Sonia Milewska: Odkurzasz Kielce. Przypominasz opinii publicznej o mieście, które jest często pomijane w mediach – w kontekście smogu mówi się raczej o Krakowie czy Warszawie.
Kuba Bąkowski: Kielce były jednym z miast Centralnego Okręgu Przemysłowego, a wcześniej Kielecczyzna współtworzyła – jak to określają dzisiaj historycy – Staropolski Okręg Przemysłowy. Początki przemysłu na tych ziemiach sięgają neolitu. Podobno już 3 tysiące lat temu istniały tu kopalnie brązu i krzemienia, wytapiano żelazo w dymarkach, i tak dalej. Tło historyczne tego regionu oraz to, że miasto znajduje się na liście 50 najbardziej zanieczyszczonych w Europie daje do myślenia. Kiedy pojawiła się propozycja zrobienia tutaj realizacji, pomyślałem o długiej przemysłowej historii tego okręgu i o „smogowej” teraźniejszości miasta, która zimą jest problemem realnym, niewydumanym.
Obok Zjadacza Kurzu nie da się przejść obojętnie. Na co chcesz zwrócić uwagę mieszkańców Kielc?
Pokazuję rzeźbę-maszynę, która potrafi całkiem efektywnie absorbować różne benzopirenowe pochodne zawieszone w powietrzu miejskim, czyli krótko mówiąc – „zjadać” smog. Przy okazji monitoruje miejskie powietrze przed wciągnięciem jego porcji do środka, by następnie sprawdzić jego jakość po przejściu przez filtry. Dane pomiarowe są publikowane na bieżąco na stronie internetowej. Zagadnienia pro-ekologiczne, edukacyjne dla tego projektu są podstawą jego narracji, ale Zjadacz Kurzu to przede wszystkim rzeźba. Od początku myślałem o Zjadaczu jako o czymś, co odniesie się do futurystycznego postulatu użyteczności sztuki i spróbuje wprowadzić go w życie. Chciałem zrobić rzeźbę-maszynę, która jest wciąż „czystą” rzeźbą, a jednocześnie ma konkretne, użytkowe funkcje. Pomyślałem, że taki metaforyczno-utylitarny dualizm może być intrygujący w pracy, która stanie w centrum miasta jako rzeźba i prawdziwa – działająca 12 godzin na dobę – maszyna. Nie model poglądowy a funkcjonalny obiekt. Wielki filtr powietrza i stacja pomiarowa jednocześnie. A przy tym – wciąż rzeźba.
Skąd pomysł na Zjadacza Kurzu? Czy byłeś zainteresowany ochroną środowiska i pojawiła się propozycja ze strony Tworków, czy wprost przeciwnie: to Kielce zainspirowały Cię do podjęcia tego tematu?
Już wcześniej miałem pomysł, a właściwie gotową koncepcję i projekt, rzeźby-maszyny, która czyści muzea ze starych pomysłów i złej, zramolałej sztuki. Miała działać naprawdę – zasysać powietrze i wyrzucać je na zewnątrz budynku, ale oczywiście spełniłoby się to gdzieś w metaforze puryfikacji muzealnego white cube’a. Zjadacz Kurzu, który pojawił się jako odpowiedź na propozycję Fundacji Nowa Przestrzeń Sztuki to przełożenie tamtej koncepcji w konkretną rzeczywistość.
W wywiadzie dla Dwutygodnika powiedziałeś, że swoich prac, mimo że wykorzystują osiągnięcia naukowe, nie nazwałbyś artystyczno-naukowymi. Czy tak samo jest w przypadku Zjadacza Kurzu, który ma w sobie elementy edukacyjne, dotykające tematu ekologii?
Trudno powiedzieć. W każdym razie pracowałem z konstruktorami, oglądałem projekty designerów, studiowałem problem zanieczyszczeń w miastach, budowę filtrów przemysłowych, filtrów HEPA – jak ten w Zjadaczu. Interesowałem się zastosowaniem maszyn odpylających powietrze fabryczne w przemyśle oraz tym, w jaki sposób te wielkoskalowe urządzenia wchodzą w tkankę miast przemysłowych i górniczych krajobrazów, na przykład na Śląsku i dalej w Rosji, Australii i Kanadzie.
Wizualnie podobne do Zjadacza maszyny można spotkać w wielu miejscach, ale zwróciłem na nie uwagę dopiero w opuszczonych kopalniach azbestu w Thetford Mines w Kanadzie. Daleko na północy, niezwykłe jest połączenie technologii i ogromnych, pustych przestrzeni. Gdy myślę o takich miejscach, widzę przed oczami Diavik Diamond Mine – kopalnię diamentów na wyspie, na 60-cio kilometrowym jeziorze Lac de Gras na Terytoriach Północno-Zachodnich. Jedna z wysp jest w całości drążona w charakterystyczną spiralę przez maszyny, wkręcające się głęboko w ziemię z terasami, po których jeżdżą ogromne ciężarówki wywożące z dna tej dziury-spirali urobek. Jeżeli zobaczysz taką kopalnię z samolotu – a są to miejsca, do których nie dociera się drogą lądową, chyba że zimą – ciężarówkami po zamarzniętym jeziorze – to widzisz strukturę, land art, który mógłby wykonać chociażby Robert Smithson. Północna Kanada jest specyficznym obszarem – w wielkich, dotychczas nietkniętych przestrzeniach tundry pojawiają się kopalnie odkrywkowe tworzące, wyglądające złowrogo, wielkie leje i dziury. Jeśli myśleć o Ziemi w kategoriach figury Gaji Jamesa Lovelocka, czyli całej Ziemi jako złożonego organizmu, to studiowanie takich izolowanych miejsc pokazuje wyraźnie jak wyżeramy i zakażamy ciało, na którym pasożytujemy.
Mówisz o technologii w krajobrazie naturalnym, a ja wyobraziłam sobie teraz Zjadacza Kurzu w nowoczesnym centrum, z unoszącą się nad ulicami mgłą, czytaj: smogiem.
No tak, Zjadacz Kurzu jako rzeźba-maszyna na przykład w zatłoczonym, wielkim, azjatyckim mieście zasnutym smogiem spełniłby się najlepiej.
Wróćmy może jeszcze do współpracy z naukowcami. Łączenie nauki i sztuki jest coraz bardziej popularne. Powiedz, jak to wygląda z perspektywy artysty?
Dla mnie takie działania jak spotykanie się z ludźmi z różnych środowisk, w tym naukowych, jest bardziej naturalne niż siedzenie w pracowni. Trudno mówić o tej perspektywie jako o czymś szczególnym, to prywatne odkrywanie rzeczywistości przez sztukę i ogólnie dostępną wiedzę, jest chyba głównym medium mojej twórczości. Współpraca wygląda tak różnie, jak różne są dziedziny nauki. Kiedy robiłem projekt w Kanadzie nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim współpracowałem z antropolożką. Umożliwiła mi ona kontakt z rdzenną ludnością, która jest odizolowana ogromnymi przestrzeniami od miast i dróg. To bardzo mała grupa około 500 przedstawicieli ludu Sahtu Dene, żyjących w jedynej osadzie nad jeziorem o długości 320 kilometrów, otoczonej lasami zajmującymi ziemie większe niż terytorium Polski. Deborah jest naukowcem i jednocześnie jednym z kilku białych członków społeczności osady. To ona przedstawiła projekt starszyźnie, która zdecydowała o zaproszeniu mnie na ich ziemie. Białych Kanadyjczyków historia ta najczęściej szokuje, bo tak naprawdę patrzą oni w drugim kierunku, ponadto, dotrzeć w takie miejsca jest znacznie trudniej niż można by było przypuszczać. First Nations nie palą się do wizyt białych na swoich terenach.
W przypadku Zjadacza Kurzu korzystałem z projektu, który jest wdrażany na AGH w Krakowie, gdzie testuje się możliwości oczyszczania powietrza miejskiego przez filtry umieszczone w ścianach budynków. Te filtry zawierają po części te same materiały co maski anty-smogowe. W konstrukcji Zjadacza użyłem bardzo podobnego filtra, do tego który był zastosowany w krakowskich badaniach. Współpraca artysty i naukowca? Cóż, przyglądamy się sobie, rozmawiamy… Efektem są hybrydy przenikających się czasem obszarów.
Spawałeś, skręcałeś?
Raczej projektowałem, rozmawiałem i konsultowałem design pod kątem technologii i funkcji, którą miała spełniać rzeźba. Projekt był poddawany pewnym modyfikacjom, ale też mój pierwszy komunikat do konstruktorów był taki: przyjechałem z gotowym projektem po to, żeby go w jakiś sposób przeformułować, nie naginając technologii do designu, a jednocześnie nie tracąc aspektu wizualnego. Chciałem raczej odnaleźć się w rejonach, z których Zjadacz pochodzi, czyli wejść z pomysłem artystycznym w sferę technologii i otrzymać coś, co będzie rezultatem zderzenia tych dwóch światów. To się udało – Zjadacz nie ma w sobie nic z atrapy – nawet oczy są wciąż otworami inspekcyjnymi filtrów, tyle że o cylindrycznym, zmienionym wobec oryginalnego, kształcie.
Tę nowoczesną technologię opakowujesz w postfuturystyczną retro-formę.
Kształt Zjadacza trochę nawiązuje do maszyn futurystów, trochę do figury maski przeciwgazowej. Ciekawe dla mnie było to, że w istniejących urządzeniach widziałem tę maskę i małym gestem – modyfikacją formy – byłem w stanie ją tu wydobyć. Zjadacz Kurzu rzeczywiście wygląda jak głowa z dołączonym tubusem, a jednocześnie jak wielka zabawka. Formą nawiązuje też trochę do sfery popularnej: japońskich kreskówek, literatury SF czy maszyn-rzeźb znanych z dystopijnych narracji. Chociaż sama rzeźba dystopijna – to znaczy mrocznie postapokaliptyczna w stylu – nie jest. Jej żywy kolor kojarzy się raczej z post-popartową formą. Figura przeskalowanej zabawki pojawiła się, gdy odrzuciłem pomysł na surowy wygląd i pomyślałem o żywym kolorze.
We wcześniejszych pracach, np. Spitting to Abstraction, analizowałeś początki kultury i języka. Zjadacz Kurzu jest raczej komentarzem do teraźniejszości i pytaniem o przyszłość. Zapytam więc, cytując Abrahama Lincolna (z pracy Well Where Are We): Where are we? Gdzie jest granica sztuki i nauki, gdzie jest w tym wszystkim człowiek?
W konwersacji Lincolna i Hulka (z pracy Well Where Are We?) pojawia się to pytanie, ale odpowiedź jest wymijająca: „The question is not so much where we are as when we are”. W sztuce wciąż znajdujemy się mniej więcej w tym samym miejscu, dotykamy rzeczywistości, która nas otacza w taki sam, niewielki sposób. Próbujemy poszerzać świadomość za pomocą sztuki, ale tak naprawdę stale jesteśmy tam, gdzie neandertalczycy, którzy przeżuwali barwniki roślinne, a potem pluli na ścianę groty (nawiązanie do pracy Spitting to Abstraction). Ciągle zataczamy okręgi wokół samych siebie, a nasza świadomość buduje się bardzo powoli. To dziwne, ale spojrzenie na sztukę, na jej historię daje mi głównie taką – w sumie niewesołą – konstatację.
Gdzie w tym wszystkim miejsce dla Zjadacza Kurzu? Co się z nim stanie po zakończeniu wystawy?
Prawdopodobnie zostanie w Kielcach – tutaj będzie jego baza. Potem być może on lub kolejne rzeźby oparte na tym samym projekcie pojawią się w innych miejscach. Zjadacz to pierwszy krok w pewnym kierunku i powinien spowodować następne. Chciałbym móc osadzić kiedyś całą grupę jego „potomków” w post-industrialnych przestrzeniach, by zrealizować pewną, prawie utopijną figurę. Wyobraź sobie, że jedziesz przez krajobraz po-przemysłowy i widzisz wielkie, zanimizowane podobnie jak Zjadacz, maszyny na horyzoncie. Stoją na szczycie wzgórza – też sztucznego, bo jest hałdą ziemi przekopanej i zgromadzonej kiedyś w jednym miejscu przez inne maszyny. Wyobraź sobie sytuację, w której „zamieszkujące” tę hałdę rzeźby-maszyny są w stanie oczyszczać ją ze starych odpadów przemysłowych, utrzymywać w niej właściwe stosunki wodne i uprawiać na niej rośliny, które przyciągną owady, te zaś ptaki i następnych mieszkańców.