10. edycja festiwalu, 700-lecie założenia Lublina. Liczby zobowiązywały do tego, by Inne Brzmienia 2017 były wyjątkowe. Czy się udało?
Zacznijmy od tego, że, standardowo, oprócz koncertów działo się też bardzo wiele innych ciekawych rzeczy: począwszy od wystaw, spotkań i filmów poświęconych głównie Ukrainie, ale i choćby Białorusi czy Mołdawii, przez targi wytwórni muzycznych i przeróżne warsztaty, aż po kreatywne i zajmujące eventy dla najmłodszych. Dokładną listę wszystkich atrakcji można prześledzić w line-upie.
Dzień 1
Oficjalną muzyczną część Innych Brzmień (nie licząc regularnych występów w południe w Tarasach Zamkowych) rozpoczęła ukraińska grupa Tik Tu. Z jednej strony trio zaserwowało nam eklektyczne pod względem stosowanych środków mrugnięcie oka w stronę lokalnej tradycji i narodowego brzmieniowego kolorytu, z drugiej bardzo nowoczesne przeszczepienie songwriterskich wzorców zachodniego popu na wschodnią wrażliwość. I to właśnie Birdy i All My Gods urzekły chyba najbardziej – a szczególnie pierwszy z wymienionych tracków, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamienił na moment festiwalowy namiot w dyskotekę z lat 80. o najwyższych standardach. Bardzo miłe zaskoczenie. Następnie na scenie pojawił się Wacław Zimpel i tu oczekiwania były już ogromne. Model stopniowego oswajania publiczności ze szczątkowymi motywami niespiesznie wzbogacanymi o kolejne programowane ścieżki aż do wywołujących ciarki kulminacji z towarzystwem m.in. klarnetu sprawdził się na żywo kapitalnie. Wzruszenie nieustannie mieszało się więc z transem, tak jak w przypadku Lines czy Alupa Pappa, a dodatkowego kolorytu temu swoistemu muzycznemu misterium nadawało urozmaicenie kompozycji w wersji live automatem perkusyjnym, co uczyniło je znacznie bardziej tanecznymi. Ogromne brawa należą się również za wydolność płuc – jedna z długich instrumentalnych wirtuozowskich partii, jakimi uraczył nas artysta, z pewnością wielu chcących podjąć się jej śmiałków doprowadziłaby do omdlenia. Czasu na wytchnienie nie było jednak zbyt wiele, gdyż po chwili przyszła pora na występ zawieszonego gdzieś na granicy rocka, popu i folku brytyjskiego Moulettes. Świetny warsztat, obfitujące w ogrom aranżacyjnych detali kompozycje i, co chyba najważniejsze, mistrzowsko uzupełniające się ze sobą wokale zapewniły przesiąknięte koncepcyjnym ADHD widowisko na bardzo wysokim poziomie. Przejmująco wypadły szczególnie Lady Vengeance (ten kontrast dwóch żeńskich głosów z męskim!), UnderWaterPainter, Behemooth czy mające potencjał na zostanie jednym z hymnów tegorocznej edycji imprezy Patterns. Szkoda tylko, że w setliście zabrakło kapitalnego Constellations, no ale nie można mieć wszystkiego. Na zakończenie dnia audytorium we władanie wzięła zaś swoim nieco widmowym elektropopem pochodząca z Białorusi Natallia Kunitskaya, czyli Mustelide. Ubarwiane surrealistycznymi wizualizacjami kompozycje, bazujące na wzajemnym przenikaniu się hipnotycznego rytmu, syntezatorowych plam i łagodnego wokalu, składały się na wciągające przedstawienie przypominające nieco klimatem sterylne koncerty Holy Other, tyle że w wersji żeńskiej. Do highlightów występu z pewnością można zaliczyć takie tracki jak Synth & Puh, Pustota, Golden Pool, Na Derevo czy Ne Speshi.
Dzień 2
Dzień poświęcony wyłącznie kultowej belgijskiej wytwórni Crammed Discs. Wszystko rozpoczęło się od spotkania z jej głównodowodzącymi – Markiem Hollanderem i Hanną Gorjaczkowską. Z ciekawej rozmowy przeprowadzonej ze wspomnianą dwójką przez Rafała Księżyka mogliśmy się dowiedzieć, skąd brać siłę do funkcjonowania na rynku i zarządzania wytwórnią przez, bagatela, trzydzieści sześć lat oraz poznać wiele kuluarowych historii związanych z prosperowaniem labelu. Pełne nagranie wywiadu znajdziecie tutaj. Później sceną zawładnęła już muzyka. Na pierwszy ogień poszli Aquaserge, grupa zanurzająca francuski chanson w przeróżnych odcieniach psychodelii i noise’u. I rzeczywiście, w twórczości zespołu spotyka się momentami wiele sprzeczności (np. rwane melorecytacje i gitarowe zgrzyty), które jednak w jakiś sposób płynnie się zazębiają, stanowiąc intrygujący i hałaśliwy pomost pomiędzy przeszłością (skojarzenia uciekające ku średniowieczu, zwłaszcza biorąc pod uwagę stroje i ogólny sceniczny anturaż) i teraźniejszością. Nie jest to jeszcze może w tym zakresie poziom Richarda Dawsona, ale koncert naprawdę mógł się podobać. Następnie przyszła pora na główny punkt czwartkowego line-upu, czyli występ kultowej grupy Aksak Maboul wraz z Veronique Vincent. Prezentowany na żywo materiał z nagranego w latach 1980-1983 Ex-futur album błyskawicznie zanurzył wszystkich w zeitgeście lat 80., a dzięki tej unoszącej się nad sceną kojącej retro mgiełce, do której pewnie nieraz uśmiechali się chociażby fani Cocteau Twins, łatwo było się zamyślić. Wszystko zabrzmiało nawet ciekawiej niż na płycie, gdyż te zaskakująco popowe jak na ogólną charakterystykę buntowniczej twórczości zespołu piosenki w wersji live nabrały dodatkowego, bardziej grupie właściwego pazura, uginając się pod ciężarem hałaśliwych, łamiących często regularne metrum gitarowych partii, perkusyjnych popisów i innych noise’owych naleciałości. Kontrast i swoisty dwugłos delikatnego wokalu Vincent z tymi ornamentami śmiało można uznać za najciekawsze momenty koncertu. Kropką nad i był zaś występ SKIP&DIE, formacji, która ponad zawiłości muzyczne stawia po prostu dobrą zabawę przesiąkniętą egzotyką i mrugnięciami do orientu, gdzieś na przecięciu dokonań Buraka Som Sistema, Die Antwoord i M.I.A. wymieszanych z dancehallem, i której, jako pierwszej na tegorocznym festiwalu, rzeczywiście udało się rozruszać publiczność. Przede wszystkim dzięki charyzmatycznej i kipiącej energią wokalistce. Popyt na taką niezobowiązującą przerwę od bardziej wyrafinowanych dźwięków sprawnie udało się zaspokoić.
Dzień 3
Jeśli ktoś zastanawiał się, czemu warto wybrać się już o 18.00 na koncert Mebo Renard wystarczyło przyjrzeć się coverowi Street Spirit Radiohead w wykonaniu stanowiącego połowę duetu Mebo. Autorskim kompozycjom do tego poziomu jeszcze oczywiście daleko, niemniej już same popisy wokalne Gruzina wprowadzały w melancholię, wzbudzając niemy entuzjazm wspominającej, zapewne, jednocześnie swoje liczne życiowe doświadczenia publiczności. Tuż po tak kojącym emocjonalnie supporcie dla otwarcia sceny głównej, występy na niej zainaugurowało pochodzące z Demokratycznej Republiki Kongo Kasai Allstars. Ten zasłużony w propagowaniu bogactwa lokalnej sceny wieloosobowy skład zastąpił w line-upie odwołane Konono No. 1 (kto był na OFF Festivalu, ten wie, co potrafią), bardzo szybko dowodząc jednak, że to ta sama jakościowo półka. Oprócz brzmieniowego kolorytu, w którym nie ginęło jednak aranżacyjne wyrafinowanie, szczególnie ujmowała czysta radość gości z Afryki i fakt, że doskonale widać było jak bardzo wszyscy członkowie zespołu żyją, oddychają wręcz, swoją muzyką. Zaskakująco często nawiązywała ona też dialog z gatunkami bliższymi zachodniemu słuchaczowi, choć jej kościec to oczywiście konstytutywne cechy dla brzmień Czarnego Lądu, o których specyfice pisałem kiedyś więcej tutaj.
Na występ absolutnych legend post-punku i nowej fali, czyli Tuxedomoon, trzeba z kolei spojrzeć dwutorowo. Z jednej strony była to oczywiście ujmująca dekonstrukcja ram piosenki, niemalże wyzbyta standardowych punktów zaczepienia i podsycana jeszcze przez charakterystyczne zblazowanie doświadczonego składu. I to było świetne. Z drugiej, można mieć pewien żal – choć kto zapoznał się z zagranicznymi setlistami, mógł być na to przygotowany – że zupełnie zabrakło godzących w taką konwencję koncertu największych hitów zespołu, takich jak Desire, Incubus czy, wywoływane przez publiczność, In a Manner of Speaking na rzecz odgrywania w całości materiału z eksperymentanego Half-Mute – pierwszego krążka grupy. No ale kto artystom takiego kalibru zabroni. Główną, bo szerzej znaną, gwiazdą wieczoru okrzyknięto jednak kogo innego, a mianowicie francuskie Nouvelle Vague, które od lat pokazuje, że wykonywanie coverów to nie tylko odtwórcze chodzenie na łatwiznę, ale że można też uczynić z nich pretekst do wykreowania niezależnego, autorskiego języka. Zanurzone w bossa novie i delikatnym brzmieniu hity Buzzcocks, Ramones, New Order czy wspomnianego Tuxedomoon (najlepszą definicją stylu tych ostatnich jest fakt, że ich highlighty grają inne zespoły, a nie oni sami) wybrzmiały na żywo zaskakująco energicznie, a na szczególne pochwały zasłużyły mocne, dynamicznie wędrujące po skalach wokale oraz niemiłosiernie obijający bębny perkusista. Warto podkreślić też znakomite nagłośnienie, dzięki któremu ścieżki były świetnie słyszalne. Wszystko zakończył zaś koncert rosyjskiej Gromyki, który pozwolił dzięki przyjętej przez artystów konwencji stylizacji na gabinet Breżniewa przenieść się w przeszłość, przywodząc na myśl czasy ZSRR i stanowiącego państwo w państwie świata partyjnych towarzyszy. A wszystko to w duchu eklektycznego, samozwańczego (potomkowie Dymitra?) heavy psychedelic twist.
Dzień 4
Najbardziej wymagający fizycznie z pięciu festiwalowych dni. Wszystko, już o 18.00, rozpoczęła pochodząca z Ukrainy Margaryta Kulichova, czyli Grisly Faye. Jej występ można by określić jako wersję demo tego, czego podejmowała się słynącą ze swoich eksperymentów z nagraniami terenowymi, zmarła niedawno Pauline Oliveros. Otrzymaliśmy więc przefiltrowaną przez wschodnią wrażliwość mieszankę elektroniki z field recordingiem, a dobiegające naszych uszu ze sceny dźwięki natury kojąco uzupełniały się z tymi aktualnymi, docierającymi pod namiot wraz z wiatrem z zewnątrz. Następnie miało miejsce wielkie wydarzenie dla fanów yassu, gdyż na scenie pojawił się znakomity skład Mazzoll & Arhythmic Perfection. Żałuję, że mogłem zostać tylko chwilę, bo takie krążki jak A, Out Out to Lunch czy Rozmowy s catem śmiało można dziś określić jako kultowe. Przy szczególnej nadreprezentacji materiału z drugiego z wymienionych, fani jazzowych eksperymentów i instrumentalnej wirtuozerii z pewnością byli ukontentowani. Z półgodzinnym opóźnieniem rozpoczął się koncert pierwszej z głównych gwiazd wieczoru, czyli Mulatu Astatke. 73-letni twórca ethio-jazzu wraz z zespołem stworzył barwne, przesiąknięte kolorytem różnych kultur, wysublimowane przedstawienie, którego chyba najlepszą recenzją było zasłyszane gdzieś z dalszych rzędów publiczności, gromkie: „pomyślałbyś, że to muzyk z Etiopii?!”. Uwagę przyciągały szczególnie kreatywne zabawy rytmem, zaś mnie wyjątkowo uwiodła w chwilach swojej większej aktywności sekcja dęta, gdzie, podobnie jak w przypadku Wacława Zimpla, człowiek zastanawiał się czasem, skąd ci ludzie mają tyle, kolokwialnie mówiąc, pary w płucach. O 23:30 przyszedł zaś czas na, dla wielu, danie główne festiwalu, czyli Juno Reactor. I rzeczywiście, pod względem wizualnym ta kultowa goa trance’owa formacja po prostu zachwyciła – mieniący się przeróżnymi, dynamicznie się zmieniającymi barwami ludzie-roboty z rosyjskiego Mutant Theater zapewnili widowisko, które tylko niewiele odstawało natężeniem wrażeń od tego, co na żywo potrafią zrobić The Chemical Brothers. Troszkę gorzej było z muzyką, bo repetytywne struktury gatunku siłą rzeczy wikłają go w nieustanny dialog wybijanego na 4/4 rytmu, przyspieszających upliftów i melodycznych kulminacji. Tu dodatkowo ubarwianych jeszcze nadzwyczaj energicznymi wokalami. Ale na szczęście i w kontekście stricte muzycznym były momenty. W setliście pojawiły się utwory zarówno z kultowego Bible of Dreams, jak i nowszych krążków. Publiczność skacząca w rytm gestów przechadzających się wśród niej robotów lubujących się w wystrzeliwaniu dymu czy serpentyn to obrazek, który z pewnością zostanie w pamięci każdego z uczestników. Tak jak monumentalne show świetlne, będące jednocześnie świetną metaforą tego, w którą stronę zmierza nasza zapatrzona w automatyzację cywilizacja. Namiastkę tego, co działo się w trakcie najbardziej widowiskowego wydarzenia Innych Brzmień 2017 znajdziecie tutaj. A gdyby komuś wciąż było mało, to z ogromnym poślizgiem swój set zaprezentował jeszcze inny z najbardziej tanecznych wykonawców na tegorocznej edycji festiwalu, czyli Ventolin. Charakterystyczna i niepozorna, wydawałoby się, aparycja Czecha stoi w zupełnej przeciwwadze do serwowanej przez niego na koncertach, świszczącej kwaśnymi syntezatorami muzyki, która roztańczyła oczywiście lubelski namiot. I przy księżycu w pełni, z satysfakcją, można było udać się po wszystkim na zasłużony odpoczynek.
Dzień 5
Line-up ostatnich godzin festiwalu ewidentnie został wybrany tak, by zapewnić chwilę wytchnienia po szaleństwach z soboty. Zainaugurował go niekonwencjonalny projekt KATOLUB Orchestra, w którym muzycy takich składów jak lubelskie Caci Vorba oraz katowickie Lód 9, Hengelo i Pigeon Break wspólnym występem uświetnili jubileusze powstania swoich miast, odpowiednio: 700-tną Lublina i 150-tą (dwa lata temu) Katowic. Następnie przyszedł czas na licząca już sobie ponad trzydzieści lat scenicznego stażu grupę Ukulele Orchestra of Great Britain, która weszła w szranki z Nouvelle Vague w rywalizacji na ciekawiej wykonywane covery. Tu głównym służącym do tego instrumentem był oczywiście ten ukryty w nazwie zespołu. Doskonały warsztat każdego z muzyków konstytuujących kolektyw (świetne harmonie wokalne!) sprawił, że utwory, z tak różnych bajek jak dorobek Patti Smith, Talking Heads czy Pharella Williamsa, zabrzmiały świeżo i oryginalnie, a dodatkową zaletą okazało się też poczucie humoru członków mikroorkiestry. Za to wszystko odwdzięczyła się publiczność, która wypełniła Dziedziniec Zamkowy bardzo szczelnie. Następnie ciężar gatunkowy znacznie wzrósł, gdyż na scenie zameldował się Mikołaj Trzaska wraz z Orkiestrą Klezmerską Teatru Sejneńskiego, by wykonać na żywo ścieżkę dźwiękową z filmu Wołyń. Przejmujące obrazy z produkcji Smarzowskiego wraz z kolejnymi dźwiękami (idealne zrównoważenie awangardowych eksperymentów i wżynających się mocno w głowę, klarownych melodii) błyskawicznie odżywały w pamięci, sprawiając że był to koncert o tyle piękny, co i emocjonalnie dość przytłaczający. Nie można też nie wspomnieć o kapitalnej grze świateł akompaniującej muzykom, gdy zielone smugi stopniowo przemieszczały się regularnym rytmem nie tylko po scenie, ale i po zamkowych murach i baszcie. Tegoroczną edycję festiwalu zamknęła zaś gruzińska Bjork, czyli Natalia Beridze, która w swoich muzycznych eksperymentach łączy duszną elektronikę z dużą dawką wrażliwości. Ten bardzo kojący, hipnotyczny, choć jednocześnie w jakimś dziwnym sensie rozczulający występ okazał się prawdziwą kropką nad i, już w trakcie trwania prowokując w głowie mimowolne retrospekcje z każdego z festiwalowych dni. Szkoda tylko, że przy tak skromnej frekwencji. W jego trakcie, na rozbudzenie, miała też miejsce krótkotrwała panika, gdy z jednej z przepalonych lamp wydobył się ogień, który niepokojąco pomknął w stronę górnej części festiwalowego namiotu. Na szczęście skończyło się na strachu, a set nie został przerwany. Podobnie jak zeszłoroczna Shuma i tegoroczne Tik Tu czy Mustelide, także Beridze dołączyła do grona będących na bieżąco z produkcyjnymi trendami wschodnich artystek, których twórczość nie zejdzie z playlist uczestników festiwalu przez bardzo długi czas.
I wiadomo już, że postawione na wstępie pytanie, czy jubileuszowym Innym Brzmieniom udało się godnie uczcić 700-lecie lokacji Lublina jest wyłącznie retoryczne. Wyszło świetnie, a co najważniejsze – przez praktycznie każdy z festiwalowych dni organizatorom sprzyjała pogoda, która, oprócz bardzo delikatnych i krótkotrwałych opadów, była wręcz idealna. No to… kto zagra za rok?