Ewa Zielińska: W pierwszych słowach Wanny z kolumnadą napisał Pan, że temat tej książki nie jest ważny, nie rozpala umysłów… Tymczasem w miesiąc po jej publikacji przez prasę przetacza się burza medialna na niespotykaną dotąd skalę. Problem polskiej przestrzeni został nagle dostrzeżony, wszyscy szukają winnego, a Krzysztof Varga na łamach „Gazety Wyborczej” wzywa wręcz do buntu… Jest Pan zaskoczony takim odzewem, czy jednak przytoczone słowa wstępu były prowokacją?
Filip Springer: Skalą tego odzewu jestem trochę zaskoczony, bo generalnie nie mam wielkich oczekiwań co do efektów tego, co robię. Nie piszę po to, by generować jakąś dyskusję albo żeby brać w niej udział, więc sposób, w jaki ten temat zaistniał – dziwi. Tak, zrobiło się zamieszanie, bo o paru ludziach napisałem, że są źli, potem w paru wywiadach to potwierdziłem; powiedziałem, że to architekci, więc oni poczuli się dotknięci i teraz piszą, że „to nie oni”; odezwali się urbaniści, a zaraz odpowiedzą urzędnicy, że oni też nic na to nie poradzą. I temat rozmyje się trochę tak, jak jeżdżenie PKP – pociągi się spóźniają i nie ma się na kogo wkurzyć, bo trudno oskarżać o to konduktora. Jest niezliczona ilość podmiotów, które decydują o tym, czy pociąg przyjedzie o czasie, a konduktor w tym wszystkim jest zupełnie nieistotny.
Poza tym nie mam wrażenia, żeby ta dyskusja przebijała się faktycznie do opinii publicznej i była kontynuowana. To, co się dzieje – super, ale jeśli się zaraz skończy, to nie będę płakał, bo wiem, że dyskusje o poważniejszych i bardziej wpływających na ludzkie życie sprawach o wiele częściej zostają zaniechane lub nie prowadzą do niczego. Weźmy chociażby tę nieszczęsną ustawę o mieszkaniach dla młodych, która się ostatnio pojawiła – ona jest epickim nieporozumieniem, którego celem jest pompowanie kasy w deweloperów i powodowanie, że tych młodych ludzi, którzy dziś myślą o kredytach, będzie po prostu więcej… Ustawa wspierająca wyłącznie deweloperów jest sprzedawana pod płaszczykiem wielkiego pakietu pomocowego dla ludzi – to jest gigantyczny skandal, a poza paroma publikacjami prasowymi kompletnie nikt o tym nie dyskutuje. To ta sprawa powinna być omawiana w pierwszej kolejności, a nie problem reklam w przestrzeni publicznej. Oczywiście kwestie estetyki leżą mi na sercu, ale one nie są kluczowe dla życia ludzi, dlatego nie wierzę, że dyskusja wywołana przez Wannę… coś przyniesie.
To dlaczego zdecydował się Pan na poruszenie tego tematu, zamiast zająć się „czymś poważnym”?
Bo mnie to wkurza. To nie jest tak, że ja chciałem coś zmienić – wiem, że mi się to nie uda – natomiast chciałem się dowiedzieć (i zakładam, że jest grono ludzi, którzy też chcieliby wiedzieć), dlaczego Polska tak a nie inaczej wygląda.
Ale ja z tą wiedzą nic dalej nie zrobię. Ona daje mi tylko spokój chodzenia po ulicy, bo wiem, jakie procesy stoją za jej wyglądem.
Z niektórych opisywanych przez Pana problemów można się jeszcze śmiać, jak z „pastelozy” – jednostki chorobowej trawiącej polskie blokowiska, czy z umiłowania Polaków do kiczu. Inne, związane z ułomnym prawodawstwem, nieudolną organizacją czy naszym narodowym umiłowaniem samowoli, a wręcz nielegalności, brzmią znacznie groźniej. Które z nich uważa Pan za najpoważniejsze?
Najpoważniejszym jest na pewno problem suburbanizacji i chaosu urbanistyczno-architektonicznego. Z reklamą, banerami – co zresztą świetnie pokazuje centrum Krakowa – jest tak, że gdy się w końcu wkurzymy albo znajdzie się jakiś urzędnik, który będzie miał trochę więcej rozumu, to przyjdą panowie z cążkami i piłkami, odpiłują je i problem zniknie z dnia na dzień. Ten problem jest błahy w sensie trudności jego likwidacji. Podobnie jest nawet z tymi nieszczęsnymi płotami – je również da się zlikwidować i przestrzeń odzyska wtedy wartość. Natomiast chaos urbanistyczny… nie chodzi tylko o to, że to jest brzydkie i się nie komponuje, nie ma harmonii i tak dalej; on jest gigantycznym obciążeniem i finansowym, i infrastrukturalnym – bo wiemy, jak ciężko przedmieścia podpina się pod jakąkolwiek infrastrukturę – szkoły czy kanalizację.
Niedługo zaczniemy coraz bardziej narzekać na to, że bilety tramwajowe są droższe albo nie ma miejsc w przedszkolach. I w pewnym momencie znajdziemy odpowiedź na to, dlaczego tak się dzieje i dlaczego miasto nie ma pieniędzy – ta odpowiedź jest na przedmieściach. Ich rozrastanie się będzie upośledzało miasta, które wydadzą gigantyczne pieniądze nawet nie na to, żeby tam ludziom zapewnić dobre warunki do życia, tylko by zmniejszyć skalę tragedii. A my tutaj będziemy za to płacić. Nie chodzi o podział: my tutaj – oni tam, tylko o to, że może te pieniądze warto byłoby wydać na coś innego i fajniejszego niż doprowadzanie kanalizacji do jakiegoś osiedla na końcu świata, tylko dlatego że deweloper tak sobie wymyślił. Te koszty powinni ponosić deweloperzy! – wtedy nie budowaliby kolejnych osiedli na tym końcu świata, tylko próbowaliby bliżej miasta – żeby to miało ręce i nogi. Za suburbanizację płacą mieszkańcy miasta, a nie ci, którzy do niej dopuszczają.
Dziś ludzie, którzy mieszkają na przykład na takiej Białołęce, z kredytem na czterdzieści lat, mówią: „No, wie pan, nie ma szkoły, nie ma przedszkola, ale wybudują”. Ja wychodzę z nimi na balkon, patrzę dookoła i widzę, że tego po prostu nie ma gdzie postawić.To największy problem z jednej strony dlatego, że tak obciąża, z drugiej dlatego, że nie poradzimy sobie z nim przez najbliższe sto lat.
To, w jaki sposób ja dotknąłem tego problemu w książce, to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie jestem dziennikarzem śledczym, więc się tym nie zajmę, ale naprawdę fajnie by było, gdyby ktoś prześledził związki polityki z branżą budowlaną, z deweloperką. Ciekaw jestem, co by z tego wyszło. Bo gołym okiem widać, i to choćby w zapowiedziach wiceministra ds. budownictwa, że w tych wszystkich programach chodzi o wspieranie branży budowlanej. Ja wiem, że ona jest kołem zamachowym gospodarki, ale to jest bardzo krótkowzroczne działanie, bo koszty, które samorządy poniosą w wyniku tej ustawy, będą o wiele większe niż zyski z tego, że deweloperka będzie się rozwijać.