Przeczytałem gdzieś, że Stefan Kisielewski, zapraszany do Szczecina na spotkania autorskie, mawiał: „Do Niemiec nie jeżdżę”. Kwestia to smaczna w anegdocie, ale dość paskudna, jeśli wziąć pod uwagę jej konotacje z rzeczywistością. Jest w niej bowiem stygmat obcości (wiadomo, co niemieckie to obce) i dystansu, odpychający, separujący to miasto – i tak najdalej wysunięte na zachód ze wszystkich naszych dużych miast – od reszty kraju. Jest także niezbyt skrywana niechęć, jaką darzy się hybrydy i dziwadła o niesprecyzowanym kształcie i podejrzanym charakterze.
Niechęć do ich poznania – również… Szczecin? Gdzie to właściwie jest? I co to jest tak naprawdę? Choć, tak naprawdę, kogo to obchodzi? Pozwolę tu sobie na wycieczkę osobistą, związaną z zaproszeniem na łamy „Herito”. Redakcja poprosiła mnie bowiem o napisanie szkicu o Szczecinie – „tym mieście-widmie”. Oczywiście wiem, że intencją tego zaproszenia jest właśnie „odwidmowienie” Szczecina. Proszę mi jednak darować to czepianie się słów. Czepiam się ich, próbując uchwycić przyczyny owej nieuchwytnej – a często nieuświadamianej – rezerwy wobec Szczecina. Enigmatycznego, nieznanego. I jakoś nienaszego. Od lat słyszę w stolicy pytanie: – A ile się teraz jedzie ze Szczecina do Warszawy? – Odpowiadam, też tak samo od lat (bo niewiele się w tej mierze zmienia), że InterCity pokonuje tę trasę w pięć i pół godziny.
Na co pytający unoszą brwi z pozornym uznaniem, ale też ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Jakby to była podróż z Kamczatki czy Magadanu. A ja, ze swoim „pięć i pół godziny”, chciałbym im wmówić – niczym baron Münchhaussen – że przebyłem ten dystans, lecąc na kuli armatniej. Zdumiewające, a może tylko symptomatyczne, iż wielu znanych mi ludzi – twórców, dziennikarzy – nigdy w Szczecinie nie było (a jeżeli byli, to dawno temu, jako dzieci, z okazji wakacji nad morzem, i na ogół przejazdem tylko). A i teraz nie wybierają się do niego. Bo po co? Mit miasta na rubieżach, jakby to była granica Interioru, nie brama na Europę, dalekiego od Romy i cywilizowanych szlaków, miasta kresowego, w którym – w przeciwieństwie do „naszych Kresów”, gdzieśmy zostawili serce – nie ma nic, co warte by było uwagi i fatygi podróży.
Ten mit nie tylko nie umarł wraz z PRL-em, ale w Unii Europejskiej, która przyniosła otwarcie na świat – paradoksalnie – zyskał nowe życie. Widmowe właśnie, a raczej mgliste, amorficzne. Bo stare wyobrażenia i dawne stereotypy łączą się ze swoim współczesnym, blaknącym odbiciem. Dobrze więc, wybierzmy się na tę wycieczkę. Już nie osobistą, lecz – że tak powiem – zbiorową do Szczecina. Także po to, żeby przyjrzeć się sobie nawzajem. Bo w tej podróży – odwraca się perspektywa. I widać, że nie jest wcale tak, iż Szczecin stanowi dla Polski zagadkę, dlatego tylko że Polska nie odrobiła lekcji z własnej historii i geografii, a zagadek nie lubi. Problem jest głębszy. Szczecin przez lata był zagadką sam dla siebie. A i dziś – wciąż jeszcze – nie jest siebie pewny. Pewny swego. Miejsca na mapie kraju, w jego historii i planach. A ta niepewność przekształca się w kompleksy. Pogłębia w nim – kształtowany latami – brak poczucia wartości, kołysze tożsamością… Kołysze, gdyż Szczecin – jak powszechnie wiadomo – „leży nad morzem”.
I nie Koszalin na przykład (Koszalin? Gdzieżby!), a Szczecin właśnie (który od morza dzieli około stu kilometrów) kojarzy się w kraju z morską bryzą i plażą. I jest to skojarzenie tak silne, iż walka z nim wydaje się jałowa… Jakiś czas temu ceniona dziennikarka radiowej Trójki zdziwiła się szczerze, gdy zaproszony do jej warszawskiej audycji kpiłem w szczecińskim studio z „morskości Szczecina”, przekonany, że mnie rozumie, tymczasem ona – bez zażenowania – przyznała, że o tym, iż Szczecin nad morzem nie leży, dowiaduje się właśnie teraz, ode mnie. Ale drwiny z tych, co ze szczecińskiego hotelu w centrum chcą biec w klapkach na plażę, przejadły się już szczecinianom.
Straciły też rangę argumentu w debatach o tożsamości miasta. Swoistym zatrzaśnięciem wieka nad tą plażową metaforą stała się sztuka – komedia, oczywiście – tutejszej tożsamości poświęcona, a zatytułowana Którędy do morza?, którą parę lat temu wystawił Teatr Polski w Szczecinie. Bez wielkiego sukcesu zresztą. Bo tam, gdzie kończy się żart, powinna się pojawić refleksja. A Szczecin jest właśnie – że nawiążę do idei tego numeru „Herito” – najmniej chyba „przemyślanym”, czy też najbardziej „niedomyślanym” z dużych polskich miast. Owszem, w samym Szczecinie kwestie jego tożsamości były już przedmiotem setek prac naukowych i artykułów, konferencji i debat; i słowo „tożsamość” stało się w efekcie publicystycznym banałem. A że trąci też ono emocjonalnym kiczem – zaczyna się je omijać w poważnych dyskusjach. Czy znaczy to jednak, iż szczecińska tożsamość nie wymaga już dziś definicji? Bynajmniej. Znaczy to raczej, że przydatne dotąd słowa klucze zardzewiały, więc trzeba znaleźć inne, a rozpoznawanie miasta – i rozpoznanie się w mieście – powinno stanowić długi, otwierający się wciąż na nowe zagadnienia proces. Jeszcze gorzej ma się sytuacja, gdy mowa o Szczecinie z perspektywy ogólnopolskiej. Bo tu taką refleksję powinno się budować na jakiejś wiedzy.
Tymczasem wiedza o nim jest w Polsce nikła – oparta zresztą na stereotypach: port (więc portowe noce życie; cisza Szczecina by night budzi zdziwienie przybysza), stocznia (teraz: problemy z byłą stocznią), granica z Niemcami (co z tego, że dziś niezauważalna? są sąsiedzi, to jest i miedza). Znamienne, że jedyne tematy, które się przedostają stąd – poprzez media, a i kulturę popularną – do ogólnopolskiej świadomości to właśnie przemysł morski (czy raczej jego brak), przemyt (jakże romantycznie wyglądający w filmie Młode wilki) i – ogólnie – walka z przestępczością (wiadomo, Dziki Zachód). No i – oczywiście – wspomniane wcześniej uroki lata… Szczecin w aspekcie politycznym, kulturalnym, historycznym z perspektywy Warszawy – by ująć rzec centralnie, ale i symbolicznie – w zasadzie nie istnieje. W dyskusjach o tożsamości – miast i regionów – zastępują go przykłady Gdańska, Wrocławia, Śląska, a nawet Suwałk czy Lublina… Jego życie artystyczne i w ogóle osiągnięcia humanistyki – mimo paru ogólnopolskich festiwali teatralnych, plastycznych czy muzycznych, mimo prestiżu Teatru Współczesnego, kierowanego od wielu lat przez Annę Augustynowicz, powstania Akademii Sztuki, sukcesu Formy – wydawnictwa, w którym pragną dziś wydawać autorzy z całej Polski, czy rangi genderowego ośrodka na Uniwersytecie Szczecińskim – jawi się z centrali – oraz z innych miast, nie większych niż Szczecin – jako przejawy tajemnych praktyk miłujących sztukę tubylców. A więc przedmiot zainteresowania dla etnografów raczej niż krytyków sztuki czy socjologów. Charakterystyczne, że gdy odbywał się tu wielki zlot żaglowców, Tall Ship Races, prezydent miasta wejść musiał na reję, by pochwalić się Polsce sukcesem organizacyjnym. Inaczej by go „w ogólnopolskiej telewizji” nie pokazali (a tak, owszem).