Monika Nowakowska: Od ponad pół wieku mieszkasz w Łodzi, tutaj też ukończyłeś w 1991 roku Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych (obecnie Akademia Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego), uczelnię kojarzoną z powojenną awangardą. Jak to dziedzictwo ma się do Twojego malarstwa, którego dużą prezentację Wibracje i Rozmowy koloraturowe, obejmującą ponad 60 obrazów olejnych różnych formatów i z różnych lat, pokazywałeś niedawno (od 21 kwietnia do 21 maja 2017 r.) w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi?
Piotr Turek: Patrząc z dzisiejszej perspektywy, moje studiowanie w łódzkiej szkole to właściwie drobny epizod, który miał dość słabe znaczenie dla mojej twórczości. Stało się tak dlatego, że po trzecim roku właściwie znalazłem się poza szkołą i wszystko co potem nastąpiło można nazwać tokiem eksternistycznym. Pojechałem do Niemiec na stypendium Wydziału Kultury Miasta Stuttgart, kopiowałem tam moich ulubionych twórców, a jak wróciłem do Łodzi, to prace wykonywałem poza szkołą. Nawet na konkursy szkolne dawałem obrazy zrealizowane w pracowni, którą posiadałem już będąc na pierwszym roku studiów. Oczywiście uczestniczyłem w studenckim życiu artystycznym, brałem udział w różnych wystawach, otrzymałem nawet wyróżnienie w konkursie na autoportret organizowanym przez warszawską Akademię. Trudno zatem mówić o jakichś gorących powiązaniach z PWSSP w momencie, gdy uczyłem się więcej od małych mistrzów holenderskich, studiując ich malarstwo, niż bawiąc się w tak zwane akademickie rozważania. Na szczęście złapałem trochę oddechu wyjeżdżając do Stuttgartu, a wszystko zakończyło się indywidualną wystawą mojego malarstwa tamże w 1991 roku.
Dlaczego wybrałeś malarstwo olejne – tradycyjną i czasochłonną technikę?
Ponieważ spełnia moje oczekiwania i wymagania co do siły wyrazu. W tej technice czuję się najlepiej, najswobodniej, najbezpieczniej i najpewniej. Wybór nie był natychmiastowy, ale był wynikiem doświadczeń i realizacji z początków mojej twórczości, związanych z próbami dotyczącymi ocierania się o różne formy wyrazu. W tej technice jest wszystko to, czego potrzebuję do procesu kreacji.
Malujesz cyklami, którym nadajesz znaczące tytuły – czy to optymalna forma dla Twoich artystycznych wypowiedzi?
Od początku lat 90. tworzę cykl nazwany Rozmowami koloraturowymi i stanowi on osnowę całego mojego malarstwa. Dzieje się w nim dużo, często tematy się przeplatają, dodatkowo poszczególne obrazy mają ze sobą różnorakie związki np. posiadają wspólny mianownik odnoszący się do doświadczania materii malarskiej, do budowania obrazu tak, jak gdyby temat był pretekstem do formułowania kompozycji i próbą szukania nowego tropu. Na przestrzeni lat powstawało wiele prac z tego cyklu, które oczywiście miały swoje odniesienia tematyczne i ewoluowały powoli, bo taki proces następuje powoli. Oczywiście zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że siłą wiary podążając jakimś tropem można znaleźć się w niewłaściwym „miejscu”. To już jest globalna zagadka twórczego bytu i chyba dobrze, bo gdyby w sztuce wszystko było jasne od razu, to jaki sens miałyby poszukiwania własnej drogi, stylu, formy?
Twoje artystyczne poszukiwania określasz jako badanie przestrzeni obrazu i materii malarskiej – jak to rozumieć?
Kiedyś zapytany o to, co ja takiego właściwie maluję, musiałem odpowiedzieć, że (pomijając kwestię formy i materii malarskiej) można by to wszystko razem ująć słowem „trochę”. Chodzi o to, że tylko i wyłącznie samo szukanie rozwiązań formalnych jest dla mnie puste. Myśląc o tym, że coś musi mieć swoją jakość, staram się dla poruszanego tematu znaleźć adekwatną formę. A sam temat narzucany jest często przez życie. Jest tu więc owo „trochę” miłości i „trochę” nienawiści, „trochę” smutku i „trochę” radości, „trochę” mądrości i „trochę” głupoty, „trochę” bieli i „trochę” czerni – jednym słowem jest o czym mówić. Trzeba przy tym pamiętać aby nie wpuścić się w okowy hermetyzmu, polegającego na ewokowaniu kodami i ukrytymi znaczeniami, znanymi tylko twórcy. Sens artystycznych działań powinien być raczej czytelny dla widza – wtedy twórczość jest komunikatem i chyba o to w sztuce chodzi.
Jesteś artystą o dużej ekspresji własnej, Twoja sztuka pulsuje emocjami wyrażanymi przez kontrasty walorowe i bogactwo niuansów barwnych – czym jest dla Ciebie malowanie? Czy wyobrażasz sobie siebie w innym zawodzie?
Mam nadzielę że, moje malarstwo jest na tyle przekonujące, iż wybór, którego dokonałem przed laty, jest właściwy. Zanim znalazłem się w PWSSP studiowałem prawo na Uniwersytecie Łódzkim, był to jednak krótki epizod w moim życiu, a patrząc na mój charakter i podejście do tematu chyba dobrze, że się tak stało. Nie chciałbym przy tej okazji powtarzać znanego bon motu (chociaż korci mnie i to zrobię) że będąc sędzią wypuściłbym wielu przestępców z ramion prawa, a niewinni znaleźliby się przeze mnie w kłopotach (więziennych). Zawsze miałem tyle własnych spraw, że zajmowanie się problemami innych ludzi mogłoby mnie przerosnąć. Tak naprawdę zbyt często dryfowałem ku różnym rodzajom twórczości. Jednym z nich były studenckie próby muzyczne z zespołem rockowym. Dodam, że dziś byli członkowie kapeli „Piąta Liga”, bo tak się nazywał nasz zespół, są prawnikami, jeden gitarzysta został nauczycielem no i ja – malarzem.
Po 15 latach powróciłeś z dużą indywidualną wystawą malarstwa Wibracje i Rozmowy koloraturowe do Ośrodka Propagandy Sztuki, głównej siedziby Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi.
To była już moja trzydziesta któraś wystawa indywidualna, w tym siódma w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi. Pomimo dużej przestrzeni Ośrodka Propagandy Sztuki ekspozycja nie miała charakteru retrospektywy. Pokazałem na niej przede wszystkim obrazy z ostatnich trzech lat oraz pojedyncze starsze „rodzynki”, niektóre nawet z 1998 roku. Oczywiście główna część ekspozycji oparta była o cykl Rozmowy koloraturowe, który realizuję od ponad 20 lat. Niektóre ze starszych prac znalazły się tam ku zwróceniu uwagi widza, jak ten cykl zmieniał się w czasie, jak ewoluował i w jakim kierunku teraz podąża. W 2002 roku miałem szczęście pokazywać tam nowe motywy w mojej ówczesnej twórczości, a ekspozycja oscylowała wokół cyklu tryptyków o nazwie Dualis związanych ze Stypendium Ministra Kultury i Sztuki.
Co jest dziś wielką rzadkością – utrzymujesz się ze sprzedaży swoich prac. Jak oceniasz rynek sztuki w Polsce?
Moja współpraca z galeriami handlowymi układa się dobrze, a to daje poczucie funkcjonowania w tak zwanym centrum wydarzeń, no i świadomość tego, co powstaje w pracowniach innych artystów, jakie są preferowane środki wyrazu. Dla mnie jako malarza jest to istotne, bo wszyscy się uczymy od siebie wzajemnie i to, co się aktualnie dzieje w sztuce jest wynikiem tych relacji. Oczywiście pojawiają się też opinie, że galerie komercyjne oferują głównie prace mające cieszyć oczy mało wytrawnych klientów i jednocześnie napełniać kieszenie ich twórców. Galerie handlowe nie zamawiają u mnie określonych tematów czy formatów, to są moje propozycje. Na specjalne zamówienie mogę namalować natomiast portret i wiadomo jakie są reguły rządzące takim zamówieniem. Wiele lat współpracowałem z warszawską Galerią Zapiecek i Galerią 86 z Łodzi, Galerią Polony z Poznania, BI z Danii, Brauner z Kopenhagi. Niektórych z nich już nie ma, jak Galerii Zapiecek czy Galerii 86 ale pojawiają się nowe miejsca. Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że prowadzenie galerii handlującej sztuką to ciężki orzech do zgryzienia, a łamanie na tej działalności „uzębienia” to pewna norma, nie tylko w naszym kraju…
Teraz będę wstawiał prezentowane w Łodzi obrazy do różnych galerii handlowych w Polsce oraz zaproponować coś miłośnikom mojej twórczości, zwłaszcza tym kolekcjonującym moje obrazy. Zainteresowanie moim malarstwem jest faktem od ponad dwudziestu lat, częściej niż rzadziej sprzedaję prace i mam poczucie dokonania dobrych wyborów – czego tu chcieć więcej? Wiadomo, że pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Nie ta szerokość geograficzna i nie ta długość, niestety. Ale mimo to SZTUKA musi trwać.