M.U.: Zwykle tak pan konstruował poprzednie filmy, żeby każdy widz sam udzielił sobie odpowiedzi na postawione pytania. W Rewizycie zaś padają konkretne odpowiedzi.
K.Z.: Tam nie ma żadnej odpowiedzi! Wszystkie odpowiedzi są w zasadzie podważone, wszystkie są potraktowane w kategoriach czystej psychologii. Nikt z tych ludzi nic naprawdę mądrego nie powiedział! Każdy odpowiada bon motem, czyli czymś, co się wpisuje do pamiętnika, do sztambucha. Jedna mówi, że trzeba mieć cierpliwość, drugi że życie jest grą. No i co z tego? Żadnej mądrości życia nie da się zawrzeć w słowach, bo gdyby się dało, to byśmy sobie tylko smsy posyłali. Ja o tym mówię otwarcie, tymczasem ludzie już się czepiają. Wystarczy, że jeden bardzo nieuważny – bo Sobolewski jest bardzo nieuważnym krytykiem – napisał, bo nie zastanowił się przez chwilę, i już ludzie zaczynają to powtarzać. Niech się pan przyjrzy, tam jest wszystko odwrotnie. Te wszystkie finałowe odpowiedzi są wzięte w nawias.
K.K.: Jak sam pan przed chwilą powiedział, bohaterowie pańskich filmów często podają różne recepty, prywatne sposoby na życie, i starają się im jakoś podporządkować. Tłumaczą sobie świat na przykład przy pomocy rachunku prawdopodobieństwa, teorii gier…
K.Z.: No tak, ale wie pan, teoria gier, to tylko przez analogię, może jakoś pomóc zrozumieć, ale nic nie rozwiązuje. Jest tylko jednym z tych narzędzi, które pozwalają myśleć o życiu w bardziej pogłębionych, ciekawszych kategoriach. To samo dotyczy wiary, religii. Przecież właśnie to współczesna nauka pozwala myśleć o religii w kategoriach może mniej dziecinnych, a bardziej kosmicznych (jeśli uznamy, że kosmos jest przeciwieństwem ciemnego chaosu). Jeżeli patrzę na teorię strun czy hipotezę światów równoległych, to rozumiem bardziej, o co tu może chodzić, kiedy mówi się „wieczność”. Albo coś tak zagadkowego, jak „świętych obcowanie”. To średniowieczne sformułowanie, a tu nagle światy równoległe – może to właśnie o to chodzi? Może tak to sobie łatwiej przedstawić.
K.K.: A czy to powtarzające się twierdzenie, że życie jest grą, ten powracający ciągle rachunek prawdopodobieństwa nie podpowiada nam, że „Rewizyta” jest tylko jednym z możliwych wariantów tego, jak mogły się potoczyć losy bohaterów?
K.Z.: No oczywiście! Ja sobie wymyśliłem to tak, a mogło się potoczyć inaczej. To jest mój arbitralny sąd. Ale co moi bohaterowie mówią o swoim życiu, to już zupełnie co innego. Przecież wy macie oglądać, jako widzowie, to, jak oni mówią, jak wyglądają, gdzie żyją, jak mieszkają, jak się urządzili i czemu oni wszyscy uniknęli życiowej katastrofy. Przecież ja wziąłem bohaterów właściwie skazanych na katastrofę. Kiedy robiłem te filmy, to myślałem, że oni źle skończą. A dzisiaj, jak dopowiadam ich historie, to widzę, że wcale nie musieli źle skończyć. I zwariowana ekscentryczka z bogatego domu, i niebywale wredny profesor, który w paradoksalny sposób wyszedł na przyzwoitość, i wreszcie chłopak, który był bardzo przyzwoity, ale któremu nic się w życiu nie udało, który właściwie zmarnował, czy życie mu zmarnowało talent (bo to nie była jego wina), a mimo to się nie rozpił, nie złajdaczył. Nie zgorzkniał, nie jest starym zgredem, próbuje komuś pomagać, ratuje samobójcę, choćby to była niewielka pomoc. No, tak to sobie wymyśliłem.
K.K.: Ale wydaje się też, że często balansuje pan na granicy fikcji i rzeczywistości. Bohaterowie pożyczają losy od aktorów, którzy ich grali…
K.Z.: Nie.
K.K.: Nie?
K.Z.: Zupełnie. Niech pan zobaczy, nic się nie zgadza.
K.K.: Wydaje mi się, że można znaleźć pewne podobieństwa. Na przykład Piotr Garlicki wyjechał na pewien czas z Polski i tak samo grany przez niego magister Kruszewski…
K.Z.: Ale to dlatego, że Garlicki nie zgodził się zagrać! Ja go bardzo namawiałem, napisałem mu zupełnie inną rolę, ale on się za nic nie chciał zgodzić, więc musiałem jego postać wysłać na emigrację. Garlicki miał jakiś bardzo prywatny powód. Niektórzy nie chcą, żeby ich oglądać wtedy i teraz. Jedni lubią swoje zmiany, inni nie.
K.K.: Mam kolejny przykład różnicy między „wtedy” i „teraz”. W „Życiu rodzinnym” samobójstwo jest delikatnie zasugerowane poprzez bandaże na nadgarstkach. Jest wstydliwą rodzinną tajemnicą, mowa jest o wypadku, ale nigdy dosłownie nie pojawia się słowo „samobójstwo”.
K.Z.: To prawda, jest taka sugestia.
K.K.: A z kolei w przypadku Stefana z „Serca na dłoni” widzimy takie nieco bezrefleksyjne poszukiwanie śmierci. Wydaje się, że jest tu znacząca odmienność.
K.Z.: Oczywiście. To kwestia czasów. Stefan jest bohaterem czasów wolności, ale on tej wolności nie może udźwignąć. Ta wolność jest wyzwaniem ponad jego siły.
K.K.: Ale może wcześniej ludzie zmagali się jednak z poważniejszymi problemami?
K.Z.: Wie pan, problemy są zawsze tak samo poważne. Tylko okoliczności wtedy były poważniejsze. A dzisiaj te okoliczności są bardziej zagmatwane. Ludzie się sprzedają, sprzedają się świnią, prostytuują się, tylko tego nie zauważają. To się tak mięciutko odbywa. Kiedyś znało się dzień i godzinę. Przyszedł ubek, i albo się człowiek godził na współpracę, albo nie… A dzisiaj to tak nie wiadomo, kiedy w tej korporacji człowiek pierwszy raz doniósł na kolegę, opowiedział jakiś dowcip, który tam komuś troszkę zaszkodził. Dowcip był dobrze zaplanowany i sprzedawany w odpowiednim czasie. Mnie to złości, kiedy ludzie udają że nie widzą, co robią. Robią wrażenie niewiniątek, a to przecież świnią bezczelne. Tak ze złością to opowiadam, bo kiedyś zobaczyłem, powiedzmy, jak ten durny szef mówi zły dowcip, a wszyscy dookoła rechoczą. Siedzą tam i zanoszę się śmiechem. Przecież oni się śmieją na awans! Niby nic wielkiego, to nie jest hańba na całe życie, ale to takie małe… Śmiać się ze złego dowcipu tylko po to, żeby się komuś przypodobać?