Anna Podsiadły: Panie Pawle, był Pan autorem NOMADY – ósmej wystawy zrealizowanej w Kielcach, w ramach cyklu Sztuka w przestrzeni publicznej. Prezentacja przygotowana we wnętrzach i okolicy domu modlitwy stanowiła element długofalowego projektu artystycznego zainicjowanego przez Fundację „Nowa Przestrzeń Sztuki”. Misją Fundacji – która powstała z inicjatywy entuzjastów i kolekcjonerów dzieł Doroty i Tomasza Tworków w Kielcach – jest propagowanie sztuki, w myśl idei powszechnej edukacji artystycznej. Znakiem rozpoznawczym Fundacji stał się symboliczny akt wyprowadzania polskiej sztuki współczesnej z galeryjnych i muzealnych murów na rzecz wprowadzania jej w tkankę miejską. Proszę opowiedzieć o kulisach współpracy z założycielami tej prężnie działającej artystyczno-społecznej inicjatywy.
Paweł Althamer: Romans sztuki z biznesem to istotna sprawa. Byłoby ciekawe, gdyby sam Pan Tworek opowiedział jak to się stało, że on, jako jeden z niewielu spełnionych przedsiębiorców, swoje pieniądze przekierował na finansowanie sztuki, artystów i tworzenie własnej kolekcji, gdyby opowiedział, co za tym stoi. Bo to jest taki fenomen mało rozpowszechniony w Polsce. W krajach zachodnich kolekcjonowanie sztuki jest kwestią normalną, oczywistą, natomiast u nas jeszcze nie.
Uczestnikami poprzednich odsłon kieleckich wystaw byli: Sylwester Ambroziak, Robert Kuśmirowski, Jerzy Kędziora, Leon Tarasewicz, Ludwika Ogorzelec, Zbigniew Frączkiewicz, Adam Garnek. Każdy z wymienionych artystów przygotował indywidualny pokaz na wybrany temat. Gdy Państwo Tworkowie proponowali współpracę Panu jako organizatorowi tej edycji nie spodziewali się zapewne, że przygotowane przez Pana wyjątkowe wydarzenie artystyczne obejmie prezentację blisko dwudziestu twórców i znawców sztuki, i to z różnych stron świata.
Często, gdy dostawałem możliwość realizacji jakiegoś przedsięwzięcia artystycznego zapraszałem do udziału w nim innych. To taka zasada trzymania buta w drzwiach. Jak się da, to można go wyjąć z zawiasów i wtedy wchodzą wszyscy, którzy mają ochotę, ale na początek oczywiście zaproszeni. Od długiego czasu nie interesują mnie indywidualne programy. Indywidualizm jako cecha szczególna, albo tzw. wystawy autorskie, po prostu mnie znużyły. Mam ich za sobą dosyć dużo. Tego rodzaju wystąpienia przestały mnie po prostu fascynować tak, jak fascynują mnie działania z udziałem osób postronnych. Często są to osoby, które spotykam i zapraszam do swoich akcji zupełnie intuicyjnie. Uczestnikami realizowanych przeze mnie przedsięwzięć są też rzeźbiarze, moi przyjaciele, których znam i z którymi pracuję już od wielu lat, jak Artur Żmijewski, Joanna Rajkowska, jak Jacob Cohen, Brian Fernandes Halloran, Maya Gordon i Yevgen Samborski. Są to ludzie, których poznałem jako super otwarte osoby. Oprócz tego, że są utalentowani, to jeszcze bardzo przyjaźni.
Do udziału w wystawie zaprosił Pan twórców z różnych stron świata, zajmujących się różnymi rodzajami artystycznej ekspresji. Wśród zaproszonych znaleźli się m.in.: Jacob Cohen – muzyk i wiolonczelista, Brian Fernandes Halloran – malarz i rzeźbiarz, (obaj z Nowego Jorku), młody artysta z Ukrainy Yevgen Samborski, czy pochodząca z Izraela Maya Gordon. Proszę przybliżyć, w jakich okolicznościach poznał Pan tych twórców.
To były niesamowite przypadki. Na przykład Briana Fernandesa Hallorana poznałem w Nowym Jorku, gdzie miałem wystawę. Podszedł do mnie i powiedział, że chciałby mi dać w prezencie rzeźbę. Postanowił, że nie będzie już malował obrazów tylko będzie robił rzeźby. Powiedział, że bardzo podobała mu się wystawa, którą robiłem w Berlinie i którą miał przyjemność oglądać. Przyjrzałem się podarowanej przez niego rzeźbie i uznałem, że jest to rzecz ciekawa. Zaprosiłem go do nas do studia na Bowery, gdzie wówczas pracowaliśmy z bezdomnymi. Powiedziałem, by zabrał swoje graty i dłuta, i by rzeźbił z nami. Od tamtej pory zabieram go na wszystkie wyjazdy, na które mogę. Brian skończył niedawno studia w Nowym Jorku. Uważam, że jest jednym z dojrzałych młodych, tak zwanych natchnionych, którzy porzucili nieco sprawy materialne, niespecjalnie zaprząta ich świat zewnętrzny, a zanurzeni są w swojej pasji, takim głębokim życiu.
A w jakich okolicznościach poznał Pan innych swoich przyjaciół-artystów?
Yevgena Samborskiego poznałem, gdy był stypendystą. Przyprowadził go do mnie, około dziesięciu lat temu, Marek Goździewski. Yevgen pokazał mi kilka swoich zdjęć w telefonie. No i już. Miałem wrażenie, że się już przyjaźnimy, że świetnie się dogadamy. Gdy tylko pojawiła się możliwość zrobienia czegoś wspólnie, robiliśmy to. I tak właśnie Yevgen wystartował ze mną w kongresie rysowników. Poznałem go jako człowieka zdolnego do działań improwizowanych, działań po prostu spontanicznych, utalentowanego rzeźbiarza i rysownika, i zwyczajnie mojego kumpla. W każdej możliwej sytuacji, kiedy mogę go zaprosić, to zapraszam, a on oczywiście przyjeżdża. Jacoba Cohena poznałem natomiast w metrze w Nowym Jorku. Specjalnie nie interesuję się muzyką, ale jak usłyszałem Jacoba, który grał na wiolonczeli, to mnie zaintrygował. Powiedziałem, by przychodził do nas, gdy pracujemy w studiu i sobie grał, że postawimy mu piwo, albo zaprosimy na obiad lub kolację. No i spotykamy się tak od kilku lat. Okazało się, że Jacob jest wirtuozem. Poznali się na nim amerykańscy producenci. Razem z Robertem Brylewskim nagrywał muzykę do filmu, który realizował nasz kolega – Żwirek. Jacob lubi grać z nami, gdyż gra free style. Nikomu, kto pracuje z nami nie mówimy, co ma robić. Gdy pracujemy wspólnie, każdy robi, co lubi. Gdy ktoś ma chęć zrobić osobny projekt, to go po prostu robi. I w ten sposób idzie nam współpraca. Zależy nam na stworzeniu jednego ostatecznego dzieła nawet, jeśli będzie ono wynikiem indywidualnych gestów.
Finisaż NOMADY rozpoczął performance Jima Costanzo, który porusza w swojej sztuce problemy nietolerancji rasy, płci oraz klasy społecznej. Artysta ubrany był w ciekawy złoty kombinezon, użyty wcześniej w kilku prowadzonych przez Pana działaniach artystycznych.
Jima Costanzo poznałem podczas biennale berlińskiego. Złoty strój, jaki miał na sobie oczywiście pojawił się we wcześniejszych akcjach, kiedy robiliśmy takie dosyć dziwne spacery zakładające przeobrażenie istniejących układów między sąsiadami i proponowaliśmy im zakładanie złotych skafandrów i wędrówki między blokami. Zaowocowało to później kilkoma wydarzeniami, dla których złoty strój stał się wspólnym mianownikiem.
W ubiegłych latach prezentacje z cyklu Sztuka w przestrzeni publicznej odbywały się na Placu Artystów w Kielcach, tym razem jednak miejscem akcji stała się stara, żydowska bożnica z początku XX wieku, odrestaurowana i przeniesiona na kielecki Pakosz z inicjatywy właścicieli Fundacji. Podstawowym kontekstem wydarzenia stała się kultura żydowska. Skąd pomysł na taką właśnie problematykę?
Chociażby stąd, że kiedyś mieszkali tu Żydzi. Gdy odwiedziłem Tomka w Kielcach, byliśmy już po pierwszym spotkaniu, które miało miejsce w Warszawie, w moim studiu, gdzie mam zbudowany specjalny pokój wyglądający trochę jak kapsuła science fiction, jak scenografia z filmów fantazy. Tomasz powiedział, że kupił pożydowską bożnicę i ma tam takie dziwne pomieszczenie, przylepione do budynku, które wygląda jak moje. Okazało się, że to tzw. kuczka, którą w tradycji żydowskiej stawiano przy bożnicy. Taką właśnie kuczkę w ramach NOMADY zrealizowała Aga Szreder. Można powiedzieć, że „kuczka” była pierwszym miejscem, w którym spotkaliśmy się z Tomkiem. Wtedy zaczęliśmy rozmowę o tym, co dzieje się w Kielcach w tym momencie, gdy odbudowuje on swoją bożnicę. Odwiedziliśmy ten dom modlitewny. Jak tylko wszedłem na jego teren dotarło do mnie, że to będzie kierunek, którym podążymy, że nie chcemy mówić o przyszłości, że interesuje nas współczesność. Ta współczesność polega na tym, że polski przedsiębiorca finansuje, odbudowuje żydowski dom modlitwy dla Żydów, których już nie ma w Kielcach. Przy okazji rozmowy weszliśmy na temat tragicznego wypadku, który się tam kiedyś zdarzył. Zaślepieni nienawiścią ludzie zabili 42 osoby. Dlatego zaprosiłem wszystkich moich żydowskich przyjaciół ze świata, aby przyjechali w misji artystycznej, nie tragicznej, a pokojowej, i zamanifestowali naszą przyjaźń w miejscu, gdzie kiedyś wydarzyło się coś bardzo wstydliwego.
Czyli kuczka stała się punktem wyjścia do rozważań nad NOMADĄ?
Kuczka na wystawie stała się takim kluczem, pokojem, dobudówką związaną z pamięcią o święcie namiotu. Kuczka była takim miejscem, gdzie żydowska rodzina spotykała się w święto Sukkot (Święto Szałasów), aby przypomnieć sobie, że wszyscy jesteśmy wędrowcami, że wszystko się zmienia. Ci, co kiedyś tu mieszkali, mieszkać już tu nie będą. Sukkot upamiętnia wędrówkę narodu żydowskiego do Ziemi Obiecanej, jest rytuałem celebrującym wspólnotę, spotkanie i bycie razem.
Tytuł kieleckiego wydarzenia NOMADA implikuje podróżowanie, te więzi przyjaźni, o których Pan wspomina. Można zatem powiedzieć, że NOMADA to taka przestrzenna opowieść o wędrówce, o tęsknocie za własnym domem i miejscem na ziemi. Przy czym projekt ten jest bardzo wielowymiarowy. Każdy z uczestników wydarzenia miał inne spojrzenie na główny temat. Każdy odniósł się do innego wątku.
Pierwszym obiektem, który zwrócił moją uwagę były wycięte drzewa, które koparka wydłubywała z ziemi razem z korzeniami. Poprosiłem Tomka, aby je zabezpieczył. To były pierwsze sygnały, jakie odebrałem z wejścia na teren bożnicy, na teren Kielc. Pierwszy znak w postaci wykarczowanych korzeni. Pomyślałem wówczas, że być może zostaną one użyte w tym projekcie. Nie miałem jeszcze koncepcji w jaki sposób.
Kilka spośród zrealizowanych w ramach projektu prac odnosiło się do motywu „zakorzeniania”, osadzania elementu w nowym kontekście, w nowym miejscu, wymienić tu można realizacje Yevgena i Joanny Rajkowskiej.
Zaczęliśmy odnosić się do takiej ekspresji ogrodnictwa, sadzenia i przesadzania. Cały ten projekt był takim zasiewem. Uznaliśmy, że nie ma potrzeby budowania kolejnego monumentu. Joasia Rajkowska „zakorzeniła” palmy i na wernisażu poprosiła okolicznych mieszkańców o opiekę nad nimi, nad ich wzrostem. Ale ludzie już wcześniej, w trakcie realizacji projektu chcieli zaopiekować się tymi drzewkami, zadbać o nie. To był taki miły społecznikowski gest mieszkańców.
Na bramie ułożonej z podróżnych walizek, której autorem był Michal Slezkin, pojawił się napis w języku polskim i hebrajskim – pytanie „co nas łączy?”.
W ramach projektu chcieliśmy stworzyć coś żywego, stworzyć sytuację, którą zbudują ludzie tutaj zaproszeni. Przed laty wielu z nich wyjechało i nigdy nie wróciło do Polski. To był gest, dedykowany nie tylko kielczanom. Dedykowaliśmy go wszystkim ludziom, w domyśle Polakom, ponieważ kontekst polski jest w tej chwili tematem wielu rozmów i emocji. Chodziło o to, by zamiast wyszukiwać tego, co nas różni i tworzyć konflikty, ludzie budowali przyjaźń, komunikowali się ze sobą, by określili co ich łączy. Maya Gordon, Polka z Tel Awiwu, która kiedyś musiała opuścić polską ziemię, piekła na finisażu macę, pokazując, że to co przez lata napawało lękiem synów Piasta, może być po prostu i dobrą zabawą, i poważnym doświadczeniem, okazją do wspólnego porozmawiania, spotkania się. W wydarzeniu uczestniczyły tylko dwie osoby, które porozumiewają się po hebrajsku: Marek Cecuła i Maya Gordon. Ale oni wybrali język sztuki, zanurzyli się w swoich działaniach artystycznych. Marek Cecuła, który jest kielczaninem i otarł się o pogrom, przyniósł tam piękną pracę inspirowaną kabałą.
Projekt obejmował nie tylko prace skonstruowane materialnie, ale też performance, warsztaty, podczas których powstał film.
W projekcie uczestniczył Krzysztof Visconti, mój przyjaciel z Berlina, który skończył tam szkołę filmową i przez lata pracował jako filmowiec i dziennikarz radiowy. Zaprosiłem go, aby zrealizował swój projekt. Krzysztof postanowił popracować z młodymi ludźmi. Poprowadził warsztaty filmowe, których zagadnieniem uczynił cień. Odniósł się do tematu cieni w historii Kielc. Nad projektem pracował z ludźmi młodymi, nie do końca wprowadzonymi w przeszłość.
Pan natomiast pomagał przy realizacji pracy Artura Żmijewskiego.
Artur dotknął samego serca domu modlitwy. Zaproponował stworzenie alternatywnej freestylowej Tory wykonywanej w trakcie rytuału, który ma swoją tradycję. Zaprosił mnie do tego abyśmy namalowali ją wspólnie. Ja i Artur godzinami pracowaliśmy nad wielometrowym zwojem. Ostatecznie powstało 70 metrów takiego spotkania rysowników, albo też pisarzy Tory.
Stara bożnica, którą kupili Państwo Tworkowie, została zlokalizowana w nowym miejscu.
Przeniesienie domu modlitwy stojącego na granicy stadionu sportowego z cmentarzem żydowskim to był moment otwarcia nowej przestrzeni. Szybko okazało się, że tam gdzie stoi dom modlitwy cmentarz jest ogrodzony, nie można się do niego dostać. Dlatego stworzyłem dużą bramę. Zainspirowało mnie logo firmy DORBUD Tomka i Doroty. Joasia Rajkowska postanowiła posadzić tam palmy. Wszystkie te rzeczy zaczęły trochę działać jak takie nie do końca tradycyjne zdarzenie. Przypomniało mi to czasy zabaw dziecięcych, spontaniczne i intuicyjne, a nie oficjalny projekt realizowany na zamówienie miasta i jego obywateli. I coś pomiędzy. Chodziło o to, by z jednej strony uszanować tradycję, ale jednocześnie dać jej wymiar artystycznej gry.
Ten projekt to zatem dialog na poziomie współczesności, w odniesieniu do przeszłości, dialog, który nie obraża, nie odrzuca, formuła otwarta na to, co się dzieje w tej chwili w Kielcach.
W projekcie nie chodziło o polemikę z ortodoksyjną tradycją żydowską. Zależało nam na zaproszeniu kielczan, aby otworzyli się na tę tradycję w sposób twórczy. Najbardziej istotna była atmosfera towarzysząca naszym działaniom. Generalnie czuliśmy się współgospodarzami tego wydarzenia. Oczywiście projekt był swoistym pomnikiem ofiarowanym Tomkowi i Dorocie za ich postawę. Pokazali oni jak fenomenalnym wydarzeniem może być światły mecenat zamożnego obywatela. Dzięki ich uprzejmości, gościnności i majątkowi doszło do wspaniałego spotkania artystów, na którym – w wymiarze artystycznym – skorzystało całe miasto. Nie obyło się też bez smutnych refleksji. W czasie trwania projektu mijaliśmy kilka wycieczek Żydów, którzy zwiedzali akurat cmentarz żydowski. Doświadczyliśmy pewnego rodzaju hermetyczności tych, którzy przyjechali jedynie na szlak cierpienia, przyjechali zobaczyć groby przodków i przeżyć smutek. Zamknięci na inne spojrzenie wpadli w koleiny, które nie pozwoliły im poznać współczesnych kielczan, porozmawiać z nimi. Przyjechali, jakby nikogo poza nimi nie było – tylko oni i mroczna pamięć o dawnych, tragicznych wydarzeniach. Zabrakło gestów uzdrowienia i tolerancji. Wydaje mi się, że jest to niepomyślna forma przeżywania przeszłości. Dlatego zaproponowałem formułę, którą uznałem za twórczą i witalną, niosącą energię, niosącą przemiany.
Na finisażu wystąpił Pan w stroju chasydzkim – dlaczego?
Pracując nad MOAI (nazwa posągu z Wyspy Wielkanocnej) miałem taką wizję, aby na otwarciu pojawić się w charakterystycznym kapeluszu chasydzkim i tradycyjnym, długim, czarnym chałacie – na chwałę pięknej tradycji i odmiennej ekspresji ludzi, którzy żyli tutaj kiedyś, ramię w ramię, mieszkali i pracowali, chodzili po ulicach, spotykali się w domach, przyjaźnili. Stwierdziłem, że jest to doskonała okazja, aby odwołać się do najwspanialszych tradycji strojów rytualnych i postanowiłem sam założyć taki strój i uświetnić obecność Żydów nawet jeśli nie byłoby ich na finisażu.
W okolicy starej bożnicy stał zaparkowany niesamowity złoty autobus, który przyciągał wzrok wszystkich uczestników finisażu.
Autobus był wynikiem wcześniejszych działań animacyjnych. Przywiózł nas nim mój brat Marcin. To stuningowany niemiecki autobus, przerobiony na wędrującego transportowca. Nazwaliśmy go „Marzyciel”. Wielokrotnie służył nam jako miejsce wspólnych wypraw, najczęściej artystycznych poza miasto. Byliśmy nim m.in. w Niemczech, na Ukrainie, wyjeżdżaliśmy też na krótsze wyprawy po Polsce. Autobus jest moją własnością i służy do takich właśnie integrujących, artystycznych działań.