Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Część akcji filmu Jutro będzie lepiej rozgrywa się na terytorium Rosji. To pierwszy wspólny projekt, w którym przyglądacie się rzeczywistości obcej zarówno geograficznie, jak i kulturowo. W jaki sposób ta świadomość wpłynęła na waszą pracę?
Dorota Kędzierzawska: Zawsze chcemy przede wszystkim po prostu opowiadać o człowieku. Chcemy, żeby nasze filmy dotyczyły spraw uniwersalnych i były zrozumiałe na całym świecie. Świadomie staramy się, by było w nich jak najmniej znaków rozpoznawczych, dotyczących zarówno czasu, jak i miejsca akcji. Chodzi o to, aby nasze historie mogły dziać się w każdym miejscu na Ziemi. Ale oczywiście wszystkie historie muszą być wiarygodne i psychologicznie prawdziwe.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Rozumiemy, choć tak łatwo się nie poddamy. Kontekst rosyjski wydaje nam się istotny o tyle, że właśnie w tym kraju, w moskiewskiej szkole filmowej, uczyła się pani kina.
Dorota Kędzierzawska: Cóż, zawsze ciągnęło mnie na wschód. Wbrew dominującej – szczególnie kiedyś – w Polsce tendencji, lubiłam język rosyjski. Duże wrażenie robiło na mnie kino radzieckie. Między innymi dlatego zdecydowałam się na studia w Moskwie, a nie w Pradze. Na uczelni moja fascynacja pogłębiała się ze względu na osobisty kontakt z twórcami. Jednym z moich wykładowców był na przykład świetny reżyser Marlen Chucyjew, na spotkania przyjeżdżał Nikita Michałkow, a reżyserię we WGIK-u kończył właśnie Aleksander Sokurow, którego film dyplomowy Samotny głos człowieka był dla mnie objawieniem. Myślę, że te wszystkie moje moskiewskie doświadczenia tkwią we mnie i na pewno odezwały się, choćby w sposób podświadomy, w trakcie pracy nad Jutro będzie lepiej. Zawsze też chciałam zrobić coś po rosyjsku, z rosyjskimi aktorami. Zagrali co prawda chłopcy z Ukrainy, ale „dusze” mają rosyjskie. Nie wiem, czy trafią mi się jeszcze kiedyś podobnie otwarci, no i niewiarygodnie zdolni młodzi aktorzy.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Czy rzeczywiście macie poczucie, że waszym filmom udaje się przekroczyć granice i – niezależnie od szerokości geograficznej – wzbudzać te same, intensywne emocje?
Dorota Kędzierzawska: Z Jutro będzie lepiej odwiedziliśmy już wszystkie kontynenty. Mamy za sobą znakomite projekcje na przykład w Argentynie i w Korei Południowej. Na festiwalu w Berlinie publiką naszego filmu byli widzowie od lat pięciu (dwie dziewczynki-bliźniaczki) do państwa w bardzo podeszłym wieku. W trakcie seansu wszyscy byli jednakowo przejęci. Czasem się śmiali, czasem płakali. Takich emocji nie da się wytworzyć w sposób sztuczny. Obserwowanie reakcji ponad tysięcznej sali jest naprawdę fascynujące. Dodaje sił.
Artur Reinhart: Szkoda tylko, że po raz kolejny polski sukces nie obchodzi nikogo w kraju. Podam prosty przykład. Kilka miesięcy temu dostałem główną nagrodę na festiwalu Camerimage za zdjęcia do Wenecji Jana Jakuba Kolskiego. I jakoś nikt nie chciał ze mną o tym porozmawiać, nikt nie chciał zrobić wywiadu. Możecie śmiało napisać, że jesteście pierwsi.
Dorota Kędzierzawska: Zauważ, że w tamtym konkursie brała udział także Incepcja, czyli film, który później otrzymał za zdjęcia Oscara!
Artur Reinhart: No właśnie. Naprawdę nie mogłem zrobić więcej niż wygrać ten konkurs. Nie chodzi bynajmniej o to, że mam jakieś kompleksy, bo nikt nie chciał przeprowadzić ze mną wywiadu. Znam swoją wartość, uwielbiam to, co robię i nie potrzebuję niczego więcej, by osiągnąć satysfakcję. Niemniej, takie wydarzenie jak triumf na Camerimage można by świetnie wykorzystać w ramach promocji rodzimego kina. Niestety, to nie zależy już ode mnie.
Dorota Kędzierzawska: Bardzo cieszymy się, że polskie filmy są na świecie coraz bardziej doceniane. Na festiwalu w Pusan obejrzeliśmy Erratum Marka Lechkiego, które po prostu nas zachwyciło. Jakiś czas temu byliśmy wraz z Jankiem Kolskim na festiwalu w Indiach. Miał tam swoją retrospektywę i jego filmy zrobiły ogromną furorę. Świetna retrospektywa naszych filmów odbyła się niedawno w Salonikach. Tylko co z tego, jeśli po powrocie do Polski znowu będziemy zastanawiać się, czy ktoś w ogóle przyjdzie zobaczyć nasz film? W przypadku Jutro będzie lepiej z najgorszym przyjęciem zetknęliśmy się przecież na festiwalu w Gdyni. To wszystko bardzo nas smuci.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Nie od dziś mówi się, że Polacy nie są mistrzami autopromocji i potrafią doceniać własnych sukcesów w żadnej dziedzinie. Dlaczego tak samo dzieje się również na płaszczyźnie kinematografii?
Artur Reinhart: Myślę, że to kwestia jakości polskiej krytyki filmowej, która nie dorównuje poziomem rodzimemu kinu. Gdy dziennikarze oceniają na przykład pracę operatora, ograniczają się najczęściej do banalnych formułek typu: „piękne zdjęcia”. Wszystkim wydaje się, że nasza robota polega głównie na pracy kamery. Tymczasem w tej kwestii bardzo liczą się także decyzje reżysera. Moja praca polega głównie na operowaniu światłem. Tyle że nikt z krytyków po prostu się na tym nie zna. Pamiętam, że byłem bardzo rozgoryczony, gdy spadły na mnie gromy za pracę przy Nic. Sam byłem z tego filmu bardzo zadowolony. Tymczasem krytykowali mnie zarówno dziennikarze, jak i branża. Słowa otuchy słyszałem tylko od Sławka Idziaka, który wciąż twierdzi, że to absolutna rewelacja i od tamtej pory nie zrobiłem nic lepszego. W pełni się z nim zgadzam /śmiech/
Dorota Kędzierzawska: Oprócz zwyczajnego braku kompetencji ważne jest coś jeszcze. Polscy krytycy myślą schematami. Już dawno przyzwyczaili się, że rodzime kino jest do bani, więc teraz nawet nie chce im się dostrzegać tego, co dobre. Od pewnego czasu w naszym kraju powstaje co roku około 40 filmów. Mniej więcej trzy, cztery z nich to świetne filmy, krążące po międzynarodowych festiwalach. Tyle że nikomu nie zależy, by to zauważać. Nie chcę przez to powiedzieć, że trzeba pisać tylko dobrze. Chodzi tylko o pewnego rodzaju rzetelność. No, ale przestańmy już tak narzekać…
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Z przyjemnością. Spróbujmy pomyśleć pozytywnie i pochylić się na chwilę nad traktowaną przez media po macoszemu, niedowartościowaną sztuką operatorską. Na co zwraca pan uwagę przy ocenianiu zdjęć kolegów, jaka postawa wzbudza największą satysfakcję?
Artur Reinhart: Bardzo lubię rzeczy nowe, jestem otwarty na eksperymenty. Nie znoszę operatorów, którzy przez całą karierę się powtarzają, nie są zainteresowani wzbogacaniem własnego „języka”. W ten sposób poddają się poleceniom producentów i wymogom rynku, zgodnie z którymi zdjęcia powinny być proste, jasne i kolorowe. To, co ciekawe można znaleźć w ciemnym lesie, który zaczyna się dopiero na obrzeżach mainstreamu. Mam wrażenie, że rzeczy, z których jesteśmy najbardziej zadowoleni, robimy właściwie dla siebie i garstki kolegów. Miałem to samo poczucie, gdy pracowaliśmy z Michaelem Nymanem. Puszczał mi swoje płyty, które wydawały się bardzo trudne w odbiorze, hermetyczne. Mimo wszystko, potrafiłem je docenić, bo przez cały czas czułem w tej pracy pasję. Byłoby świetnie, gdyby uwrażliwić na nią także widzów. Należy starać się zabrać ich w podróż do świata naszych fascynacji. Trzeba liczyć się z tym, że niektórzy bardzo szybko ją zakończą, ale i tak warto próbować. W świecie operatorów opłaciło się to choćby Cesarowi Charlone w Mieście Boga czy Januszowi Kamińskiemu w Motylu i skafandrze. Ostatnio pod każdym względem zafascynował mnie nominowany do Oscara film Biutiful Alejandro Gonzáleza Inárritu. Jest świetnie zagrany, przejmujący, pomysłowo sfotografowany. Takie filmy zdarzają się raz na kilka lat.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Ciekawe, że zwracamy uwagę na słabość polskich scenarzystów, z goryczą dostrzegamy, że nazwiska niewielu rodzimych reżyserów rozpoznaje się za granicą. Tymczasem cenieni na całym świecie polscy operatorzy zawsze byli na ich tle chlubnym wyjątkiem. Co pozwala im wyróżnić się z tłumu?
Artur Reinhart: Operatorzy to specyficzne środowisko. Jesteśmy bardzo otwarci, chętnie wymieniamy poglądy, dzielimy się uwagami na temat naszej pracy. Mam takie szczere relacje choćby ze Sławkiem Idziakiem, Krzysiem Ptakiem, Pawłem Edelmanem. Wydaje mi się, że jako przedstawiciele tej samej grupy zawodowej lubimy się znacznie bardziej niż na przykład reżyserzy. Poza tym, gdy studiowałem, cechował nas wszystkich szacunek dla autorytetów. Mieliśmy szczęście zetknąć się z naprawdę świetnymi postaciami –Witkiem Sobocińskim i Jerzym Wójcikiem. To właśnie oni ukształtowali wielu z nas, brali za rękę i przeprowadzali przez najtrudniejszy, początkowy okres kariery. Wytykali błędy, podpowiadali konkretne rozwiązania. Po prostu nadali sens naszej pracy. Nie byłoby jednak tego, gdyby nie nasza otwartość, chęć rozwoju. Teraz czasy się zmieniły. Gdy obserwuję młodych operatorów, widzę, że rwą się do reklamy, chcą zarabiać górę pieniędzy. Rozwój umiejętności nie jest taki ważny. Pamiętam, że gdy zaczynałem pracę, musiałem wręcz prosić Witka Sobocińskiego, żeby móc nosić mu kawę na planie. Tak bardzo byłem zdesperowany, by podpatrywać go przy pracy. Dziś to byłoby nie do pomyślenia. Zmienił się system wartości.
Dorota Kędzierzawska: Początkującym twórcom brakuje pokory. Nie doceniają wagi, jaką niesie za sobą staż, możliwość praktycznej nauki. W czasach, gdy coraz łatwiej uzyskać dostęp do sprzętu, nie potrzeba już nikogo, kto podpowie, skoryguje, naprowadzi.
Artur Reinhart: Młodzi kręcą filmy komórkami, nie wiedzą jak się za to zabrać, robią błędy. Potem przekonują, że to wina sprzętu. Nie mam nic przeciwko temu, że dziś praktycznie każdy może uzyskać dostęp do kamery i zrobić film. Problem polega na tym, że nie opracowano skutecznego systemu weryfikacji. Dlatego czasem światło dzienne mogą ujrzeć absolutne koszmary.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Ostatnio w polskim kinie coraz więcej udanych filmów bierze swój początek w opisanych w gazetach prawdziwych historiach. Tak było choćby w przypadku Matki Teresy od kotów Pawła Sali czy Placu Zbawiciela Joanny i Krzysztofa Krauze. Również wszystkie państwa filmy oprócz Wron powstały na podstawie inspiracji autentycznymi wydarzeniami.
Dorota Kędzierzawska: Traktujemy te historie jako punkt wyjścia. Nie jest naszym celem, by odszukiwać bohaterów, poznawać ich osobowość czy psychikę i na tej podstawie budować własne postacie. To bardzo ogranicza wyobraźnię. Zrobiliśmy wyjątek tylko dla bohaterki filmu Nic, poznaliśmy ją telefonicznie, ale i tak już po skończeniu filmu. Tamta sytuacja była jednak specyficzna, bardzo dramatyczna. Kobieta, której historia zainspirowała nasz film, nie będąc osobą z natury złą, ze strachu, samotności i absolutnego braku wsparcia zabiła swoje maleńkie dziecko. Wraz z „Gazetą Wyborczą” zaangażowaliśmy się w kampanię na rzecz jej uwolnienia. Wiem, że i „bohaterka” wydarzeń, i jej mąż widzieli film…
Artur Reinhart: Facet był zresztą bardzo dumny, że zagrał go Panasewicz z Lady Pank / śmiech/. W każdym razie wiemy, że udało im się wtedy przetrwać kryzys, ich życie wróciło do normy. Mamy poczucie, że nasz film trochę w tym pomógł.
Dorota Kędzierzawska: Prawdziwa historia towarzyszyła również powstaniu Jutro będzie lepiej. Usłyszałam kiedyś, że w radiowej Trójce relacjonowano historię o rosyjskich chłopcach mieszkających na jednym z dworców kolejowych, którzy postanowili uciec przez zieloną granicę do Polski. Przez granicę przeszli, ale zostali deportowani. W trakcie audycji radiowej słuchacze głosowali nad słusznością tej decyzji. Proporcje rozłożyły się mniej więcej po połowie. Strasznie mnie to wkurzyło. Wydawało mi się, że jeszcze powinniśmy pamiętać czasy, kiedy sami uciekaliśmy na zachód w poszukiwaniu lepszego życia. Właśnie pod wpływem tej refleksji zdecydowałam się zrobić film.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Od lat nieprzerwanie funkcjonujecie jako duet twórczy. Wasze filmy są spójne, płynne, wydają się realizowane w absolutnej harmonii. Na czym polega sekret tak udanej współpracy?
Artur Reinhart: Nie zawsze bywa tak różowo. Czasem na planie po prostu się bijemy /śmiech/
Dorota Kędzierzawska: To był żart. Na planie jest spokojnie. Rozumiemy się doskonale. Zrobiliśmy razem pięć filmów, więc dokładnie wiemy, na co nas stać. To bardzo komfortowe, bo współpraca na linii reżyser-operator jest często kluczowa dla powodzenia filmu. Operator ma pod sobą cały sztab ekipy technicznej, więc jeśli nie uda mu się znaleźć porozumienia z reżyserem, odbija się to negatywnie na całym projekcie. Jeśli chodzi o mnie i o Artura, „bijemy się” dopiero w trakcie montażu.
Artur Reinhart: Chodzi o to, że mamy inne poczucie czasoprzestrzeni /śmiech/. Zawsze przygotowujemy dwie wersje gotowego materiału. Moja jest krótsza, a Doroty dłuższa. To prowokuje prawdziwą wojnę.
Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Kto okazuje się silniejszy?
Dorota Kędzierzawska: Jako reżyser mam na tyle miłego producenta, że zawsze uznaje moją wyższość.
Artur Reinhart: Krew mnie zalewa, ale ustępuję. Nie mam innego wyjścia /śmiech/