Ponoć kiedy ją aresztowano, wyrywała się i pluła, a w chwilę przed rozstrzelaniem spoliczkowała gestapowca. Przed wojną Witold Gombrowicz wykręcał jej ręce i szarpał za włosy – tak lubił się nad nią „znęcać”, żartować. Pewnie wtedy się z tego śmiała. Kiedy w więzieniu niemiecki żołnierz ciągnął ją za włosy po podłodze, krzyczała wniebogłosy, ale nie przyznała się do bycia Żydówką. Miała jeszcze nadzieję, że ją i jej przyjaciółkę, Blumkę Fradis, wywiozą do Auschwitz. Była jesień albo wczesna zima 1944 roku, może już spadły pierwsze śniegi, nie wiedziała, że Niemcy od sierpnia systematycznie likwidują obóz. A gdyby jednak trafiła do Auschwitz, ścieli by jej piękne, czarne warkocze.
Dybuk
Takie warkocze zwisają z sufitu w Muzeum Literatury w Warszawie, są częścią wystawy Zuzanna Ginczanka. Tylko szczęście jest prawdziwym życiem. Praca Krystyny Piotrowskiej, zatytułowana Dybuk, w 2010 roku zawisła na klatce jednej z kamienic na ulicy Próżnej – w jednym z nielicznych domów, które ocalały z warszawskiego getta. Dybuk – w wierzeniach żydowskich zjawa, duch, niemogący zaznać spokoju po śmierci, szukający ciała, w które mógłby wejść. Warkocze Piotrowskiej mają 175 cm – może właśnie tyle, ile mierzyła Ginczanka, którą przyjaciele wspominali jako wysoką kobietę. W kontekście relacji o poetce zaplecione włosy nabierają dodatkowego znaczenia – związane czarnymi kokardami, nakierowują na okres szkolny, który dla Ginczanki był nie tylko czasem przejścia z dzieciństwa w dorosłość, ale także rozkwitu jej twórczości.
Młoda poetka już w wieku gimnazjalnym wyglądała bardzo kobieco i pisała dojrzałe wiersze, w których czuć fascynację psychicznym i biologicznym rozwojem, a także pewną niecierpliwość, pęd ku przywilejom dorosłości („Jakże trudno wiosennymi rankami uspokoić serc rozburzoną krew” – Bunt piętnastolatek). Interesowała ją również kwestie pozycji kobiet, różnic społecznych. Pochodząca z dobrego, dość zamożnego domu szesnastolatka tak pisała w Przypadku:
(…)
Nawet nie wiem, jaki jest jej świat,
(…)
Wiem to tylko, że miała już dziecko,
że jej wóz cztery palce urwał,
że tradycję ma starą, szlachecką:
jest po matkach i po babkach
kurwą
(…)
Gdy mijamy się w zaułku,
jest właściwie już wszystko jedno:
takim samym mijamy się krokiem,
takim samym mijamy się wzrokiem
i ten sam przepala nas wstyd,
nieznajome szesnastolatki,
(…)
Długie, ciężkie warkocze przywodzą także na myśl przesiąkniętą seksualnością przemoc, stosowaną wobec „pięknych Żydówek” – akt szarpania za włosy – przejaw męskiej dominacji, gwałt. Upokorzenia kobiet dotyka również inna praca, która znalazła się na wystawie, autorstwa artysty Mikilla Skuggi. Kolaż składa się z dwóch obrazów: czarno-białego zdjęcia brzezinowego lasu (niem. Birke – brzoza – Auschwitz Birkenau), na który naklejony został kadr z filmu Bestia Waldemara Borowczyka. Naga, zraniona kobieta próbuje uciekać, jednak w jej stronę wyciągnięta jest już ręka bestii.
Ginczanka zdążyła wydać tylko jeden tomik poezji, O Centaurach. Ukazał się w poważanym wydawnictwie Jakuba Przeworskiego i, jak donosiło wówczas czasopismo Szpilki, z którym Ginczanka współpracowała, dostępny był „we wszystkich księgarniach”. Miała wówczas zaledwie 19 lat, wychwalano jej talent i przewidywano wielką karierę. W broszurze reklamującej włoski film dokumentalny poświęcony Ginczance, Urwany wiersz (2014), poetka jest przedstawiona zagranicznemu odbiorcy jako „kultowa postać polskiej kultury”. Jest to jednak stwierdzenie skrojone zdecydowanie na wyrost. Ginczanka mogła stać się postacią kultową, miała ku temu wszelkie predyspozycje, jednak tak się nie stało. Od czasów O centaurach ukazały się cztery wybory jej poezji, najnowszy, sprzed dwóch lat – Wniebowstąpienie ziemi. Po wojnie wspominał ją w swoich artykułach Jan Śpiewak, kilkanaście wierszy zamkniętych w zbiorze Pamięci Sulamity napisał o niej Józef Łobodowski, jednak w powojennych antologiach polskiej literatury Ginczanka długo nie miała swojego miejsca. Taką nową pozycję próbuje poniekąd nadać poetce wystawa w Muzeum Literatury – obok historii oraz twórczości Ginczanki, nielicznych prywatnych rzeczy, które się po niej zachowały (notesy z rękopisami, album ze zdjęciami), zaprezentowane zostały prace młodych artystów, którzy reinterpretując jej twórczość oraz wizerunek za pomocą różnych formalnych rozwiązań, pozwalają poetce wejść we współczesność.
Uwikłane w sukienki
Przychodzi na świat w roku rewolucji październikowej w Kijowie jako Sara Polina Gincburg. Rodzice wyjeżdżają z dzieckiem do Równego, prowincjonalnego miasta na Wołyniu, gdzie mieszka rodzina żony, Cecylii Sandberg. Szybko jednak para rozwodzi się i jakby zapominając o istnieniu dziecka, każde idzie w swoją stronę. Ekscentryczny ojciec, Szymon, emigruje do Stanów Zjednoczonych, próbować swych sił na deskach teatru, natomiast matka wychodzi ponownie za mąż za czeskiego browarnika i wyjeżdża z nim do Hiszpanii. Dziewczynka zostaje pod opieką babci, która prowadzi duży skład apteczny, jako dorosła kobieta będzie unikać rozmów o rodzicach.
Równe w międzywojniu było prawdziwym miastem multikulti – obok siebie wyrastały synagogi, kościoły prawosławne i katolickie, na ulicy mieszały się języki, kolory skóry. Na jednym z przedwojennych zdjęć widać wysokie palmy, które dodają miejscu egzotycznego powabu. Z tamtego Równego niewiele dziś pozostało, mieszka w nim zaledwie 30 tys. osób, kulturowy tygiel nigdy już się w nim nie odrodził. Liubov, młoda fotografka, która przeprowadziła się z Równego w latach 90. do Warszawy, wspomina je jako niczym niewyróżniające się nieduże miasteczko, ale z rozrzewnieniem opowiada o sielskich wakacjach na działce u babci, o bliskości natury. To wspomnienie mogłaby dzielić z nią Zuzanna, nazywana przez bliskich Saną – babcia na całe lato wywoziła ją do niedalekiego Klewania, gdzie spędzała beztrosko czas w hamaku i na zabawach z koleżankami. Nad tym idyllicznym obrazem pojawia się już jednak cień melancholii, zapowiedź końca – jak w katastroficznych, fizjologicznych wierszach poetki („mam w sobie śmierć nieuchronną, jak igła krążąca w żyłach” – Fizjologia), jak w pracy Aleksandry Waliszewskiej, przedstawiającej spokojną wioskę w dolinie, a nad nią wiszący czarny księżyc – Czarną planetę.
Według Lusi Stauber, przyjaciółki Zuzanny jeszcze z lat przedszkolnych, dziewczynka uwielbiała babcię, która na wiele jej pozwalała i wydawała się mieć poczucie humoru. W Boże Narodzenie wystawiała ją na sklepową witrynę, gdzie Sanka klęczała i udawała anioła. Do tego wspomnienia nawiązał projektant Maldoror, szyjąc dyptyk Dla Ginczanki – białą, zwiewną suknię, od której odchodzi tkany materiał z piórami, przypominającymi skrzydła oraz czarną, przeźroczystą narzutkę, będącą odwzorowaniem noszonego przez poetkę w latach 30. płaszcza. To także przypomnienie jej elegancji, która zadawała szyku w modnych kawiarniach i klubach przedwojennej stolicy. Kreacje Maldorora razem z pracą innej artystki, Anny Orlikowskiej – starą przeszkoloną witryną, wypełnioną potłuczonymi naczyniami, kielichami, sztućcami – rodowymi Pamiątkami, odnoszą się do gorzkich słów ostatniego wiersza poetki, w którym przewiduje, że zostaną po niej tylko „suknie białe”, a zdrajcy i fałszywi przyjaciele zechcą sięgnąć po łupy – żydowskie drogocenności. Ginczanka wyprawiona przez babcię do Lwowa faktycznie otrzymała pościele oraz stołową zastawę – rzeczy w sytuacji ucieczki i ukrywania się zupełnie niepraktyczne, ciężkie i zajmujące sporo miejsca, jednak w oczach krewnej stanowiące talizmany, obietnicę bezpieczeństwa oraz możliwości rozpoczęcia życia na nowo.
Z okresu młodzieńczego pochodzi sporo zdjęć – Ginczanka otoczona przyjaciółmi w szkole, na miejskim basenie, na korcie tenisowym. Na jednej fotografii dwóch chłopców unosi ją na swoich ramionach niczym słudzy, poddani jej wdziękowi. W czerni i bieli nie widać tego, co dodatkowo wielu zachwycało – ponoć jedno oko miała ciemne, brązowe, drugie zielonkawo-szare. Józef Łobodowski wspomina popołudnia u piętnastoletniej dziewczyny z okresu, kiedy jako żołnierz stacjonował w mieście. Nie wiadomo ile w jego słowach prawdy, a ile męskiej fantazji, jednak według poety spędzali czas rozmawiając o wierszach i całując się w jej pokoju na piętrze (potem, w Warszawie, mieli zostać kochankami). Babcia krzyczała z dołu na wnuczkę: „czy przypadkiem nie za długo już siedzi tam ten żołnierz?”, a Łobodowskiemu w odpowiedzi na jego tłumaczenia groziła żartobliwie: „już ja wiem, co to platoniczna miłość”.
(…)
…w hermetycznych
jak stalowy termos
sześcianikach tapet brzoskwiniowych
uwikłane po szyję w sukienki,
prowadzimy kulturalne rozmowy.
(Dziewictwo)