscowe kobiety, które łakomie wydzierały sobie z rąk porzucone spadochrony, żeby wyciąć sobie jakiś z nich płat na bluzkę. I patrzyła, jak na jej oczach, na oczach małej dziewczynki, która zapamiętała z pokazywanej w miejskim kinie kroniki z pogrzebu Piłsudskiego, jak śpiewano z przejęciem: To nieprawda, że ciebie już nie ma, ukochany wodzu nieśmiertelny…
Chłopi odczepiali z pozostawionych na szkolnym placu pojazdów ogumione koła i triumfalnie taszczyli je na własne podwórka, pozostawiając rozebrane do imentu, do ostatniej śrubki już ogołocone szkielety tych do niedawna sprawnych pojazdów. A ona do dzisiaj, tak, do dzisiaj, do takiego samego jak w 1939 roku pogodnego, wrześniowego dnia, czuje tamten skurcz serca wtedy i usiłuje wyprzeć z pamięci szepty służącej o tym, że ten i tamten pognali do szpitala wojskowego wyciągać spod rannych prześcieradło, a ktoś, szczęściem nie z naszej wsi, podobno przywiązał do drzewa w lesie rannego żołnierza i ściągnął mu buty.
Czy tamten potworny, zezwierzęcony świat, z dnia na dzień rozwijający się w ludobójczą wojnę, miałby się znów powtórzyć u schyłku jej życia? Ale co z Unią? Co z naszą wspólnotą, z naszą jednością? Czy poszczególne kraje zdobędą się na odstąpienie w kluczowych momentach od własnych, partykularnych interesów?
Pisałam w 2005: dziewczynka, którą byłam już umarła / i umarła pamięć tamtych dni / nic
gorszego już mnie chyba nie spotka / powtarzam to sobie w każdy dzień od nowa / także i mnie /
wojna odebrała dzieciństwo i młodość, / ale już opłakałam to / i więcej płakać nie będę //
w twoich słowach / szukam życia mojego wtedy / i wkładam twoje wtedy do mych słów //
to jakby w grubą i zniszczoną księgę / pozbawioną nawet karty tytułowej / ktoś włożył sekretny listek / z drzewa wiadomości bardzo osobliwych
Czy w tym umownym liście wspomniałam już o wygramoleniu się, dzięki Unii, z cywilizacyjnej zapaści? Śmiać mi się chce i płakać, kiedy przypomniałam sobie, jak to kiedyś, przed laty natknęłam się w którejś francuskiej gazecie na wywiad z amerykańskim pisarzem, Johnem Updike’em. Znałam jego opowiadania. Po 1956 roku ukazywało się w Polsce mnóstwo przekładów literatury światowej, stąd – jak opowiadał Brodski – wielu pisarzy rosyjskich uczyło się języka polskiego po to, by czytać niedostępne w Rosji książki. Oprócz rozmowy z pisarzem zamieszczono tam również fotografię jego pięknego domu z tarasem oraz jego biurka ze zdumiewającym, dla mnie wręcz surrealistycznym wyposażeniem w nieznany mi sprzęt elektroniczny. Updike słusznie się nim przechwalał, pokazywał, jak to działa, ile natychmiastowych informacji może zdobyć jednym kliknięciem oraz ile błyskawicznie sporządzić wydruków jakiegoś tekstu. Słuchałam tych bajkowych wręcz nowości w chwili, kiedy tu u nas nawet skorzystanie z denaturowego powielacza wymagało każdorazowej zgody od URZĘDU (piszę go specjalnie z dużej litery, żeby podkreślić jego wszechwładzę i wszechobecność!). A fiszki, te nasze godzinami sporządzane ręcznie w bibliotekach, niezbędne przy pisaniu rozpraw? Myślałam: gdzie nam do Updike’a! Facet w czepku urodzony, nie dość że „od kołyski” gada sobie po angielsku, wcale nie musi, aby zaistnieć, czekać, czy jakiś tłumacz zauważy go w tłumie anonimowych autorów zatrzaśniętych w wąskim, bo przez nikogo nie zrozumiałym języku, jeszcze ma pod ręką instrumenty rodem z jakiejś baśni: stoliczku, nakryj się! A my tu zdani jesteśmy na łaskę krajowych rozdawców szans i na łut szczęścia, czy dojrzy nas, czy nie dojrzy kierujący się własnym zmysłem tłumacz. Istny cud, że trafiło nam się dwoje noblistów w najnowszej dobie, Miłosz i Szymborska, a można tu przecież doliczyć także naszego Singera, bo nasz był od dzieciństwa, a to dla pisarza wielki posag, takie dzieciństwo. Podobnie jak już odgórnie obarczeni jesteśmy grzechem pierworodnym, tak też specyfiką ojczystego języka skazani jesteśmy na nieobecność w centrach, w których decydują się losy światowej literatury. No chyba że znajdziemy się raptem na obczyźnie. Albo trafi nam się tłumacz, który wyłuska nas z tłumu. Bez paszportu, bez stypendium, bez tłumacza nie udaje nam się wydostać z przysłowiowej butelki Wittgensteina, możemy w niej jedynie, jak jego umowna muszka, potargać sobie skrzydełka w uporczywym szamotaniu się wewnątrz niej. Niczym średniowieczni mnisi cierpliwie gryzmoliliśmy na karteluszkach te poetyckie wniebowstąpienia, których zabraniano samowolnie, bez zezwolenia odbić nawet na powielaczu śmierdzącym denaturatem. A niekiedy (np. w stanie wojennym) brakowało i takich karteluszek, bo w totalnym ówczesnym kryzysie brakowało wszystkiego, nawet igły, nici, nawet zapałek czy mydła. Kiedy z wisielczym humorem napomknęłam o tym w felietonie na łamach wrocławskiej „Odry”, nieznana mi wówczas osobiście pisarka Zofia Romanowiczowa mieszkająca w Paryżu przysłała mi tak cudne zeszyty w kratkę jakiejś tamtejszej firmy (Gilbert?), że nie śmiałam splamić tych niebiańskich kratek zdatnych w sam raz dla filozofa, który w tego rodzaju sieci, jak one, próbował złowić Boga.
Ach, Europa, Europa!
Opowiadał mi sędziwy pisarz polski Jarosław Iwaszkiewicz, znakomity poeta, nowelista, dyplomata (w latach 30. pełnił służbę w Danii, stąd także jego przekład Kierkegaarda), że kiedy teraz znalazł się w małym pensjonacie w Amalfi, spostrzegł w pustym saloniku dwu młodych mężczyzn. Jako Europejczyk, mówił, wiedziałem, że są to młodzi poeci z Anglii. Ale oni, jako Europejczycy, nie poczuwali się do obowiązku, żeby we mnie rozpoznać polskiego poetę.
Ach, ta Europa, Europa!
Nie weszliśmy do niej z pustymi rękami. Daliśmy nie tylko Europie, lecz także całemu światu naszego papieża, daliśmy mu Wałęsę, Solidarność, zew wolności, który obalił berliński mur. Daliśmy mu naszych noblistów: Singera, Miłosza, Szymborską, daliśmy Europie Geremka, daliśmy jej naszą gotowość do poświęceń, heroizm tych, którzy oddawali życie za wspólną sprawę, za sprawę nie tylko własnej ojczyzny. Także za wolność Europy.
Przypomniałam sobie, że jeszcze nie przepisałam z brulionu tekstu pomyślanego jako zakończenie wypowiedzi o moich relacjach z Europą. Mam osiemdziesiąt lat i nadal lepiej mi się pisze ręcznie, najchętniej w kajecie w kratkę. Robię na tym samym tekście odręczne poprawki i dopiero potem piszę go „na czysto” na czeskiej maszynie do pisania. Od niedawna próbuję pisać na redakcyjnym komputerze, ale w domu nie mam komputera, w domu lepiej mi się pisze właśnie ręcznie, właśnie w kratkowanym kajecie. Nie wiem, dlaczego komputer, jak tylko się do niego zbliżę, choć jeszcze wcale go nie dotknę – staje okoniem, kursor ucieka gdzie pieprz rośnie, a to złośliwe monstrum, ten komputer podrzuca mi na powitanie między litery całe garście cyferek. Słowem, przemienia mnie w jakiegoś torreadora, który walczyć musi z bykiem. (W języku polskim błędy w tekście nazywa się „bykami”.)
Kiedyś mawiałam wyniośle, że dopóki na tej elektronicznej machinie nikt nie napisze takich arcydzieł, jakie kiedyś rylcem, pędzelkiem albo gęsim piórem umieli wyczarować Homer, Dante, Szekspir czy Goethe, nie będę sobie zawracać głowy komputerem. Ale teraz, na starość, stałam się bardziej w tym mniemaniu pokorna. Przestanę skrywać pod pierwszym lepszym pretekstem swego lenistwa. Podobnym pretekstem tłumaczyłam np. niechęć do uczenia się języka angielskiego, mówiąc: po co mi taki język, w którym zamiast Nike mówi się „najke” i w ogóle lekceważy się alfabet. Dlaczego mam się godzić, że zwykłe, solidne „i” mam czytać „aj”. Nie widzę powodu!
Ale pora wrócić do tego, już dawniej napisanego tekstu – z jakże sielankowej (patrząc na to z dzisiejszej, wrześniowej perspektywy) epoki, kiedy to zaprzątałam myśli jedynie swoim prawem do obywatelstwa tej Europy, która próbowała latami je podważać. Patrząc z dzisiejszej perspektywy na tamte problemy przed naszym wejściem do Unii, cóż to była za piękna epoka, istna belle époque! Świat stał otworem, przynajmniej dla tych, którzy mieli pod ręką własne paszporty i obcą walutę, podróże do zdecydowanej większości krajów były całkiem bezpieczne! A dzisiaj? Dokąd odważę się pojechać, mając wreszcie ów wymarzony paszport w domowej szufladzie. I kiedy zdawało się, że już-już nastąpi upragniony spokój, upragniona przez nas (myślę o moim kraju) wspólnota – to akurat teraz mniejszości narodowe coraz natarczywiej domagają się rozbicia Unii, Szkocja chce autonomii, Bretania marzy o autonomii, od dawien dawna o autonomii marzą Baskowie i Katalończycy, zresztą i nasi Ślązacy. Rozdarta na pół przez Walończyków i Flamandów jest już Belgia – a teraz na to wszystko młyńskim kamieniem na trwanie tej naszej Unii kładzie się Ukraina. I kalifat. I terroryści. I o mały włos – wojna. Znów wojna?
Kiedy ma się w pamięci krwawy i przerażający w swym okrucieństwie niedawny rozpad Jugosławii, nie sposób spokojnie myśleć o Krymie, którego społeczność (ale czy cała społeczność? Czy sama z siebie?) żąda autonomii. Powie kto, że Krym to nie Europa! A kto zapłaci za mocarstwowe fantazje Putina, jak nie Europa z Ameryką? Czy Unia ulegająca egoistycznym interesom tego lub tamtego członka wspólnoty nie zatrzeszczy groźnie w szwach? Czy to podskórne wrzenie, to parcie do własnych odrębności za wszelką cenę nie przebije się na powierzchnię i nie spowoduje kosmicznej katastrofy?
Nie tak miało być. Nie tego oczekiwałam. Nie na to gotowałam się całymi latami i cieszyłam, żeby teraz tak brutalnie obudzić się i wyzbyć złudzeń, ale także – wyzbyć entuzjazmu, jakim nas uskrzydliły zwycięskie zrywy z końcem lat osiemdziesiątych.
Mielibyśmy więc znów pozwolić sobie wyrwać wpływ na bieg historii, któremu teraz, na naszych oczach, chcą nadawać kierunek producenci i sprzedawcy broni oraz idący z nimi ręka w rękę ci owładnięci obłędną nienawiścią przywódcy rozmaitych fundamentalistów religijnych? No i niesyci wojowania samozwańczy generałowie. Pierwsi i drudzy, ci i tamci, żeby dopiąć swego gotowi wysadzić świat w powietrze. Sieją nienawiść. Podsycają konflikty. Ludzie werbowani przez nich przestają być ludźmi. Upajają się krwią, sianiem grozy, spustoszenia i przemocy. Chęć zysków, chęć dominacji zaślepia ich i, niestety, staje się zaraźliwa.
Zbudź się, Unio, jeszcze jest czas, zwłaszcza że jest to najwyższy czas.
Oto nowe, piekielnie trudne wyzwanie dla prezydenta Unii, Donalda Tuska. Gdyby w tym dziele wsparli go aktywnie również europosłowie z naszego kraju i gdyby – przede wszystkim!– udało się do wspólnego dzieła zatrudnić tęgie głowy, biegłych ekspertów od problemów prawnych i administracyjnych, kto wie, czy tym sposobem: wspólnym wysiłkiem nie dało by się rozwiązać w porę jednego z najdrażliwszych problemów tej epoki. Ale ktoś wreszcie musi tego chcieć. I musi podjąć wyzwanie, zanim będzie za późno.
Pisane: 20.07–10.09.14
1 comment
cale szczeescie,ze Odra wychodzi,cala redakcja jest uzdolnina,od felietonistki po sekretarz redakcji.
Comments are closed.