Łączy nas rodzaj wspólnictwa, które wywodzi
się z niezgody na jego bliski koniec.
Natychmiast to dostrzegłaś.
Edmond Jabès1
…śmierć wydawała się jedyną cechą krajobrazu.
Cormac McCarthy2
Rozpatrzmy rysunek o tytule Desert Instead of Curtain. Myślany jest on przez Rysowniczkę w znaczeniu „Pustynia zamiast kurtyny”. Na mój użytek ostatnie jego słowo przekładam tu jednak jako „zasłony”. „Pustynia zamiast zasłony”. Słychać wtedy dobitnie, że pustynia odsłania.
Na arkuszu papieru o kolorze spiekłego powietrza, w centrum (acz bliżej dolnej krawędzi) widać wyobrażenie postaci en pied. W sztywnym mężczyźnie wnet rozpoznajemy stojącego bez ruchu Antonina Artauda – autochtona pustkowi, patriotę pustyni. Figura widziana jest w trzech/czwartych od jej lewej strony. Twarz zarysowana mgliście, z rozpoznawalnymi wszak cechami postaci dramatu wraz z sowicie kreślonymi, zaczesanymi do tyłu włosami. Rysowniczka czyni podobiznę, a zwłaszcza kształt głowy czytelnymi, choć rozciera rysy wizerunku. Nie dostrzegamy piętna posępnej przebiegłości, jaką z upływem lat nerwy tego dezertera z ruchu surrealistycznego, owego rebelianta bez oddziału, wyrysowały na jego fizjonomii, a wobec rozlicznych udręk, jakich jego system nerwowy oraz świat mu przysparzał.
Postać Artauda, cokolwiek teraz tu robi, uwidoczniona jest z lewą dłonią obejmującą nadgarstek prawej. Wygląda jak sługa boży szykujący się do kazania głoszonego na bezludziu, albo kaznodzieja zbierający głos do modlitwy nad świeżo wykopanym dołem (na własny grób?). Albo też jeszcze jakby do czegoś chciał z podwyższenia nawoływać w pustce. Pamiętamy przy tym, że początkowo w czasie swojego pobytu w Meksyku Artaud planował wykłady. Osoba stoi zatem na razie na kwadratowym wyniesieniu, być może zapadni. W czarny kwadrat, jak porzucone płótno suprematyczne, obrzeżony na dodatek jakąś cembrowiną, wnikają niewidoczne stopy figury (wchłanianej przez otchłań?). W każdej chwili może zniknąć. Ale może być też i tak, że nagle pierzchnie to, co ją otacza; spieszmy więc oglądać okolice, gdyby miał to być miraż, deliryczne zwidzenia, omamy lub pustynne ułudy, póki co spostrzeżone i wraz utrwalone przez Rysowniczkę. Figura wyznacza centralną pionową oś obrazu. Na wysokości jej tułowia, w lewo i w prawo, symetrycznie, jak w kartach do gry (echo fascynacji Artauda tarotem?), horyzontalnie wybiegają dwie nieostro nakreślone szarościami formy (jak w technice en grisaille). Widok jakby skwar zamieniał wszystko w dym, a tego nie dotknęła łaska by wznieść się w niebo. Nie ma tu zresztą ani nieba, ani ziemi, ani też zatem ich rozgraniczenia. Jedyny wierny doświadczeniu kierunek wyznacza wertykalność figury, jak słup wkopany w nigdzie, albo totem pomarłych wierzeń. Dwie poziome formy mają kształt kaktusów (cereus giganteus) o bliźniaczych kształtach. Sukulent3 i jego sobowtór. Powtórzenie to, zwane w ikonografii ujęciem antytetycznym, może oznaczać podwajanie soczystości w suchym, przepełnionym, a naprawdę spustoszonym przez pragnienie bezkresie. Wzmożenie – podwojenie – obietnicy soczystości.
Kaktusy te, gdyby na powrót stały, są jak z ziemi Indian Tarahumara na północy Meksyku, dokąd Artaud dotarł konno w 1936 roku. Fascynował się on magicznymi rytuałami i kulturą przedkortezjańską.4 I synkretyzmem tego schrystianizowanego indiańskiego ludu, posługującego się krzyżem dawno przed kolonizacją. Jednego z plemion jakie magnetyzowały Artauda, który ogłaszał przecież już dziesięć lat wcześniej Koniec ery chrześcijańskiej w imię „odmiany Ducha człowieczego, by już nie cierpiał”.5 Kraina ta wzywała go jednak głównie z powodu tańców i nadludzkich wysiłków w trakcie biegów (rarájipas) „Lekkostopych” Tarahumarów. Artaud zapewne przeszedł inicjację w ich obrzędy, kiedy był w Sierra Tarahumara. Najważniejsza była dlań oczyszczająca magia rytuałów tych Indian.6