Dziedzictwo kłopotliwe jest, by tak rzec, fazą debaty, namysłu, wynegocjowania, dlaczego i na jakich zasadach warto zatroszczyć się o jak najszerszą część dziedziczonej przez nas spuścizny. Ale do tego trzeba dojrzeć.
Łukasz Galusek: Angielski termin dissonant heritage tłumaczymy jako „kłopotliwe dziedzictwo”. Samo słowo dissonant sugeruje rozbieżność, nie współbrzmienie. Na czym to polega?
Jacek Purchla: Dziedzictwo kulturowe jest procesem nieustającej reinterpretacji przeszłości i wykorzystywania jej do współczesnych celów. Najważniejsza w „grze o dziedzictwo” jest jego warstwa niematerialna, czyli kwestia pamięci oraz nasze wybory. Zabytki podlegają różnym interpretacjom i właśnie te interpretacje generują konflikty w rozmaitych wymiarach: narodowym, kulturowym, religijnym. Nierzadko w łonie jednego państwa.
W tym kontekście Europa Środkowa jest szczególnym laboratorium, gdzie pojęcie dziedzictwa kłopotliwego ma szerokie zastosowanie. Historia nabrała tu w XX wieku takiego rozpędu, że granice polityczne zmieniały się dużo szybciej niż następowały przemiany kulturowe i mentalne. Doświadczaliśmy i doświadczamy z tego powodu różnorakich konfliktów. Niemniej jednak trzeba mocno podkreślić, że dziedzictwo kłopotliwe ma wymiar uniwersalny i ponadczasowy. Widzę to doskonale z perspektywy przewodniczącego Komitetu Światowego Dziedzictwa UNESCO. Patrząc globalnie, kolonializm pozostawił po sobie kłopotliwe dziedzictwo na wielu kontynentach. Dla przykładu: Aborygeni apelują o zmianę nazwy Góry Kościuszki, najwyższego szczytu Australii, na Targangil – jak brzmi ona w ich języku. Toczy się wokół tego gorąca dyskusja. I to jest najważniejsze, bo jak celnie zauważyli kiedyś John E. Tunbridge i Gregory J. Ashworth, każde dziedzictwo z zasady jest obszarem debaty i kontrowersji.
Dyskusja i co dalej?
Ona jest konieczna, aby mogło dojść do przewartościowania. Na 41. Sesji Komitetu Światowego Dziedzictwa UNESCO, odbywającej się latem tego roku w Krakowie, wpisaliśmy na Listę Światowego Dziedzictwa Asmarę, stolicę Erytrei, jako pierwsze modernistyczne miasto Afryki, co świetnie pokazuje, jak ważna jest reinterpretacja. Erytrea to przecież postkolonialny produkt obecności faszystowskich Włoch na kontynencie afrykańskim.
Chodzi o „odczarowanie”, spojrzenie na miejsce bez uprzedzeń?
Nie tylko o inne spojrzenie, ale przede wszystkim o proces głębszego przemyślenia, wskutek którego może dojść do „umojenia” dziedzictwa, do jego oswojenia.
Nie każdy chyba przypadek ma szczęśliwe zakończenie.
Traktowanie dziedzictwa kłopotliwego jako obszaru debaty i kontrowersji jest wspaniałe, pod warunkiem że nie dochodzi do ikonoklazmu, aktów barbarzyństwa, często bezmyślnej agresji, które prowadzą do kolejnych konfliktów w przyszłości. I nie dotyczy to wyłącznie dziedzictwa materialnego, ale także tego mniej uchwytnego, jak na przykład zmiany nazw ulic czy miast.
To jest zresztą ciekawe, że niektóre konflikty, zdawałoby się przebrzmiałe, na nowo odżywają po latach właśnie w sferze dziedzictwa. Tak jak konflikt między Północą a Południem w Stanach Zjednoczonych, mimo że od wojny secesyjnej minęło sto pięćdziesiąt lat. Okazuje się nadal żywotny i przybrał formę „bitwy na pomniki”.
Znamy to z własnego podwórka.
Taka bitwa toczy się ciągle zwłaszcza w krajach, które w 1989 roku porzuciły system sowiecki. Obserwujemy na przykład bardzo różne podejście do pomników tak zwanych wyzwolicieli.
I tu pojawia się kłopot.
Sedno tkwi w tym, aby wyraźnie rozróżnić pojęcie dóbr kultury od dziedzictwa. Dobra kultury, owe beni culturali, są czymś, co próbujemy zobiektywizować i objąć bezwarunkową ochroną. Dziedzictwo kłopotliwe jest, by tak rzec, fazą debaty, namysłu, wynegocjowania, dlaczego i na jakich zasadach warto zatroszczyć się o jak najszerszą część dziedziczonej przez nas spuścizny. Ale do tego trzeba dojrzeć. Trzeba spróbować zidentyfikować ich wartość w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie. Przejście takiego procesu dojrzewania – nas jako społeczeństwa czy konkretnych wspólnot bądź jednostek, które mają w swojej pieczy takie dobra kultury – jest warunkiem przepoczwarzenia się tej niechcianej i odpychającej gąsienicy, jaką jest dziedzictwo kłopotliwe, w pięknego motyla. Przykładem takiego procesu jest warszawski Pałac Kultury i Nauki. On jest już dobrem kultury w rozumieniu polskiego prawa. Od ponad dziesięciu lat figuruje w rejestrze zabytków. A mimo to ciągle wywołuje emocje i jest przedmiotem gry politycznej co do rozumienia i wartościowania socrealizmu, jako produktu okresu stalinizmu.
Co Pan Profesor zatem proponuje?
Aby z dziedzictwem kłopotliwym nauczyć się żyć. Często z najprostszego, pragmatycznego powodu. Rozbiórka takiego gmaszyska jak Pałac Kultury i Nauki z czysto ekonomicznego punktu widzenia nie jest dzisiaj możliwa. Powiem więcej, gdyby politycy rozejrzeli się po Polsce, odkryliby, jak wiele urzędów państwowych mieści się – zwłaszcza na zachodzie i na północy kraju – w znakomitych przykładach architektury nazistowskiej. Chciałoby się rzec – i komu to przeszkadza?!
Tirana, stolica niepodległej Albanii, dumne i piękne miasto, właśnie złapała wiatr w żagle i jest jedną z najbardziej witalnych stolic Europy. Kto się jednak baczniej przyjrzy, zauważy, że cały rozkwit, cała metropolitalność Tirany rozgrywa się w urbanistycznych ramach, jakie pozostawił tam faszyzm Benita Mussoliniego. I komu to przeszkadza?!
Dystans jest nieodzowny, aby temperatura opadła. A wówczas może się okazać, że dziedzictwo kłopotliwe jest – paradoksalnie – do spożytkowania. Bo rozstrzygnięcie, co jest kłopotem, a co nie, jest w nas. To kwestia semantyki, naszego światopoglądu. Pytanie brzmi: czy chcemy na świat patrzeć w sposób zamknięty, zakodowany wedle jednego tylko klucza, dajmy na to narodowego, czy potrafimy spojrzeć szerzej, dostrzec więcej?
Czy dziedzictwo kłopotliwe jest swoistym skutkiem ubocznym procesu „odzyskiwania pamięci”, przez jaki przeszliśmy w naszej części Europy po 1989 roku?
Jest pewna prawidłowość w tym, że im bardziej odzyskujemy pamięć, tym więcej ujawnia się miejsc kłopotliwych, nieprzystających. Miasta są tego najlepszą ilustracją. Z jednej strony dążymy do pluralizacji ich obrazu, z drugiej – popadamy w konflikty pamięci.
Dam przykład Lwowa, miasta, które odgrywa ważną rolę w historii i pamięci Polaków, Ukraińców, Żydów. W Galerii MCK prezentujemy właśnie wystawę o architekturze międzywojennego Lwowa1. Pokazujemy na niej projekty architektów lwowskich – polskich, ukraińskich, żydowskich – za sprawą których miasto stało się jednym z ciekawszych ośrodków nowoczesności nie tylko w ówczesnej Polsce, ale i w całej Europie Środkowej. I tak jak w przypadku afrykańskiej Asmary, gdzie walory architektoniczne i urbanistyczne pozwoliły na przezwyciężenie odium kolonializmu, jaki na mieście ciążył, tak też w odniesieniu do Lwowa poprzez opowieść o architekturze nie tylko przywracamy pamięć międzywojennego miasta, lecz przede wszystkim szukamy wspólnego języka, który pozwoliłby nam o Lwowie – ówczesnym i współczesnym – mówić, skoro politycy i historycy jeszcze go nie znaleźli.
Jeszcze raz więc wracam do pojęcia umojenia, aby podkreślić, że jest ono czymś odwrotnym do czynienia dziedzictwa swoim. Chodzi o to, aby objąć, a nie wykluczać. I taka też jest różnica między dobrami kultury a dziedzictwem, o której już wspomniałem.
Po 1989 roku odkryliśmy także, jak wiele pozostało nam z „dziedzictwa wydziedziczonych” i „dziedzictwa bez dziedziców”.
W Polsce jest to przede wszystkim dziedzictwo żydowskie. Ono jest kłopotliwe, bo jest naszym wstydem. Za śmietniki urządzane na żydowskich nekropoliach. Za niszczenie tych cmentarzy. Za wykorzystywanie macew do brukowania dróg i podwórek. A robiliśmy tak, bo to nie było nasze dziedzictwo! Nie tylko w prostym kluczu nacjonalistycznego myślenia. Ono było dla nas z jakiegoś powodu nieakceptowalne.
Dziedzictwo nadal bywa obiektem barbarzyńskich ataków. Czym powodowana jest nienawiść wobec dziedzictwa?
Istotnie, nawet tak klasyczne, uniwersalne i ponadczasowe miejsca dziedzictwa jak Palmyra na naszych oczach stały się celami agresji. Dziedzictwo jest niestety wykorzystywane do podgrzewania konfliktów, do manifestowania nieakceptacji – często w brutalny sposób – zastanej kultury i cywilizacji, niekoniecznie jedynie w wymiarze narodowym.
Bamian, Stary Most w Mostarze czy Dubrownik pokazują siłę i znacznie dziedzictwa, które na co dzień bywa marginalizowane w strategiach poszczególnych rządów czy państw. Było, jest i będzie. Ale kiedy przychodzi moment rozstrzygający, dziedzictwo zaczyna odgrywać kluczową rolę. Zrzucanie cudzych orłów, niszczenie cudzych pomników – to nie jest tylko polskie doświadczenie, choć ono było niezwykle ważne po roku 1918. Wówczas trzeba było po raz pierwszy na taką skalę rozstrzygać, co jest słuszne, a co nie. Co jest symbolem opresji, złego zaborcy. A to, że pomniki carów, pomniki Bismarcka czy cesarzy niemieckich były niszczone w pierwszej kolejności, to był odruch, w jakiś sposób oczywisty w momentach burzliwych przełomów, niemniej jako coś impulsywnego pozbawiony był refleksji i spojrzenia w dłuższej perspektywie. Byłem świadkiem tego samego odruchu w Krakowie w latach 1989–1990 w odniesieniu do nowohuckiego pomnika Lenina, bo dzieje się tak na fali bardzo silnych emocji i wobec czegoś, co jest jednoznacznym symbolem zła w konkretnym momencie dziejowym.
Wracając jednak do lat dwudziestych XX wieku, kwestia tego, jak z symbolami pozostawionymi przez zaborców powinno się postąpić, była wielkim dylematem. Dobrze go ilustruje dyskusja, co zrobić z soborem Świętego Aleksandra Newskiego na dawnym placu Saskim w Warszawie, wzniesionym z premedytacją przez władze rosyjskie na przełomie XIX i XX wieku. Intelektualiści, ze Stefanem Żeromskim na czele, apelowali, aby go nie niszczyć, nie wymazywać z pejzażu stolicy, lecz odwrócić znaczenie budowli – uczynić ją rzeczywiście symbolem opresji, a jednocześnie walki o niepodległość. To z pewnością nie są łatwe decyzje.
Krypta marszałka Piłsudskiego na Wawelu jest swoistą summą, a zarazem pointą tych międzywojennych dylematów. Baldachim nad wyjściem z niej zawiera bowiem bardzo szczególne spolia. Jego granitowy cokół pochodzi z pomnika Bismarcka w Poznaniu, nefrytowe kolumny – z warszawskiego soboru, a kapitele i bazy kolumn odlano z austriackich dział. Symbolicznie rzecz odczytując, to, co miało sławić potęgę zaborców i utrwalać ją, stało się trofeum i wotum złożonym Marszałkowi, osobie, która w latach trzydziestych w Polsce uosabiała odzyskanie niepodległości i scalenie czegoś, co przez ponad stulecie było rozbite.
Inni zresztą też mają problem. Roszady na postumentach – które tak świetnie w słowackim kontekście opisał Ľubomír Lipták2 – pokazują raz jeszcze siłę i znaczenie dziedzictwa. To, jak „gorące” w pewnych momentach dziejowych okazują się „zimne” na co dzień artefakty.
Najbardziej zaś „gorącym” wariantem dziedzictwa kłopotliwego jest dziedzictwo nienawiści. Jak sobie z nim radzić?
Zamek Cesarski w Poznaniu jest bez wątpienia symbolem pruskiej dominacji nad Wartą. Rzecz jasna zamku – podobnie jak Pałacu Kultury – nikt przytomny nie rozbierze, toteż w obiekcie działa dziś polska instytucja Centrum Kultury Zamek. Ale politycy – bo to oni najczęściej podgrzewają emocje i na swój sposób tworzą tę kategorię poprzez gry, jakie potrzebują prowadzić – bardzo chcieli stworzyć coś „równoważnego”. I powstał tak zwany Zamek Przemysła – który jest absurdem, co chcę podkreślić z całą mocą. To jest, by tak powiedzieć, psucie monety. W intencji zneutralizowania czegoś, co kojarzy się z pruskością, czymś, co ma być teraz piastowskie, powstała karykatura tego, co w Poznaniu czy Gnieźnie ma realne, autentyczne podstawy.
Przestrzeń Europy Środkowej zachowała wiele śladów takiego przedziwnego „współzawodnictwa”. Alba Iulia i jej dwie katedry: tysiącletnia, romańsko‑ ‑gotycka, świadectwo węgierskiej przeszłości Siedmiogrodu, i stuletnia, bizantyńska cerkiew koronacyjna królów rumuńskich, której przekaz jest następujący: my, Rumuni, jesteśmy teraz gospodarzami tej ziemi i w niczym nie ustępujemy jej poprzednim włodarzom.
Ale pamiętajmy, dziedzictwo samo w sobie jest dynamicznym procesem, a w wypadku dziedzictwa kłopotliwego dynamika działa w dwie strony. Z jednej – można dojrzeć do dziedzictwa kłopotliwego i uczynić je dobrem kultury. (Nowa Huta, której wartości już w Krakowie nikt nie kwestionuje, jest tego wymownym przykładem). Z drugiej – można obejść się z nim po barbarzyńsku, poprzez ikonoklazm albo zacieranie śladów czyjejś obecności. To jest bardzo niedojrzałe. Dlatego kiedy przysłuchuję się naszej rodzimej dyskusji o pomnikach żołnierzy radzieckich, przed oczami staje mi pomnik Bohaterów Armii Czerwonej na placu Schwarzenberga w samym centrum Wiednia. On również budził sprzeczne emocje, dochodziło nawet do aktów wandalizmu. A mimo to władze austriackiej stolicy otoczyły go opieką, wyremontowały i z roku na rok wiedeńczycy mają z jego obecnością coraz mniej „kłopotu”.