Tempus fugit, aeternitas manet – czas płynie, wieczność pozostaje. Ta łacińska sentencja oddaje sens i cel ludzkiej egzystencji, która podlega nieuchronnemu temporalnemu działaniu. Upływający czas zawsze rodzi lęk zbliżającego się końca. Stąd też, jak zauważył Bertrand Russel, „poszukiwanie czegoś trwałego jest jednym z najgłębszych instynktów przywodzących ludzi do filozofii. […] filozofowie z wielką wytrwałością poszukują czegoś, co nie podlega władzy Czasu”[1]. Jednakże obserwując własne ciało, które nieustannie się zmienia – począwszy od okresu wzrostu, kiedy to pulchna, jędrna i młoda fizyczność tryska świeżością, a na zniszczonej, pomarszczonej oraz pozbawionej pierwotnej energii cielesnej powłoce skończywszy – intensywnie doświadcza się kresu istnienia. O tym, że współczesna kultura stara się wypierać śmierć z otaczającej rzeczywistości, nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba. Próby zakonserwowania czasu, zatrzymania go i przede wszystkim udawania, że jest on poza zasięgiem ciała, to domena nowoczesności, która stara się oszukać przeznaczenie. Można odnieść wrażenie, że dzisiaj człowiek dostaje w pakiecie wiele możliwości przedłużenia egzystencji, przede wszystkim za pomocą operacji plastycznych, dzięki którym wszelkie oznaki zbliżającej się degradacji można przez chwilę zawiesić w próżni. Współczesną chorobą cywilizacyjną stał się czas, na który próbuje się, naiwnie zresztą, znaleźć skuteczne antidotum. Jednakże temporalność odnosi się nie tylko do ciała, lecz także do przeszłości, która ginie w odmętach niepamięci. Miejsca, które już nie istnieją, czy gatunki roślin i zwierząt wymierające pod wpływem klimatycznych i technologicznych zmian to jedne z wielu symptomów nietrwałości. Wystawa w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie pod znaczącym tytułem Tempus fugit stara się nakreślić historię czasu, jego wpływu na przeszłość i teraźniejszość. Wątki wanitatywne są już od wielu lat eksplorowane przez sztukę, stąd też na tej bez wątpienia fascynującej ekspozycji widz może obejrzeć prace zarówno z XVI, jak i XX wieku. Sama wystawa podzielona jest na części, które definiują czas na różne sposoby – pod względem nieuchronnej zmiany, zniszczenia czy też nieustannego trwania. Kuratorce Annie Olszewskiej udało się stworzyć arcyciekawą narrację o temporalności widzianej przez pryzmat kartezjańskiej, wolterowskiej i nowoczesnej epoki, która ukazuje również historię kultury i przemijających mód.
Widz swoją wędrówkę po wystawie rozpoczyna od przestrzeni zatytułowanej Vanitas, która ukazuje wyobrażenia na temat czasu w XVI i XVII wieku. To właśnie tutaj publiczność zostaje zderzona z młodością, której alegorią stają się wizerunki dziecka, jak również śmiercią, której egzemplifikacją jest czaszka. Fragmenty ściętych roślin, zegar i ludzkie kości widoczne na miedziorycie Cornelisa Galle’a I przypominają o marności tego, co żywe, o czasie wpisanym w ludzki porządek egzystencji. Tymczasem Giovanni Benedetto Castiglione w swojej akwaforcie przedstawił Diogenesa, który szuka bezskutecznie człowieka, a studia porównawcze czaszek zwierząt, na przykład świni, jeża czy królika, autorstwa Hendricka Hondiusa I oraz Andriesa Stocka tworzą pewnego rodzaju kolekcję kuriozów, cudów natury, które były gromadzone w gabinetach osobliwości na przełomie XVII i XVII wieku. Prace te są oparte na serii dokumentującej preparaty zwierzęce przechowywane w domowym muzeum Hansa Fabera w Rzymie. Realizacje stanowią przykład nie tylko historii naturalnej, ale też wnikliwego studium anatomicznego, koncentrującego się przede wszystkim na egzotycznych gatunkach. Ale nie tylko. Uzupełniano je wanitatywnymi moralizacjami. Wystarczy w tym miejscu przypomnieć teatr anatomiczny Aenderei Vesaliusa czy prace Teodora Filippa di Liagno (Napoletano), który do swoich realizacji dodawał inskrypcje tworzone według schematu hodie mihi, cras tibi – „dziś mnie, jutro tobie”.
W kolejnej odsłonie wystawy, pod emblematycznym tytułem Trwanie, można oglądać prace wpisujące się w oświeceniową ideę postępu, którą rządzi przede wszystkim rozum, a eschatologiczne wątki przestają być tak silnie eksplorowane. Ta część ekspozycji snuje narrację o etapach ludzkiej egzystencji – na którą składają się dzieciństwo, młodość, dorosłość i starość – z przekorą i pewną dozą humoru odnoszącą się do aspektu przemijania. Praca Johna Nixona (ok. 1740–1811) Stary kokiet w samozachwycie to przezabawna ilustracja mężczyzny, który z niesłabnącą namiętnością obserwuje swój wizerunek w lustrze. Realizacja ta nie straciła nic ze swojej aktualności. Konfrontując ją ze współczesnym rozumieniem cielesności, zresztą bardzo narcystycznym, w którym ludzka fizyczność jest pod nieustannym obstrzałem, można zauważyć, że dzisiaj skupienie na własnym wyglądzie sięgnęło zenitu. Nowoczesna kultura wymaga nieustannej dbałości o ciało, które zawsze musi świetnie wyglądać. Nie może pozwolić sobie na jakikolwiek objaw upływu czasu, co wymaga intensywnej obserwacji w lustrze, by móc w porę zapobiec „chorobie”, jaką stała się przecież starość. Nie inaczej dzieje się w przypadku pracy Stara kokietka Louisa Surugue (ok. 1686–1762) według Charles’a Antoine’a Coypela (1694–1752), na której leciwa dama kompletnie zapomina o swoim wieku, starając się podtrzymać resztki urody za pomocą eleganckiego ubioru i dość krzykliwego makijażu. Między wizerunkami starości, z której można także czerpać przyjemność, co demonstruje Szczęśliwy starzec Jeana-Alexandra Aveline’a (1739–1781) według Pierre’a Alexandre’a Wille’a (1748–1837), pojawiają się małe dziewczynki w delikatnych sukienkach biegające z rozczochranymi włosami oraz młodzi chłopcy aktywnie i bezkarnie poddający się uwodzącej sile młodości.
Na krakowskiej wystawie nie zabrakło także realizacji współczesnych artystów. Bardzo symptomatyczna w kontekście całej ekspozycji staje się praca Zapominanie (1967) Stanisława Dróżdża. Artysta redukuje tytułową amnezję do kropki, ilustrując w ten sposób umysłowy proces demencji, wybrakowania wspomnień. Nie inaczej dzieje się w przypadku realizacji początekoniec (1978), która dotyczy rozmycia się granic pomiędzy tym, co pierwotne, pierwsze, a tym, co schyłkowe, graniczne i przede wszystkim ulotne. „Początek niepostrzeżenie staje się już końcem, a koniec wciąż jeszcze jest na początku. Nie wiadomo bowiem, w którym miejscu kończy się początek początku, a zaczyna jego koniec ani gdzie jest początek końca. Wykorzystana tu tautologia sprawiła, że wyraz, pozostając bytem językowym, poddany został dokładnemu oglądowi i opisowi, nabierając tym samym konkretnej, rzeczowej materialności”[2] – trafnie opisuje twórczość tego wybitnego artysty Elżbieta Łubowicz. Kolejną realizacją Dróżdża pokazywaną na wystawie jest tryptyk przemijanie z 1998 roku, który wbrew pozorom nie symbolizuje ulotności ludzkiej egzystencji. Artysta słowo to rozdziela na trzy obrazy, tworząc tym samym trzy osobne słowa. Tymczasem praca Romana Opałki, który wykonał swój autoportret, stanowi wizualny dowód upływającego czasu. Artysta fotografował siebie na przestrzeni lat, dokumentując w ten sposób odciskające się na jego twarzy zmiany. Opałka powoli ulegał na swoich kadrach izjologicznym transformacjom, przybliżającym go do kresu życia. Artysta tym samym wykreował niemalże filozoficzny traktat o ulotności, przemijaniu, o powolnej utracie twarzy, która z biegiem czasu przestaje być własna, oswojona – zmienia się drastycznie pod wpływem naturalnych, choć czasem trudnych do zaakceptowania biologicznych procesów.
Krakowska wystawa Tempus fugit to bez wątpienia wielowymiarowa narracja o czasie, jego destrukcyjnym wpływie, jak również próba odniesienia się do współczesnych interpretacji tego zjawiska. Jest to ekspozycja niezwykle aktualna w dobie powszechnie panującego ageizmu, który spycha na margines wszelkie dyskursy o starości, a przede wszystkim o śmierci, przykrywanej przez radosne, pełne zdrowia i wigoru wizerunki młodości. Jak twierdzi Jolanta Brach-Czaina, „w inicjacji wejścia w świat wyłożona jest zasada istnienia, przed którą się wzdragamy: wszystko przyjąć”[3]. Lecz współcześnie nie ma zgody na przemijanie, wzbudzające niemal zwierzęcy strach. Stanley Kubrick, którego fascynowały eschatologiczne zagadnienia, próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, kiedy w ludzkim ciele zaczyna się moment starzenia i czy można mu zapobiec przez odwrócenie zachodzących procesów w komórkach. Elias Canetti, sybaryta życia i wszelkiego rodzaju przyjemności, nie chciał nigdy umrzeć. Dla niego ludzka egzystencja była zdecydowanie za krótka. Zachłannie przeżywał swoje życie, próbując w ten sposób to, co ostateczne, wypchnąć poza margines własnej świadomości. „Każdemu dany jest tylko fragment świata, ograniczony krótkim łańcuchem czasu, miejsca, okoliczności, własnych sił […]. Każdemu dana jest chwila. Objawiona w szczelinie istnienia”[4] – trafnie zauważa Brach-Czaina. I o tym jest właśnie ta bardzo ważna ekspozycja, która zmusza widza do aktywnego, pełnego doświadczania własnego życia, jego rozmaitości i ruchliwości, w które wpisana jest zmiana ontologicznego statusu ciała. Innymi słowy, memento mori. Zawsze.