Szczęśliwie udało się uniknąć hagiografii. Utrefiona w cudowność, z iście Vasariańskim sznytem i mitomańskim rozmachem, sylwetka artystów-demiurgów, to bardziej sfera postromantycznej legendy niż zainteresowania kuratorów odbywającej się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej wystawy. Całe szczęście. Prezentowana w warszawie opowieść o Hansenach to nie lapidarium ciekawostek – próżno szukać w niej czegoś na kształt sztambucha pękającego w szwach od bon motów na każdą artystyczną czy towarzyską okazję – to próba spojrzenia na dzieło przez pryzmat człowieka. Architektura jest przecież tą ze sztuk, która najsilniej i najgłębiej wchodzi w interakcję z codziennością.
„Architektura jest głęboko zakorzeniona w metafizycznych problemach podmiotu i świata, wnętrza i zewnętrza, czasu i trwania, życia i śmierci”[1] – czytamy u Pallasmy, któremu przecież antropologiczne spojrzenie na architekturę wydaje się drogą, jeśli nie jedyną, to w każdym razie najsłuszniejszą. Czy jednak słowo „architektura” jest terminem wystarczająco pojemnym? Sami twórcy ekspozycji zaznaczają już na wstępie, że „prezentuje (ona) różne aspekty teorii Formy Otwartej” uznawanej za „oś działalności architektonicznej, artystycznej i pedagogicznej”[2] Hansenów.
Otterlo, rok 1959. Podczas Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej CIAM, Oskar Hansen, w nienagannie skrojonym garniturze, deklaruje konieczność otwarcie się architektury na potrzeby jej użytkowników. Brzmi to pięknie, ale o potencjał rewolucyjny trudno posądzić taką deklarację złożoną kilkanaście lat po Le Corbusierze, funkcjonalizmie czy Bauhausie. Dopiero kiedy delegat z Polski doprecyzowuje swoją koncepcję, wiele się wyjaśnia. Architektura „zamknięta” jest pomnikiem twórcy, „otwarta” zaś nakreśla jedynie ramy, w obrębie których może – w jakimś, oby jak największym, stopniu – rozwijać się kreatywność odbiorcy, dostosowującego przestrzeń do indywidualnych potrzeb i upodobań.
Dodajmy dla przypomnienia: jeszcze trzy lata wcześniej w Polsce trwała socrealistyczna maskarada z „małymi mieszkankami na Mariensztacie” i ludem wkraczającym do Śródmieścia, a hipertrofia skali i prymitywizowany detal straszyły z daleka. Postaci z MDM-owych reliefów straszą co wrażliwszych do tej pory, w niczym nie przypominając na przykład poczciwej matki z prozy Gorkiego.
Wróćmy jednak do Hansena. Architektura ma być „tłem zdarzeń”, mówi, choć w domyśle uściśla zapewne, że nie chodzi tu o operetkowo-triumfalną oprawę pochodów, tylko o skalę zdecydowanie mikro. Widać zatem, jak wyraźnie akcentuje się podmiotowość jednostki. Użytkownik architektury nie jest już biernym odbiorcą skazanym na arbitralne wyroki omnipotentnego projektatna-demiurga, a sam staje się w znacznej mierze twórcą. Oczywiście, w tej beczce teoretycznego miodu, znaleźć musiała się i łyżka praktycznego dziegciu.
Józef Szajna zlecił Hansenowi przygotowanie projektu adaptacji wnętrz Teatru Studio tak, by odpowiadały one potrzebom eksperymentalnej sceny artystycznej. Można się spodziewać, że architekt przystąpił do pracy z niemałą werwą, bowiem pojawiła się możliwość zastosowania teorii Formy Otwartej nie tylko w budownictwie mieszkaniowym, ale także – budynku użyteczności publicznej. A jeśli dodamy do tego, ze Studio mieści się w samym Pałacu Kultury i Nauki, będącym dla Hansena kwintesencją formy zamkniętej – propozycja musiała być w dwójnasób kusząca. Na wystawie prezentowane są rysunki: prostokąt o wyoblonych narożach, zakreskowany przy krawędziach przywodzi na myśl schemat pantofelka z gimnazjalnej lekcji biologii, któremu towarzyszy okrąg mogący znaczyć tyle co jakaś komórka; organiczne formy zbliżają się do siebie, co dodatkowo podkreśla silnie zaznaczony flamastrem wektor, czasami przenikając się. Biologicznym konotacjom nie ma końca, a chodzi o plastyczne ujęcie relacji między sceną a widownią. Zapewne ciekawie wypadłoby porównanie z koncepcją Syrkusów.
Ale nie tylko Teatr Studio. Na osiedlu im. Juliusza Słowackiego w Lublinie, Zofia i Oskar Hansenowie zaprojektowali w 1963 roku Teatr Formy Otwartej. Jednoprzestrzenne wnętrza miały bez problemu przepoczwarzać się w zależności od inscenizacyjnego zamysłu.
Fascynujące jest to, że wystawa nie tyle dzieje się w przestrzeni, co sama jest przestrzenią. Zabieg niby znany, ale nie zbywa mu na świeżości, szczególnie w przypadku ekspozycji poświęconych architekturze. Wchodzimy zatem w przestrzeń „pokreśloną” olbrzymimi figurami podwieszonymi pod sufitem, przestrzeń mającą w sobie coś z rękopisu – krzepnięcia dynamicznego procesu. Przechodząc, rzucamy cienie na wielką formę z wyciętym okręgiem (która, jak widzę, szturmem podbija Instagram). Trywializując nieco, można by rzec, że wystawa opowiada o frapującej architekturze, ale i sama architektura wystawy – za którą odpowiada tandem Simone De Iacobis i Małgorzata Kuciewicz – nie jest mniej zajmująca.
Pracownia Brył i Kompozycji Płaszczyzn – taką tabliczkę (o ile w ogóle była to tabliczka) mijał Hansen wchodząc do Wydziału Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, w której wykładał w latach 1952–1983. Poruszał problem rytmu, który w sztuce polskiej ma tradycję długą i chlubną – by wspomnieć międzywojennych rytmistów – ale także zapoznawał młodych twórców z teorią formy otwartej; by robić to skuteczniej, skonstruował „aparat dydaktyczny”, którego kopię oglądać możemy na wystawie i szkoda tylko, że nie można go użyć.
Ekspozycja wydaje się być archipelagiem tematycznych wysp – każda omawia inne zagadnienie, dotyczące koncepcji i aktywności Hansenowskiej Formy Otwartej, możemy zatem – jak w Cortazarowskiej Grze w klasy – poruszać się swobodnie, tworząc własną, unikalną narrację. Dla części publiczności, przyzwyczajonej do linearnej narracji wystawy, zabieg ten jest nieco konfundujący, a tradycyjne, zadawane nieśmiałym szeptem pytanie o „kierunek zwiedzania” nie wychodzi z użycia. Zdecydowanie sprawdza się w tych warunkach otwarta przestrzeń nadwiślańskiego pawilonu Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Utarło się, że wystawy dotyczące architektury to sałatka z makiet i planów. Makiet, które bywają śmiertelnie nudne i „gordyjskich” planów, których nieprzygotowany widz nie rozsupła. Kuratorka wystawy – Aleksandra Kędziorek, notabene będąca, wraz z Łukaszem Rondudą, autorką książki Oskar Hansen – Opening Modernism[3] – pokazała makiety, ale w ilości strawnej i akceptowalnej. Oczywistym jest, że bezpośredni ogląd dzieła architektonicznego zdobyć możemy jedynie widząc je we właściwym mu kontekście przestrzennym, dlatego każda tego typu wystawa skazana jest na formę zapośredniczenia; niemniej, ekspozycja dotyczy może nawet nie tyle samej architektury co formy otwartej, rozumianej jako odniesienie się nie tylko do namysłu nad „tłem teatru codzienności”, ale także przejawiającej się w formach quasi-malarskich.