Ale gdy w wolnej Polsce – Polsce w Europie – można się już było zwrócić ku przeszłości nie obarczonej ideologią i Szczecin zaczął swą niemiecką przeszłość odzyskiwać, proces ten stał się wyjątkowo dynamiczny. Już w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku mówiono i pisano o Stettinie z empatią, a nawet sympatią. Przywracano pamięć o ludziach i miejscach. Uczono się szacunku do niemieckich grobów, a raczej ich pozostałości na cmentarzu Centralnym – jednym z najpiękniejszych i największych cmentarzy w Europie – do napisów i inskrypcji na murach wydobywających się spod polskiego tynku… Z czasem jednak w tym zauroczeniu przeszłością proporcje zaczęły się niebezpiecznie chwiać. Bo młodzi szczecinianie odkryli w Stettinie swoje miasto. Tak dalece swoje, że sprawiać to zaczęło wrażenie utraty poczucia rzeczywistości. Miasto na pocztówkach w kolorze sepii, niemieckie miasto o paryskim układzie placów i ulic, miasto neosecesyjnych kamienic wypierało z pamięci – z wolna, ale coraz szybciej – i ten Szczecin dawny, sprzed wieków (dziedzictwo Gryfitów to dziś mało popularny wątek w zainteresowaniach Szczecina swą historią), i ten wielokulturowy przez wieki, i ten powojenny, budowany przez ich dziadów i ojców. A nawet ten zanurzony w nurtach historii najnowszej. Oto bowiem szczecińskie Grudzień ΄70 i Sierpień ΄80 (porozumienie podpisano tu dzień wcześniej niż w Gdańsku) nie doczekały się właściwie nośnego społecznie, trwałego mitu.
I choć między innymi ma go przywrócić planowane Muzeum Przełomów – a jego istniejącym materialnie śladem jest od paru lat pomnik Anioła Wolności przy placu (a jakże) Solidarności – są to raczej przejawy pamięci oficjalnej niż jej obecności codziennej. Inna rzecz, że Anioł Wolności to pomnik wyjątkowo brzydki, kiczowaty, jakby i swoim kształtem kalekim podkreślający brak jasnej, mocnej świadomości, kim są – i jacy chcą być – szczecinianie. Wyrazistym przykładem tego galimatiasu – ale i głodu tożsamości – były zresztą kolejne walki o szczecińskie pomniki. Kolejne, bo o Anioła też walczono. Tak że Anioł sfrunął na Szczecin dopiero wtedy, gdy upadły wcześniej przyjęte – ciekawsze artystycznie, śmielsze myślowo – projekty. Ale najpierw – z radością i dumą – udało się odzyskać Colleoniego. Odzyskać – od Warszawy, gdzie ta pochodząca z muzeum Stettina renesansowa statua konnego kondotiera – a dokładniej: jej kopia – trafiła po wojnie. Apelowano w mediach, zbierano społeczne pieniądze, by wróciła do Szczecina. I wróciła – tyle że nie do muzeum, a na jeden z miejskich placów – stając się dość dziwnym substytutem materialnego i emocjonalnego dziedzictwa. Cóż bowiem robi wenecki rycerz w polskim mieście mającym niemiecką przeszłość? Na dodatek – nie tyle rycerz, ile kondotier właśnie! Tak jakby w tym jego kondotierstwie odbijał się – niechcący, a przez to też trochę groteskowo – sposób, w jaki Polska Szczecin odzyskała (mówiło się przecież: Ziemie Odzyskane). Walkę o Sedinę – jeden z najbardziej znanych pomników Stettina, kreowany w III Rzeszy na jego symbol nieomal – rozpoczęto później, i do dziś się nie zakończyła. Również dlatego, że tymczasem zmieniły się jej fronty. A co za tym idzie – stosunek do całej inicjatywy. Sedina – kobieta z żaglem, otoczona gromadą alegorycznych postaci – symbolizowała wprawdzie kupiecką, hanzeatycką przeszłość Stettina, lecz i germański eskpansjonizm był w jej spiżowe kształty wpisany. W czasie wojny pomnik zniknął. Sądzi się, że Niemcy przetopili go na cele militarne. Wyznawcy Indiany Jonesa wierzą jednak, że został ukryty. Gdzie? Nie wiadomo. Trzeba szukać, i wierzyć, że warto. O Sedinie – którą można by przywrócić na cokół, w ramach rekonstrukcji – pomyślano realnie parę lat temu. I znów media wspierały społeczny zapał, a kupcy deklarowali gotowość sfinansowania przedsięwzięcia. Tym razem jednak sprawy potoczyły się inaczej niż w przypadku Colleoniego. Spór między kupcami a Urzędem Miasta (o finanse, rzecz jasna) zmienił się dość nagle w dyskusję nad sensem powrotu Sediny. Jego zdeterminowani zwolennicy – po wycofaniu się Rady Miasta z projektu – zapalili lampki na placu, gdzie Sedina niegdyś stała. Ale płomyki zniczy podgrzały tylko atmosferę. Kult niemieckiego monumentu wywołał oburzenie wielu szczecinian. Po raz pierwszy od lat – w mediach, w debacie publicznej – odezwały się tony niechętne niemieckiej tradycji Szczecina, a w wersji łagodniejszej – fetyszyzowaniu niektórych jej, tych najbardziej dyskusyjnych, przejawów. I nagle okazało się, że Szczecin nie jest w swoim widzeniu przeszłości tak jednomyślny, jak by się wydawało.
Ten Szczecin, który – sądzić by można – oswoił już niemieckie wczoraj w dziełach historyków, w polityce, literaturze (że pozwolę tu sobie wspomnieć swoje książki i książki innych autorów, choćby powieści Ingi Iwasiów), a zwłaszcza w setkach popularnych wydawnictw – od albumów począwszy, po liczne monografie dzielnic, fabryk i broszurowe edycje poświęcone miejscom i ludziom. Czyżby ta wydawniczo-naukowa pasja w odkrywaniu Stettina w Szczecinie była tylko przejawem political correctness? Ale przecież i w powszechnej świadomości szczecińskie Wczoraj stało się Dziś. Nie tak dawno w końcu w plebiscycie szczecińskiej „Gazety Wyborczej” na szczecinianina tysiąclecia zwyciężył Piotr Zaremba, ale tuż za nim był niemiecki nadburmistrz Herman Haken, któremu miasto zawdzięcza urbanistyczny rozwój i architektoniczny kształt – z jego widokówkowym symbolem: Wałami Chrobrego, niegdyś – Hakenterrase. Czyżby więc przegrzała się koniunktura na przeszłość? A moda na Stettin okazała się bardziej modą niż trwałą, autentyczną tendencją? Nie wiem. Nad dzisiejszą debatą o Szczecinie znów unosi się duch polityki. Przez ogólnopolskie nastroje wzbudzony. Nie bez kozery z dużą siłą wraz z dyskusją o Sedinie wrócił też spór o usytuowany w centrum miasta pomnik Wdzięczności. Wdzięczności dla kogo? Cóż, dla wyzwolicieli. Czyli Armii Czerwonej. Pomnik jest toporny, latami obtłukiwano z niego wszystkie źle kojarzące się symbole (z gwiazdą na czele, a raczej na szczycie), przypomina dziś więc obelisk na cześć nieznanej i wyzbytej gustu cywilizacji i bardziej szpeci, niż zdobi. Ale wielu mieszkańców miasta stawia przy tej okazji – zasadne skądinąd – pytanie, skąd się wziął polski Szczecin, jeśli nie z krwi jego zdobywców? Trzeba tu dodać, że cichą ofiarą bitwy o szczecińską pamięć stali się też polscy żołnierze. Jedną z najkrwawszych bitew I Armii Wojska Polskiego było forsowanie Odry pod Siekierkami. To niedaleko od Szczecina. Ale usytuowany tam wielki cmentarz z pięknym pomnikiem Rzeki Matki nie jest dziś miejscem szczególnego kultu. Popada w zapomnienie. Można by gorzko rzec, że bliżej szczecińskim patriotycznym emocjom do czci dla powstania warszawskiego niż do szacunku dla tysięcy, które zginęły pod Szczecinem.
Wróćmy jednak do ducha polityki, który znów uczynił miasto polem bitwy o wynurzającą się z przeszłości teraźniejszość. Sądzę, mimo wszystko, że duch to ulotny. Szczecinianie nauczyli się przez lata żyć tu, gdzie żyją. Patriotyzm lokalny jest bardzo silny. Choć sporo w nim krytycyzmu do miejscowych władz i goryczy, także kompleks prowincji odzywa się dość często. Za to do Niemiec blisko – po zakupy, ale i kulturę (Berlin – jej prawdziwa stolica – tuż tuż), a Niemcom do Szczecina blisko także; niestety, w tym wypadku głównie po zakupy i czasem dla wycieczek sentymentalnych. Natomiast spory o przeszłość – choć chwytliwe medialnie – nie są dziś raczej masową rozrywką. Miasto uporało się jakoś z traumą porażki w wyścigu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 – choć ta porażka była właśnie dowodem, jak wiele rzeczy w Szczecinie (w tym: model tutejszej kultury) nie zostało jeszcze przemyślanych. Toteż żyje się tu, mimo wszystko, w zawieszeniu troszkę. W pół kroku, w pół słowa. Między cudzą przeszłością a niedookreśloną przyszłością… Owszem, żyje się także w poczuciu dumy z szeleszczącego Szczecina. Co pozwala wyśmiewać urzędowo-promocyjną, niby fonetyczną, a w istocie sztuczną i poplątaną pisownię nazwy miasta. Brzmi ona mniej więcej jak… Stsetsin. A propaguje się ją, wypisując na banerach, tramwajach, plakatach po to, by – jak mówią pomysłodawcy owej formy – łatwiej było słowo Szczecin wymawiać zagranicznym turystom. Tyle że efektem jest na ogół zdumienie owych turystów, no i drwiny szczecinian.
Ale żyje się też inaczej: nie troszcząc się w ogóle o trudną do wyartykułowania – rzeczywistego, ale też symbolicznego – specyfikę miasta. I organizując sobie codzienność w sposób, który przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej wydawać się mógł fantasmagorią – na przykład kupując domy i mieszkania za miedzą, w Niemczech. Bo życie tam spokojne, domy tańsze, a z takiego na przykład Loeknitz czy – o, tempora! – Bismarck bliżej do centrum Szczecina niż z jego wielu nowych dzielnic. Gdzież te obawy, że „Niemcy nas wykupią”… Tyle że kiedy znów odezwą się spory – wyzwolone polityką, gospodarką (Europa przeżywa przecież dni niespokojne) – o to, jaki jest i jaki ma być Szczecin, wówczas historia – ten nudny i przetrawiony już w Szczecinie sto razy temat – upomni się pewnie o swoje. I każe od nowa zdefiniować szczecińskość. Tak, by stała się ona nie balastem, ale wartością. W swym bogactwie wątków, uniwersalności pytań i potrzebie odpowiedzi na nie. Dzisiejszy Szczecin wydaje się miastem z widokiem na może. Może będzie piękny i bogaty (projekt Floating Garden – Szczecin 2050), może połączy go wreszcie z Berlinem bezpośredni pociąg, może rozmawiając o jego historii, nie będziemy już straszyć się Niemcem ani podpierać księciem Bogusławem X, który chciał dobrze (dla Polski), bo wziął sobie za żonę Annę Jagiellonkę. Zabawne, ale też warte namysłu, że w niemieckiej historii książę ów ma również świetną markę.