Był młodszy ode mnie o osiem miesięcy. Wodnik.
Nasze drogi wiodły przez te same lata. I choć zawodowo różne, to emocje i odczucia mieliśmy podobne.
Bliskimi przyjaciółmi nie byliśmy nigdy; czasem nie wiedzieliśmy się kilka lat z rzędu. Kiedy się poznaliśmy? W październiku 1961 roku.
Byłem studentem I roku geografii Uniwersytetu Warszawskiego, od pierwszego koncertu w Filharmonii Narodowej w 1958 roku rozmiłowanym w muzyce. Tedy, zostawszy już studentem, zgłosiłem się do kolegów w Komisji Kultury Rady Uczelnianej ZSP, i tam powierzono mi opiekowanie się potrzebami zespołu baletowego UW. Jego szef, baletmistrz Opery Warszawskiej Zbigniew Nowocień, poprosił na początek o znalezienie akompaniatora dla prób. Jąłem rozpytywać i jeden z kolegów, Jacek Olszewski z prawa, powiedział, że zna młodego człowieka, który gra „wcale dobrze”. Poprosiłem, by przysłał go na próbę.
Grał z papierosem w ustach
Przyszedł. Ukłonił się już w progu. Stał chwilę, zanim podszedł. Typowy „biedny student”
– burozielony sweter na astenicznej sylwetce, krótkie włoski, głowa wtulona, twarz jakoś smarkata, a w oczach niepewność. I jakby – nieobecność.
Powiedział, że studiuje na I roku Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, że gra już od dawna, że repertuar ma większy niż ze szkoły średniej. Mówił cicho, nieco pospiesznie, zdania urywał nagle. Jakoś było wszystko poważne i na „pan”… Nawet nie zapytałem, czy ma coś wspólnego ze Stefanem Kisielewskim…
Poprosiłem, by „coś zagrał”. Chłopięco skinął głową, usiadł do pianina i palce mu – dosłownie – pofrunęły. Już po kilku taktach szef zespołu podniósł brwi i kciuk do góry. Przedstawiłem warunki: półtoragodzinna próba raz w tygodniu, a za wynagrodzenie Rada Uczelniana oferuje sto złotych miesięcznie. Kiwnął głową od razu: „No, dobra. Mogę grać”. Dałem mu do podpisania umowę i próba rozpoczęła się.
Co dało się słyszeć w jego graniu? Nie było to ani klezmerowanie, ani manieryczność domowego jazzmana. Grał biegle, bardzo biegle, bez wysiłku, nie brawurował. Był skupiony, patrzył na klawiaturę. Poprosił go szef zespołu o jakiś rytm, bądź konkretny utwór – natychmiast było to słychać. Siedział jak usiadł, plecami do sali, nawet nie przesunął pianina, by widzieć zespół. Po kilku minutach wyściubił z kieszeni paczkę „Sportów” (wtedy: 3 złote) i zapalił. A że akurat dano hasło, grał z papierosem w ustach, trzymając go tak „z amerykańska” – zębami. I odłożył go, na trochę, na krawędź pianina, tam gdzie kończą się klawisze. Nie bardzo mi się to podobało, ale skoro szef zespołu nie protestował… Pianino było zresztą rupieciowate, sala brudnawa, z dziwacznym, kanciatym słupem-podporą pośrodku, zespół dopiero raczkował. I tak – po kilku próbach, pojawiły się tam, na skraju klawiatury, półokrągłe szczerbki nadtopionego lakieru…
Przychodził punktualnie, o nic nie pytał, o nic nie prosił, nie odzywał się. Nie zezował na przebierające się w kącie dziewczyny, tkwił szary, drobny, przygarbiony – przysłowiowa „kreska w krajobrazie”. Któraś powiedziała o nim: „mopsik”; rzeczywiście miał coś takiego w twarzy, w niezbyt pewnym siebie spojrzeniu.
Po którejś z prób wyszliśmy razem. Szedł do „Dziekanki”, do kolegi. Mówił mało i cicho, uśmiechał się nijako. Drobił z rękami wetkniętymi w kieszenie, głowa wkulona, plecy okrągłe – sprawiał wrażenie, że jest mu zimno. Aż „się prosiło”, by walnąć go w te plecy… Dał się namówić na kawę i ciacho do „Telimeny”. Dziś myślę, że był głodnawy… Poprosiłem wtedy, by zapytał swego ojca, kiedy wreszcie ukaże się drugi tom jego Gwiazdozbioru Muzycznego – książki z esejobiografiami kompozytorów, której pierwszym tomem byłem tak zachwycony, że znałem go niemal na wyrywki – bo i styl wspaniały, a i polszczyzna cudowna. Odparł jakoś z chłodnawym dystansem: – A czemu sam nie zapytasz? – podał telefon i adres, gdzieś w Alei I Armii… Jednak nie zatelefonowałem. Może to będzie trudne pytanie? Może jeszcze nie ukończył tego drugiego tomu? A może nie chcą mu wydać, po tym, co napisał o Prokofiewie?
Mówił, że do Filharmonii chadza rzadko
I tak, co miesiąc przynosiłem mu te sto złotych na próbę. Przez cały rok rozmawialiśmy ledwo kilka razy, o niczym pamiętnym. I tylko raz twarz mu pojaśniała, a głos nabrał wigoru: – Cholera, gdybym miał więcej forsy, to bym grał na konikach! To jest fajna sprawa te galopki, a i sumkę można trafić!
Interesowała mnie psychologia, pomyślałem sobie: – Aha! Cichy, z dobrego domu, ma kompleksy i próbuje kompensować… Gdy próbowałem rozmów o muzyce, tego tematu jakoś nie podejmował. Cóż, ja miałem w tym emocję słuchacza-odkrywcy, on zaś sam był z tej „maszynerii”; mówił, że do Filharmonii chadza rzadko. Rzeczywiście, gdy kiedyś policzyłem programy koncertów i wyszło gdzieś na dwieście, uświadomiłem sobie, że Wacka (z Markiem, obaj w białych ubraniach) na Jasnej widziałem tylko raz. Był to recital – dziś już nie pomnę – albo Gilelsa, albo Kerera.
Akompaniował do wakacji. Potem ten słaby zespolik rozpadł się, ja zaś wpadłem po uszy (na całe siedem lat) we właśnie utworzoną na Uniwersytecie galerię wystawową. Rada Uczelniana dała lokal – Krakowskie 24, wejście z bramy, a Związek Polskich Artystów Plastyków dostarczał co trzy tygodnie młodego plastyka. Już z dyplomem, ale jeszcze bez indywidualnej wystawy: SALON DEBIUTÓW. W stolicy państwa pełnego wielkich pieców i wielkich stoczni a także długich kolejek za chlebem i dwudziestu lat czekania na założenie telefonu, był on jednym z siedmiu tylko miejsc, gdzie wtedy pokazywano obrazy i grafiki. Po Muzeum Narodowym, „Zachęcie”, „Kordegardzie”, „Foxal”, „Współczesnej” i „Galerii MDM”… Ale Ministerstwo Kultury zakupywało z każdej wystawy jedną pracę – i artysta zyskiwał niezły grosz, a Uniwersytet zbiory stałe. Zezujący z vis-á-vis studenci Akademii Sztuk Pięknych nierzadko prychali: „Salon Debilów”. Ale, gdy po dyplomie rozglądali się: „gdzieby tu można mieć wystawę”, przechodzili na drugą stronę Krakowskiego – milsi.
Roboty było niemało: regularnie, co trzy tygodnie otwarcie wystawy. Zaproszenie, cenzura, plakat, cenzura, katalog, trzeci raz cenzura, drukarnia, transport, prasa, długie godziny, wieszania, sprzątaczka, portier, kieliszki… Kogóż tam na wernisażach nie było: oficjele, prasa, attache kulturalni i inni „kulturalni”– ci z „Warszawki”, prezentujący swe nabytki, bądź tychże poszukujący, węszący kto-z-kim, a kto-już-bez-kogo… Ano, był to – Salon… Na 45 m2 tłoczyło się do 130 głów. Miała tam wystawę żona Andrzeja Wajdy, innym razem ktoś, kogo lubił Leopold Tyrmand (tłok był taki, że wzoru skarpetek nie dało się dostrzec…). Z czasem pojawili się plastycy zagraniczni – ze wszystkich kontynentów. Potem zacząłem tam „żenić plastykę z poezją przy świecach”, recytowali Gustaw Holoubek, Władysław Kowalski, Emilia Krakowska, Wojciech Siemion, już-już dogadywałem Zbigniewa Cybulskiego.
Zamierzałem do świec i poezji dodać jeszcze muzykę – solo, duet, trio.., więc wysyłałem zaproszenia również na adres Kisielewskich. Ale Wacek wpadł może ze dwa razy, zawsze na krótko. Albo plastyka nie pociągała go, albo nie lubił tłumnego zgiełku.
Będą nas jeszcze prosić, a nie my – ich
Natomiast widywaliśmy się, i to dość często, w barku kawowym „Gama” na PWSM przy Okólniku, gdzie zaglądałem nie tyle na mierną tam kawę, co na najładniejsze warszawskie studentki. I aby zobaczyć z bliska moich półbogów z Filharmonii: dyrygentów i profesorów – Stanisława Wisłockiego (pierwszy mój koncert „z” nim w 1958), oraz Witolda Rowickiego (którego osobiście poznałem dopiero w 1983 roku, w Duisburgu). Którymś razem zaszeptano na widok eleganckiego jegomościa: – To Władysław Szpilman! Ten, co napisał tę fanfarę, ten hejnał rozpoczynający Polskie Kroniki Filmowe… Ma trzy i pół grosza za wykonanie…
Którymś razem zastałem w „Gamie” Wacka siedzącego razem z kolegą. Szczupłym, z wyrazistym nosem, trzymającym się prosto i jakby sztywnawo. „Cześć – Jacek… Cześć –Marek”. O czym wtedy rozmawialiśmy, nie pamiętam, ale na pewno nie o tym, że mają jakieś wspólne plany.
Lecz niebawem usłyszałem w radio zapowiedź: „Wystąpi teraz duet fortepianowy Wacław Kisielewski i Marek Tomaszewski”. O! Dla mnie bomba! Grają znakomicie, ależ majstry! Grają właśnie to, co ja lubię! I tak inaczej, tak że się nasłuchać nie można… Ale zaraz, zaraz – na co oni się porywają?! Wszak w Polskim Radio trwa zasiedziały tam od lat duet Rawicz i Landauer! Oj, nie będzie im łatwo; toż oni studenci!
Gdy wnet na Okólniku gratulowałem im sukcesu, usłyszałem od Marka krótko: – Eee, takie niedzielne dziesięciominutówki, to jest gówno! My im jeszcze zagramy! Będą nas prosić, a nie my – ich. Zobaczysz!
Wyglądało to na przechwałki, ale niechby to się im sprawdziło! Może się im uda, grają tak, jak dotąd nikt w Polsce; aż uszy rosną, by słuchać, słuchać – Chopin, Beethoven, Rossini, zachowują w ich aranżacji swą czystość, ale spływają z fortepianów – uśmiechnięci, bliscy, serdeczni znajomi…
Mogę salutować, ale raz lewą, a raz prawą…
Spotykaliśmy się też na innym polu. Były to wysypiska powojennego gruzu, na Czerniakowie, gdzieśmy w przydługich, wojskowych szynelach, w butach podkutych jeszcze trzydziestoma trzema stalowymi gwoźdźmi, obijali sobie kości niewygodnym pistoletem maszynowym, czołgali po „kurhanie Kucejki” i darli saperkami siekierkowski piach. Po prostu – UW i PWSM miały wspólne Studium Wojskowe. Znaczyło to: dwa tygodnie na semestr, codziennie, z nakazem noszenia munduru przez cały dzień. Również wieczorem do teatru bądź na imieniny. Na ulicy salutować każdemu, kto wyższy szarżą, czyli – skoro byliśmy szeregowcami – każdemu. Czy w niedzielę do kościoła też w mundurze, nie ważył pytać nikt. Żartowniś (wiedzieliśmy, że Kanał Biełomorski wybudowali żartownisie) ryzykował tym pytaniem oblanie egzaminu z wojska. A to oznaczało – da capo al fine – powtarzanie całego roku studiów.
Mnie przyszło wtedy dostąpić awansu; jako że byłem bodaj najwyższy, miałem okulary, długi nos i krótkie nazwisko (a i rósł wtedy w sławę Ernest Bryll), naznaczono mnie według formuły: Hej, wy tam! Wy! Wy – ten w okularach, dowódcą tego studenckiego plutonu geografów, prawników, polonistów i muzyków. Oglądałem więc twarze Wacka, Marka i reszty współkolegów – en face.