Bo nawet „kultura morska” – w latach PRL-u mocno wiązana ze Szczecinem i stanowiąca jeden z rysów jego tożsamości – nie kojarzy się dziś ze stolicą Pomorza Zachodniego… Skądinąd – nie bez kozery. Gdyż to, co było w niej prawdziwe i cenne – marynistyka, propagowanie kultury i sztuki na statkach – należy już właściwie do przeszłości. Można więc rzec z cierpkim uśmiechem, że – co jest tu kolejnym paradoksem – opędzający się od morza Szczecin więcej w sumie stracił na wyzwalaniu się od niego, niż zyskał. Kiedyś mógł przynajmniej udawać miasto kapitanów i wilków morskich (no, dobrze, również panienek lekkich obyczajów, których pełno w każdym porcie świata), dziś udawać i nie chce, i nie może, a nie umie jeszcze powiedzieć, kim jest – bez udawania. Może zresztą, kto wie, projektowane od lat jako wizytówka miasta, a zmierzające już ku realizacji Muzeum Morskie przywróci mu coś z dawnego splendoru „okna na świat” (kiedyś było to jego główne hasło promocyjne) i roli – pierwszoplanowej, efektownej – za którą tęskni? Ostatnie lata to również próba ożywienia morskiego mitu na innych płaszczyznach.
Choćby architektonicznej. Niemiecki Stettin był miastem nad samą rzeką, a że blisko stąd do morza, jej nabrzeże, pełne żagli i cumujących kutrów, beczek śledzi, straganów z rybą i tawern, stanowiło o obliczu, klimacie, a mówiąc wprost, chociaż i metaforycznie – także o zapachu tamtego miasta. Po wojnie pierwszy prezydent polskiego Szczecina, poznański architekt Piotr Zaremba odsunął miasto od rzeki. Miejsce po ruinie, która została z nadbrzeżnego Stettina po alianckich nalotach, zamienił w bulwar, a raczej w trasę szybkiego ruchu dla aut i tramwajów. Szczecin na dziesięciolecia odwrócił się od wody plecami, co było później wątkiem wielu dyskusji i rozważań. Niby nie wynikało z nich nic, ale w III RP temat wrócił. W praktyce. Nabrzeże ożyło, bo znów jest Podzamczem – Starówką nad rzeką. I choć wznoszone przy nim, w dość luźnym związku z historycznym kształtem, kamieniczki, w których znalazły dla siebie miejsce kafejki, restauracje i puby, rażą wielu swą nachalną dekoracyjnością, mówi się, że i sztucznością – proces zwracania się miasta z powrotem ku wodzie – rzece i morzu w efekcie – niewątpliwie się rozpoczął. Już niedługo i nadrzeczny trakt dla samochodów zmieni się w prawdziwy spacerowy bulwar. Ale czy nie będzie to aby – wzdychają niektórzy – fasada, jak całe to „nowe” Stare Miasto, kryjąca w istocie pustkę i brak wiary w siebie, we własną oryginalność, odmienność?
Wątpliwości to zasadne, zwłaszcza że „morskość” Szczecina zależy nie tyle od dekoracji, w których by chciał on grać tę rolę, ile od realiów gospodarczych, a także – i po prostu – od kanału, którym wpływają do Szczecina statki. Jako że jest to kanał tak dziś płytki, iż wiele z nich, zwłaszcza dużych jednostek, do szczecińskiego nabrzeża przybić nie może. A pogłębienie go to zadanie bardzo poważne. Ale nie tylko od wody odwróciło się przed laty miasto. Również od swojej historii. Zastanawiająca jest skądinąd droga, jaką przebył dotąd Szczecin w poszukiwaniu samego siebie. Szczecin polski, następca niemieckiego Stettina i dziedzic jego powikłanych losów z odleglejszej przeszłości. Szczecin wielokulturowy przez wieki. Bo w jego historię wpisali się Słowianie, Niemcy, Duńczycy i Szwedzi, a nawet Francuzi, którzy nim przez pewien czas, w dobie napoleońskiej, władali; ba, w jakiejś mierze i Rosja, wszak tu właśnie – o czym wiedza poza Szczecinem jest znikoma – urodziła się Sophie Friederike Auguste von Anhalt-Zerbst, czyli przyszła caryca Katarzyna Wielka. Szczecin pomorski i naprawdę oryginalny w tej tradycji, a konia z rzędem – co tam konia, fiata pandę – temu Polakowi, który potrafiłby – nieuczony – wymienić imię choć jednego z panujących w nim książąt.
No i Szczecin po wojnie – znów, choć zupełnie inaczej – poskładany z wielu różnych elementów – kulturowych, etnicznych, politycznych… I jeszcze: Szczecin pogański, zdobyty dla Piastów, na krótko, przez Krzywoustego, Szczecin stolica Pomorza Zachodniego, którym władała słowiańska, ale wrosła w niemiecką kulturę dynastia Gryfitów – długo lawirująca między Marchiami a Polską – ten Szczecin, który stracił swą niezależność w XVII wieku i z każdym kolejnym wiekiem stawał się coraz bardziej niemiecki. Rzeczy koleją, której tory wytycza często w historii tak zwana ironia dziejów – Szczecin w XX wieku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, stał się dla tej wolnej Polski – przez którą stracił gospodarczo – wielkim wrogiem. Nic dziwnego, że w 1932 roku Hitler zwyciężył tu bezapelacyjnie. A że w III Rzeszy zaczął ów Stettin – dzięki militarystycznym planom nazistów – odzyskiwać pozycję ekonomiczną, ta wrogość do Polski stała się jego źródłem istnienia. I takie właśnie miasto przyszło odzyskać dla polskości. Warto o tym pamiętać, gdy snuje się analogie między Szczecinem a Wrocławiem czy Gdańskiem. Tamte miasta – od wieków niewątpliwie niemieckie – miały jednak swą bliższą naszym czasom i bogatą tradycję związków z Polską. Było się do czego odwołać. W Szczecinie – który jeszcze po wojnie stanowił obiekt politycznych przetargów, a jego losy ważyły się dość długo i wcale nie były jednoznacznie określone (co sprawiło, iż w 1945 roku żyły w nim dziesiątki tysięcy Niemców, a i do połowy lat pięćdziesiątych mieszkało ich tu wielu) – takiej tradycji nie było.
Trudno się tedy dziwić, że w mieście przyznanym Polsce przez aliantów – jako rekompensata za Kresy wschodnie – zaczęto ją tworzyć nieco sztucznie, mocno akcentując rolę Słowian w jego dziejach. I konstruując w ideologicznej przestrzeni ów dziwny most między X–XI a XX wiekiem; most, nad którym powiewał transparent: „Szczecin zawsze polski”. Gryfici – w pracach naukowych i literaturze, w gazetach i na forach politycznych – jako zdeklarowani Polacy wspierali więc Pionierów – przybyłych tu z Wielkopolski, Wilna i Lwowa, z ruin Warszawy… Nawet religia nadbałtyckich Słowian – wróżebny koń z wyspy Rugia, Swaróg i Swarożyc, Trygław, czyli pseudo-Światowid – stała się sprzymierzeńcem Polski Ludowej w walce o polskość Szczecina i ziem zachodnich. Ten pogańsko-słowiański nurt kultury – mimo że miał w sobie wiele z cepeliady – był jednak potrzebny szczecinianom. Którzy odbudowywali i tworzyli swe miasto w zasadzie od zera, na nowo, a na dodatek w czasach niespokojnych i przez wiele lat nieunormowanych politycznie. Nic dziwnego, że żyli tu z uczuciem niepewności, tymczasowości. Myśl, że Niemcy zechcą wrócić do Szczecina – podsycana przez przywódców – hamowała wiele inicjatyw, nie pozwalała też na jego historię patrzeć inaczej niż przez pryzmat wojennych praw do miasta, ugruntowanych właśnie na jego prasłowiańskości.