Karpowicz wgryzł się w platońską triadę. Miłość swą osadził na twardym fundamencie. Miłość przezeń opisywana, parafrazując wiadomy hymn, dobrą jest, piękną jest i współweseli się z prawdą. Karpowiczowska miłość czystą jest, jak okładka książki, która zgodnie z intencją autora miała kojarzyć się ze sterylną szpitalną płytką. Miłość nie wdzięczy się, a przynajmniej nie powinna – stwierdza pisarz na łamach grudniowych „Książek”– i jest to myśl trafiona, choć i tu zbieżna z retoryką biblijną. Nie wdzięczy się, a więc nie szuka poklasku. Szaroniebieski kafelek nie przyciąga spojrzenia, ba, wręcz odrzuca, kolor chłopca w pasiastej piżamie. Coś powściągliwego jest w karpowiczowskiej barwie miłości, coś zgasłego i milczącego. Czy aby na pewno? O ile krzykliwsza byłaby okładka w odcieniach czerwieni, żywa i soczysta. Miłość to jedyne uczucie, które posiada własną barwę. Miłość, zdaniem ankietowanych, jest czerwona. Jakie to szczęście, że Karpowicz umyślił sobie miłość na inny kolor. Że jego miłość nie krzyczy. Jest dyskretna i cicha, ustępuje innym, rażącym miłościom, sama zaś kojarzy się z bezpieczeństwem. W miłości tego koloru łatwiej szukać schronienia i co istotne – łatwiej dostrzec siebie na jej tle.
Na początku było Piękno i to Piękno najmniej jest urzekające. Odszczepia się ono od Prawdy i Dobra, zdaje się początkiem odrębnej, zawieszonej historii. Autor, nawiązując do życia i twórczości podziwianego przez siebie Iwaszkiewicza, wykorzystując tempo i koloryt komedii salonowej Czechowa, kreuje świat pogrążony w paraliżującym spleenie. Sacrum sprzęga się z profanum, nieodeszłe duszyszcza krążą wśród żywych. Wszystko tu leśmianowskie, niewyjaśnione i smętne, i nie wiadomo „czy zamysł, ani zbrodnia czyja?/Kto tu kocha – kto ginie – kto kogo zabija?[1]”. Forma, po trosze poetycka i awangardowa, przewyższa samą treść. Karpowiczowskie Piękno przypomina porcelanową skorupę o doskonałych proporcjach. Ze skorupy tej jednak nic się nie wykluwa, jest wyłącznie ułudą piękna, zachwycającym mirażem. Bohaterowie są bezpłciowi, ich los nie porusza, wybory, jakich dokonują, są wyłącznie ich wyborami. Czytelnik niemo przygląda się zdarzeniom, jest zawstydzony, bo od piękna zwykł wymagać więcej.
Piękno zastąpione zostało przez Prawdę. Arystoteles zdefiniował prawdę jako zgodność sądów z faktycznym stanem rzeczy. Albertyna, bohaterka opowieści zmuszona będzie dokonać redefinicji tego pojęcia. Dziewczyna żyjąca w orwellowskim, zdominowanym przez partię rządzącą postświecie przedrze się przez gęstą papkę nonsensu. To, co zwykła traktować jako prawdę powszechną, ogólnodostępną i obiektywną okaże się wyłącznie kreacją czyjegoś umysłu, narzuconym odgórnie wyobrażeniem. Albertyna nieświadomie wpisuje się w schemat, jej sposób percepcji rzeczywistości jest od niej niezależny, urodziła się bowiem z gotową definicją prawdy – definicją wykreowaną przez Prawo i Swobodę. Przeżywa szok, kiedy dowiaduje się, że powszednie życzliwości, jakimi obdarowywał ją ojciec, są jedynie wyuczonymi reakcjami zapisanymi w partyjnym poradniku rodzicielstwa. Jednak to nie Albertyna, a Mateusz jest zasadniczą ofiarą tej opowieści. Młody gej zmuszony zrzec się prawa do miłości. Za wszelką cenę, wykorzystując uczucie Albertyny, stara się uciec przed barbarzyńską dyktaturą. Mateusz jest zwierzęciem przeznaczonym na odstrzał, w chwili gdy osiągnie odpowiedni wiek, jego orientacja ulegnie modyfikacji. Przemocą wysączą z niego homoseksualny pierwiastek, tak, by mógł stać się użyteczną częścią społeczności, zdolną założyć „jednostkę rodzinną”. Karpowiczowska Prawda jest wieloaspektowa. Albertyna pozwalając Matuszowi kochać prawdziwie, jednocześnie zrzeka się swojej miłości do niego. Każda decyzja wiąże się z czyimś cierpieniem; prawda więzi i wyzwala. Opowieść Karpowicza to studium jednostki w potrzasku. Pytanie, jak uwolnić się z zasadzki i czy to w ogólne możliwe? Polując na myśliwego?
Dobro – ostanie ogniwo triady, chciałoby się rzec – last but not least. Przenosimy się do świata baśni. Jest książę o skórze miękkiej jak jedwab i bladej jak alabaster. Przyszły spadkobierca potężnego królestwa i złakniony przyjaźni chłopiec. Książę, goniąc za swą jedwabną chusteczką spotyka śpiącego na słomie równolatka, jemu to, kierowany wewnętrznym imperatywem, powierza swoje serce. Zabiera go do pałacu, by mieć w nim przyjaciela, doskonałego pobratymca. Zdumiewa autentyczność więzi, jaka się pomiędzy nimi zawiązuje. Miłość, będąca następstwem przyjaźni, jest platoniczna, nieomal boska. Jedwabny i Słomiany stanowią doskonałą całość, są sobie przeznaczeni. Funkcjonując osobno zdają się niepełni, zdekompletowani. Choć zmuszeni zostaną do rozłąki, nigdy o sobie nie zapomną. Raz połączeni, trwać będą przy sobie wiecznie. Nawet śmierć okazuje się wobec nich bezsilna, tracąc bowiem ziemskie, namacalne ciało, jednoczą się jako byty niematerialne, w pełni już boskie.
Platońska triada przeplata się z intymnym dziennikiem dojrzałego mężczyzny, geja, stopniowo oswajającego własną orientację. Bohater spowiada się samemu sobie i od siebie samego oczekuje rozgrzeszenia. Wyrzekł się on bowiem własnego ciała. Ciała, które było mu wstrętne, które odważyło się kochać inaczej, reagować wbrew woli umysłu. Ciało mężczyzny „chciało być dotykane, a przede wszystkim akceptowane”. Ciało zostało znokautowane przez rozum, przez nadrzędne poczucie obowiązku, powinności wobec rodziny, wobec przyjaciół, wobec świata. Mężczyzna, dobrowolnie zrzekając się prawa do miłości, dławi się własnym cierpieniem. Karmi się wyłącznie literaturą, możliwością tworzenia fikcyjnych historii. Bohater kreśli papierowe miłości, opisuje uczucia, w które nie wierzy, a dzięki którym oddycha. Wreszcie ciało, ustawicznie niechciane i obmierzłe, odmówiło posłuszeństwa, trawione przez kłamstwo zapadło w chorobę. Poczęło jawić się jako odrębny byt, zawistny i myślący – całe życie unikałeś mnie, lekceważyłeś moje pragnienia i potrzeby, dostąpisz więc niewyobrażalnego bólu, staniesz się marionetką podległą cudzej łasce, będziesz wegetować, dopóki mnie nie przeprosisz, póki się ze mną nie pogodzisz. Wybór był przesądzony. Bohater ulega, składa broń i zaczyna powoli, nieco ociężale uczyć się miłości, jak gdyby wygrzebywał się z grobu. Spotyka drugie ciało, które może kochać i dotykać, którego „ukochanym pięknem” może się cieszyć.
Karpowiczowska Miłość to nietypowa powieść, osobliwy konglomerat. Senne imaginacje bohaterów ukradkiem wdzierają się w ich rzeczywistość. Sen jest proroctwem, objawia najgłębsze tęsknoty. Wszystkie opowieści sczepione są ze sobą, posiadają wspólny rdzeń. Powtarzają się imiona, refleksje, lecz nade wszystko pragnienia, intensywna potrzeba miłości, chęć bycia kochanym. Karpowicz w poruszający sposób udowadnia, iż „świat bez miłości jest martwym światem i zawsze przychodzi godzina, kiedy człowiek zmęczony błaga o twarz jakiejś istoty i o serce olśnione miłością[2]”.