Michalina Sablik: Rozmawiamy podczas warsztatów dla dzieci, które zorganizowałaś we współpracy z BWA Galerią Sztuki Współczesnej w Olsztynie i Obserwatorium Astronomicznym. Razem z dziećmi ze szkoły podstawowej nr 2 przygotowujecie pracę, która będzie pokazana podczas Twojej wystawy indywidualnej w marcu. Jaka jest idea całego projektu?
Monika Drożyńska: Pomysł wziął się z okoliczności zaproszenia do wystawy w BWA. Kiedy dowiedziałam się, że BWA znajduje się w tym samym budynku, co olsztyńskie planetarium, pomyślałam, że chcę tutaj zrobić kolejne Stworzenie świata, bo jest to unikatowa możliwość, że naukowcy są w tym samym budynku, gdzie galeria, i że to wręcz naturalne. Potem dowiedziałam się, że te instytucje nigdy ze sobą nie współpracowały. Jest to więc spotkanie dla osób z tych dwóch instytucji oraz spotkanie nauki ze sztuką.
Michalina Sablik: Podczas warsztatów dzieci zainspirowane pokazem w planetarium i opowieściami astronoma pracują nad kolejnym Stworzeniem świata. To już jest czwarta część tego cyklu, który powstał dość spontanicznie u Ciebie w domu. Opowiedz proszę o genezie tej pracy.
Pierwsze Stworzenie świata powstało w 2014 roku we współpracy z Księgarnią/Wystawą z Krakowa. Przygotowywałam tam wystawę i zastanawiałam się, co mogłabym zrobić z tego materiału, który udostępniła mi galeria. Były to rysunki dzieci z Nairobi. Postanowiłam ich użyć i zrobić z nich jakąś opowieść. To był bardzo intensywny proces, tkanina jest bardzo duża, dlatego długo nad nią pracowałam, poza tym wtedy pierwszy raz robiłam rysowaną tkaninę. Gdy skończyłam pracę, chciałam więcej. Niedługo po wernisażu mój syn zachorował, a ja byłam tak bardzo zaangażowana w proces, że pomyślałam, że nie chcę, żeby to się tak skończyło. Równocześnie dostałam pod choinkę album ze starymi rysunkami zwierząt i zaczęliśmy je z Tymonem rysować na tkaninach. Na tamten moment ważne było zorganizowanie czasu chorobowo-zimowego. Pomyślałam, że na urodziny Tymona przygotuję nasze wspólne prace i to było kolejne Stworzenie świata, a że to były akurat zwierzęta, to był zupełny przypadek. Potem ta praca została pokazana na wystawie w Galerii Labirynt w Lublinie i zrobiliśmy tam we dwójkę z synem następne warsztaty. I tak stało się, że te tkaniny rysowane stały się cyklem.
Każde Stworzenie świata nawiązuje do poszczególnych scen z Księgi Genesis z Biblii. Czy dobrze odczytuje Twój zamiar?
Jak pracowałam nad tą tkaniną z Nairobi to jednym z wielkich rysunków był napis „Genesis”. I dlatego Genesis jest tym, co jakoś stało się motywem przewodnim. Nie korzystałam świadomie z wątków biblijnych. To się później tak połączyło. To nie było zaplanowane, przemyślane, raczej rozwijało się tak organicznie przez te wszystkie spotkania, choroby, wydarzenia na przestrzeni lat. A tak w ogóle, nigdy nie miałam planów i zamiarów związanych z rysowaniem. Na studiach miałam ciężkie przejścia z profesorem od rysunku, który sugerował mi zmianę studiów na medycynę. Wydawało mi się że już nigdy w życiu nie będę rysować niczego.
Wspominałaś, że zależało Ci na pokazaniu stworzenia z perspektywy innych stworzeń (roślin, bakterii, planet, zwierząt), niekoniecznie z perspektywy humanistycznej czy antropocentrycznej.
Myślę, że nam najbardziej znany jest kierunek, kiedy to człowiek, ze człowiekocentrycznej perspektywy opowiada o tym, jak powstał świat. No i zadałam sobie pytanie, czy to jest w ogóle możliwe, czy można opowiedzieć historię powstania świata zwierzęto-, roślinocentrycznie. I czy możliwe, aby takie opowieści były równoważne? Czy możemy myśleć o świecie w szerszym aspekcie, ale też ze świadomością władzy, jaką posiadamy nad światem?
W naszych rysunkach najpierw był kalmar i żółw. Żółw zjadł motyla i zamienił się w ptaka, który roznosił swe geny wśród ryb i ryby zaczęły latać. Poleciały na stepy, gdzie zaczęły żyć z małpami i po stu latach urodził się pierwszy nietoperz. Stworzenie świata to też próba wyjścia poza język i wejścia w nowy język.
Jesteś założycielką Szkoły haftu dla pań i panów Złote Rączki, prowadziłaś warsztaty dla dorosłych. Jak pracuje Ci się z dziećmi? Jaka jest różnica w pracy z dorosłymi i z dziećmi, i z czego czerpiesz większą przyjemność?
Różnica jest zasadnicza, ale nie mogę powiedzieć czy któreś sprawia mi większą przyjemność. Jest to zupełnie inne doświadczenie. Przy pracy z dorosłymi ważne jest też narzędzie, ja uczę haftowania, uczę rzemiosła – wybranych kilkunastu, kilkudziesięciu ściegów (bardziej lub mniej skomplikowanych). Na podstawie tego, jak ciało pracuje, można zobaczyć zależność między ciałem i umysłem. Rozmawianie o tym, co się dzieje na tkaninie jest takim kontaktem między dwiema osobami, uczy nas słuchać. Czy to co się dzieje na tkaninie jest tym, co słyszymy, czy tym, co wiemy? Pojawia się też świadomość ruchów, które się wykonuje igłą i nitką. Praca z dziećmi jest inna. Jako dorosła osoba posługuję się wiedzą, którą dostałam w procesie socjalizacji i trudno jest mi poza taką wiedzę wyjść. Dzieci nie przeszły jeszcze brainwashu i mogą podzielić się spostrzeżeniami, które są ożywcze. Jest to bardzo otwierające doświadczenie, zmieniające perspektywy; od dzieci uczę się innego sposobu eksploracji świata, który można wykorzystać w życiu – nie tylko w robieniu sztuki.
Dzień po wernisażu w olsztyńskim BWA, otwiera się zbiorowa wystawa w warszawskiej Zachęcie pt. Wszystko widzę jako sztukę przeznaczona dla dzieci. Bierzesz w niej udział, jakie prace przygotowałaś na tę wystawę?
Wystawa w Olsztynie dopiero się tworzy, jej ostateczna forma jest w tym momencie nieznana. Bardzo mi zależy, żeby wernisaż trwał cały dzień i żeby mogły go odwiedzić nauczycielki z dziećmi, które brały udział w warsztatach, osoby z galerii i z planetarium. Natomiast to nie jest wystawa dla dzieci, to jest wystawa współtworzona z dziećmi. Mogą na nią przyjść dzieci, dorośli, psy, koty. Wszyscy są zaproszeni. Z kolei wystawa w Zachęcie jest adresowana dla dzieci, ale nie robię prac we współpracy z dziećmi, robię je sama ze sobą. Robię serię proporców, proporczyków, w których posługuję się konstrukcjami językowymi zaczerpniętymi z różnych języków – włoskiego, francuskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, polskiego, ale też z języków, które nie istnieją. Są słowa, które nie występują w żadnym z tych języków, a przez użycie jakiegoś kontekstu mogą mieć znaczenia. Są to prace polityczne i komentujące moje codzienne życie. Jest taka praca Red ból is tu i jest to praca o tęsknocie neoliberalnego kapitalizmu za komunizmem, ale odnosi się do nazwy firmy produkującej napoje, ale pokazuje tęsknotę za sierpem i młotem, która jest „red bólem”, czyli „bólem”. Dla mnie każda z tych prac jest opowieścią. Zrobiłam też taki proporzec Ich libe ralizm dich, który też jest zabawą językiem, ale też mówi o mnie, że jestem neoliberalistyczną osobą, korzystającą z przywilejów systemu, co nie przeszkadza mi go radykalnie krytykować. Ważna dla tych prac jest ich forma – używanie czcionek Comic Sans, kursywy; używanie estetyki z bannerów oglądanych w całej Polsce, brzydkich i ślicznych zarazem. Myślę, że za kilka lat będą to formy wręcz zabytkowe.
Wracając do Olsztyna – mówiłyśmy, że tutaj, w jednym budynku, znajdują się galeria, planetarium i biblioteka. Miejsce ma niezwykły potencjał na bycie kulturalnym centrum miasta. Zwróciłaś uwagę, że instytucje te ze sobą nie współpracują. Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje? W jaki sposób chciałabyś interweniować?
Czy ja wiem czy chciałabym interweniować? Zanim tu przyjechałam, nie wiedziałam że to jest taki duży, piękny budynek, w którym jest też biblioteka i takie fajne wewnętrzne podwórko. Ale jak tu jestem, to sobie tak fantazjuję, że z dwóch mieszczących się koło siebie recepcji BWA i planetarium zrobiłabym jedną, wymieszałabym pozycje książkowe obu instytucji. Założyłabym jeden zespół zajmujący się edukacją, który łączyłby sztukę i naukę oraz wewnętrzny oddział integracyjny dla naukowców i pracowników sztuki. Na podwórku zrobiłabym plac zabaw, a bibliotekę połączyłabym z kawiarnią, którą powadziłyby elfy.
Czy jest to projekt o charakterze krytyki instytucjonalnej?
Może to być tak odczytywane, ale wolałabym, żeby to miało wydźwięk spotkania, interakcji, niż tego: „a, kurwa macie taki potencjał, ale go nie wykorzystujecie!”. Nie widzę siebie w takiej roli, żebym miała kogoś pouczać, choć jest to kuszące. Zmiana perspektywy, bycie „z zewnątrz” pozwala na lepszy ogląd niektórych rzeczy. Raczej chciałabym, żeby udało nam się podjąć współpracę, spotkać na wernisażu, pogadać o życiu, kosmosie, malarstwie, szmatach. Chodzi o wspólnie spędzony dzień, dzień pracy naznaczony relacją miedzy galerią a planetarium. Może to będzie początek relacji, a może nie.
Chciałabym przejść do tematu partycypacji. Od kilku lat toczy się wzmożona dyskusja na temat sztuki partycypacyjnej, najważniejszym krytycznym głosem w tej sprawie jest książka Claire Bishop Sztuczne piekła, niedawno przetłumaczona na język polski. Jak odnajdujesz się wobec tej krytyki? Czy to spowodowało Twoją autorefleksję, zmianę strategii? Czy miałaś już wcześniej podobne przemyślenia?
Nie wiem kiedy zaczęła się moja refleksja na ten temat. Jak się odnajduję? Chujowo się odnajduję. Sama jestem artystką, która dużo współpracuje z innymi osobami. Próba oddania im podmiotowości przy wspólnym tworzeniu dzieła sztuki jest karkołomna, bo jednak to moje nazwisko występuje na zaproszeniach, plakatach, bilbordach itd. I tę rozmowę przeprowadzasz ze mną, a nie ze wszystkimi uczestnikami spotkań. Z drugiej strony, może nie da się odejść od hierarchiczności w żaden sposób.
Kiedy warsztaty są udane? Kiedy powstaje satysfakcjonujące dzieło, czy kiedy relacje między uczestnikami i Tobą są dobre?
Warsztaty są udane, kiedy jestem w realnym, rzeczywistym kontakcie z jego uczestnikami/uczestniczkami. Kiedy nie realizujemy planów, ale dotykamy rzeczywistych relacji. To, co będzie produktem tych warsztatów oczywiście jest ważne, czasem bywa najważniejsze. Jestem artystką i to produkt pozwala mi się tak tytułować, a on jest dziełem moich lub cudzych rąk, pod którym się podpisuję. Natomiast najważniejszy jest dla mnie rzeczywisty kontakt. Chociaż moje ego bardzo karmi się tym, że mam zajebistą, wielką, nową pracę, i że ta praca jest fajnie narysowana, bo dzieci naprawdę zajebiście rysują i myślę, sama przeszłam wieloletni proces, żeby choć trochę zbliżyć się do tego, jak one rysują. Więc mnie to bardzo serdecznie cieszy, że powstanie nowa tkanina, ale nie ma to wpływu na moją ocenę tego, czy warsztat jest udany.
Często tworzysz prace zaangażowane społecznie i politycznie. Czy widzisz wymierne efekty swoich działań?
Efekt jako zmiana społeczna, tak? Największy efekt widziałam w zaangażowaniu w zbieranie podpisów na ulicy dla projektów obywatelskich i to był faktycznie widzialny efekt, który mogę z pełną świadomością nazwać efektem. Zbierałam podpisy osób, liczba nazwisk w tabelkach rosła i one liczyły się dla konkretnej sprawy. A inne efekty – transparent został wyhaftowany jako efekt wspólnego działania, którego mogę bezpośrednio dotknąć. Ale poza tym, hm. Oczywiście, że chciałabym mieć taką sprawczość, że zmieniam świat, z różdżką. Pędzę na moim białym kucyku Pony, ja piękna, chuda, pukle rozwiane, wyglądam jak gwiazda filmowa, mam chude nogi i najdroższe szpilki Jimmiego Choo, na mojej fladze widnieje sierp i kwiat, i troszczę się o cały świat dla dobra, pokoju, szczęścia ludzi, roślin, zwierząt, atmosfery i planet, i wiem, jaki gest wykonać w danym momencie dla dobra wspólnego. Oczywiście wiesz, że tak nie jest. Oprócz tego, że czasem tak bywa.
W kontekście tego, o czym rozmawiamy ciekawy i złożony był Twój performance hafciarski Flaga nr 5, który był hybrydą teatru, performance, warsztatów, serialu. Pokazywałaś tam złożoność zagadnienia partycypacji, dialektykę autorytaryzmu artysty i demokratycznej partycypacji uczestników.
Dostałam grant z Instytutu Teatralnego w ramach progarmu Placówka, który łączy różne dziedziny sztuk w kontekście teatru. Wiedziałam jak, ale nie wiedziałam co ma być kontentem tego spektaklu teatralnego. I problematyczne było dla mnie to, że jednak przy działaniach warsztatowych, edukacyjnych, zaangażowanych społecznie są uczestnicy, a tu była widownia, z którą trudno było się zmierzyć. Co zrobić w ciągu tych 12-stu godzin, żeby zaproponować coś, na czym widownia nie zaśnie? Użyłam publiczności jak narzędzia, wyjaskrawiłam dużo możliwości jakie mam jako artystka. Wykorzystałam władzę, którą dysponuję, bo uważam, że ją mam, bo przecież decyduję, o czym będzie wystawa, warsztaty. Użyłam jej i ją wyjaskrawiłam. Użyłam widowni, użyłam uczestników i wręcz plułam im w twarz, nazywając bardzo mocno, bardzo radykalnie to, w jakiej roli zostali użyci. Widownia się buntowała, wiele osób stamtąd wychodziło, bo to było nie do przełknięcia. A ja, mimo że zdawałam sobie sprawę z tego, że używam mocnych narzędzi, po zakończeniu spektaklu też to odchorowałam. Mimo że uwielbiam wkładać kije w mrowisko, to potem się chowam pod kołdrą i boję sprawdzić maila.
Twoja wystawa w Olsztynie wpisuje się w szerszy cykl wystaw FEMIlooki, który ma pokazywać sztukę z kobiecej perspektywy. Kuratorki pytają czy sztuka kobiet jest inna, naznaczona innym doświadczeniem. Osobiście we mnie te podziały wzbudzają pewien sprzeciw. Jak Ty się do tego odnosisz, czy uważasz, że sztuka kobiet potrzebuje innych kategorii?
Dobre pytanie. Przez wiele lat uważałam, że sztuka tworzona przez kobiety nie potrzebuje innych kategorii. Tak jak nie ma sztuki mężczyzn. Niezależnie od otwartości art worldu, niesienia na sztandarach wartości wiedzy, nowych teorii, to jest bardzo patriarchalny, konserwatywny świat i nadal to mężczyźni mają więcej wystaw indywidualnych, zbiorowych, więcej ich prac kupuje się do kolekcji.
Wydaje się, że to jest pozytywna inicjatywa, która pokazuje sztukę kobiet, ale i tak ją naznacza.
Taka inicjatywa jak FEMIlooki pomaga istnieć kobietom w sztuce. Idealnie byłoby, gdyby płeć nie odgrywała tak dużej roli. Ale chyba już wiemy, że to nie możliwe. W języku instytucjonalnym jeszcze nie powstała taka forma, która powodowałaby, żeby było więcej kobiet uczestniczących w wystawach. Proponuję warsztaty dla kuratorów, kuratorek, dyrektorów instytucji publicznych – Jak przeciwdziałać dyskryminacji kobiet w sztuce. Przeprowadziłabym ewaluację instytucjonalną, która byłaby wewnętrzna, a nie zewnętrzna. Wystawy, w których biorą udział same kobiety, nie zmieniają struktur, kategorii myślenia, mam wrażenie, że jest to działanie pozorne. Nie mają wpływu na podejmowane decyzje, organizację pracy, wypłaty czy wynagrodzenia. Postulowałabym zmienianie tych struktur od wewnątrz. Tylko, że patriarchat jest taka francą, która się sączy u podłogi, bo nie ma dekoracji płci – uwikłani w niego są i mężczyźni i kobiety. Figura kobiety też może być tą, która niesie kaganek patriarchatu na swoim sztandarze. Każdy i każda, którzy występują dla swoich zindywidualizowanych celów, tylko umacniają patriarchat. Czasem zastanawiam się nad swoją osobistą perspektywą walki z patriarchatem i czy gdybym była mężczyzną, czy też by mi tak przeszkadzał? Czy korzystałabym z przywilejów tego systemu? Prawdopodobnie tak.