A skąd ma pan silniejsze wspomnienia: z Wilna, z Kolonii Wileńskiej, czy może z Nowej Wilejki?
Szanowny panie profesorze, proszę wczytać się w dzisiejsze gazety: Wilno, Kolonia Wileńska i Nowa Wilejka to w tej chwili jedno miasto.
Ale w czasach pańskiego dzieciństwa było inaczej: żeby przemieścić się między tymi miejscami, trzeba było urządzać całą wyprawę kolejową albo maszerować przez dwie godziny…
To bardzo zabawny zbieg okoliczności, bo ta nasza Kolonia była jakby wileńskim Konstancinem. Przed wojną uważano ją za osadę wyższych sfer. Dolna Kolonia, w której mieszkałem, była skromniejsza, proletariacka, ale już Górna Kolonia miała polor arystokratyzmu. To było zresztą ciekawe, bo z powodu tej różnicy od małego zderzałem się z konkurencyjnymi trybami życia i różnymi ludzkimi potrzebami. Nawet w piłkę nożną graliśmy przeciwko sobie: chłopcy z Kolonii Górnej przeciwko chłopcom z Kolonii Dolnej.
Czyli „górale” przeciwko „doliniarzom”. Przypominało to walkę klas?
Trochę tak, aczkolwiek nie było to aż tak proste, bo w Dolnej Kolonii swoje wille lub dworki mieli też bardzo wybitni ludzie. To było ciekawe i buzujące. Natomiast w Nowej Wilejce przebywałem tylko w dzieciństwie, a potem pracowałem przez krótki czas w czasie wojny, więc niezbyt głęboko zapadła mi w pamięć. Z tym miasteczkiem zresztą wiąże się mój zabawny kompleks, bo urodziłem się przy ulicy Letniej, która u nas symbolizowała dom wariatów. Mówienie więc, że się na niej urodziłem, musiało brzmieć mniej więcej tak, jakbym w Polsce opowiadał, że urodziłem się w Tworkach. Raczej się tym zatem nie chwaliłem.
Zawitał pan tam ponownie po bardzo wielu latach. Co w takiej chwili się myśli, co się czuje?
Kiedy pojechałem do Nowej Wilejki, z miejsca poczułem dezorientację, bo chciałem trafić na tę Letnią, a błąkałem się między jakimiś blokami, przejściami, pasażami, pytając o drogę. I stanąłem wreszcie na jakimś mostku i spojrzałem na tę moją Wilenkę, która kiedyś była dla mnie jak Missisipi i Atlantyk, a teraz okazała się rzeczką, w której leżały stare telewizory, lodówki, garnki… Ale wszędzie jest tak, że to, co kiedyś posiadało jeszcze jakąś historyczną godność, niszczeje wraz z rozwojem cywilizacji. Miejsca swoich narodzin ostatecznie nie znalazłem.
To może chociaż spotkał pan ludzi z tamtych lat? Przyjaciół, kolegów?
Zdarzyło się, że gdy pojechałem do Wilna z prapremierą „Lawy”, na projekcji zjawił się kolega z mojej klasy. Byłem tym dość wstrząśnięty, bo z miejsca dopadła go telewizja i zaczęła wypytywać, jak się uczyłem. On na to trochę posmutniał i rzekł: – No, nienadzwyczajnie. Ale zaraz się zreflektował i dorzucił: – Ale wszyscy uczyliśmy się nie najlepiej.
Jakie inne miejsca z młodości zapisały się jeszcze w pańskiej pamięci?
Szczególnie wspominam podwileńskie miasteczko Bujwidze. Swojego czasu spalił się tam kościół i ktoś mi pokazał wzmiankę o tym zdarzeniu w „New York Timesie”. Ponieważ moja Bohiń została przetłumaczona na angielski, podejrzewam, że dziennikarz tej gazety zwrócił uwagę na zbieżność miejsc i dlatego napisał. Wtedy bezczelnie poczułem się w centrum świata. Później okazało się, że w Bujwidzach znajduje się polska szkoła średnia, bo jej dyrektorka nawiązała ze mną kontakt i rozmawialiśmy telefonicznie. Pamiętam tę miejscowość, mam w niej jakąś, może nawet nie dalszą, rodzinę.
Jednym ze stałych tematów pańskiej prozy jest koegzystowanie obok siebie różnych narodowości. W Kompleksie polskim wspomina pan, że przyjął zasadę, by nigdy nie mówić źle o obcoplemieńcach. Czy sądzi pan, że mamy czyste sumienie, skoro Litwini, Ukraińcy, Białorusini ciągle nie mogą lub nie chcą się z nami porozumieć? Stan błogostanu wydaje się niemożliwy do uzyskania.
Wileńszczyzna, jak panowie wiedzą, była wieloplemienna: nie było tam takich rzezi jak na południowych kresach ale jednak trochę się rżnęliśmy i to wzbudziło we mnie rodzaj lęku. Słysząc w telewizji i czytając w prasie polskie nazwiska, widzę że co drugie z nich ma korzenie białoruskie, a co trzecie ukraińskie lub niemieckie. Leżymy na skrzyżowaniu europejskich dróg: wymieszało się w nas – co mi się zresztą podoba – wiele różnych genów, tworząc bardzo ciekawe zjawiska ludzkie. Jestem więc na to wyjątkowo wyczulony i wielokrotnie zdarzyło mi się o tym pisać. Chciałbym, żeby patriotyzm przejawiał się w inny sposób: przede wszystkim w czynach, w pracy, w zachowaniach. Niestety, związana z nim łatwość uprawiania demagogii daje zbyt wiele możliwości prowokacji. Niewiele trzeba, by została wykorzystana przez jakieś złe potencje.
TL: A piłka nożna, której jesteśmy obaj wielbicielami…? Mam wrażenie, że również tutaj mamy nieczyste sumienie. Bo jest to coś, co powinno nas do siebie zbliżać, ułatwiać porozumienie, a w rzeczywistości podsyca instynkt plemienny, oparty na wrogości wobec drugiego narodu. Ze zgrozą czytam, że kibic Wisły zasztyletował kibica Cracovii. A kibic Legii kibica Polonii. To jest właśnie syndrom wrogości na granicach.
A nazywają to lokalnym patriotyzmem! Cechuje on społeczności małych regionów i ciągle jeszcze rozwija się w Europie. Może więc w przyszłości będą słabnąć konflikty pomiędzy państwami, a narastać sympatyczne konflikty między regionami? A może to jednak będą stosunki pozytywne? Widzimy w końcu szukanie dawnych języków, jak ostatnio np. w Szwajcarii, gdzie odnaleziono język romański, oprócz francuskiego, włoskiego i niemieckiego. Przyznaje się do niego kilkadziesiąt tysięcy osób, tak jak u nas np. Kaszubi czy górale. To mi się zresztą podoba, bo nie jest groźne dla człowieczeństwa.
Ale jednak straszne mordowanie się na Wileńszczyźnie jest faktem. Partyzantka i wojna to dobry czas dla tych, którzy lubią zabijać. Czy takie obserwacje wyniósł pan z własnego oddziału partyzanckiego?
W którejś z książek napisałem, że partyzantka jest najbardziej drastyczną i dwuznaczną formą walki, ponieważ dowódca oddziału jest sędzią i katem jednocześnie. Może nie powinienem tego mówić, ale terroryści, którzy wysadzili dwa wieżowce w Nowym Jorku, to też partyzanci, tylko już w skali globalnej. My na szczęście nie mamy zbyt drastycznej przeszłości, bo jesteśmy łagodniejsi. Kiedy przed powstaniem listopadowym wielki książę Konstanty przyjechał objąć urząd namiestnika czy generał-gubernatora, pewien robotnik-patriota chciał go zastrzelić w teatrze, ale ponieważ przyszedł z żoną w ciąży, do zamachu nie doszło. Niedoszłą ofiarę nawet potem przepraszano. Porównując więc naszą historię z historiami innych krajów, można stwierdzić, że jako naród nie lubimy rozlewu krwi. Niestety Jedwabne zbiło mnie z tropu takiego myślenia i sprawiło mi ogromną przykrość, bo myślałem, że Polacy naprawdę nie lubią krwi.
Zapytam bardziej bezpośrednio: czy spotkał pan ludzi, którzy lubili tę „robotę”?
Czy ja jestem na przesłuchaniu w IPN, czy rozmawiam z profesorami?
Rozmawiamy o historii i literaturze. A zabijanie, wymierzanie wyroków śmierci jest wręcz obsesyjnym motywem pańskiej prozy. Skądś to się musiało wziąć. Trudno o to nie pytać. Dlaczego towarzyszy to panu przez całe życie?
(dobrotliwie) Po prostu nie lubię zabijać ludzi. Panie profesorze, przyznam się panu, że po wielu latach uświadomiłem sobie lub, jakby powiedział Jung, w mojej nieświadomości narodziła się właśnie myśl: nie lubię zabijać ludzi. Panowie pewnie zaraz powiecie: nikt nie lubi. Otóż nie jest to prawdą: wielu ludzi czerpie przyjemność z zabijania bliźnich. Wielu też lubi zabijać w inny sposób: moralnie, psychicznie, sytuacyjnie. I ta właśnie niechęć w jakiś sposób zadecydowała o mojej biografii, o błędach i ewentualnie jakichś osiągnięciach.
Czyli to zabijanie musiał pan widzieć na własne oczy…
(wymijająco) Faktycznie, sam spostrzegłem po latach, że od czasu opowiadania Kapral Koziołek i ja kwestia wykonywania wyroków stała się lejtmotywem kilku moich powieści.
I to był efekt autopsyjnego doświadczenia czy czegoś, o czym pan tylko słyszał? Proszę docenić, że nie pytam, czy to pan je wykonywał.
Panie profesorze, widzę, że pan nie bardzo wierzy, że byłem w partyzantce.