O Hollywood wypowiadasz się raczej krytycznie. Co takiego musi mieć w sobie amerykański film, żebyś zdecydował się zaangażować w jego realizację?
Lubię Hollywood wtedy, gdy potrafi demonstrować dystans do samego siebie. Ostatnimi czasy przychodzi mu to jednak coraz trudniej. Amerykańskie kino dostarcza mi świetnej rozrywki, ale gdy przy okazji próbuje przekazać mi treść filozoficzną bądź polityczną, staje się nie do zniesienia. Do kina nie chodzę po to, by mnie pouczano. Zamiast tego chcę po prostu spędzić miłe popołudnie.
Które filmy hollywoodzkie dostarczyły ci takiej satysfakcji?
Na przykład Butch Cassidy & Sundance Kid i wszystkie inne filmy, które są jednocześnie przyjemne w odbiorze i mistrzowskie pod względem formalnym. Cieszę się, jeśli hollywoodzki reżyser ma odwagę mrugnąć do nas okiem i powiedzieć: „to tylko kino!”. Wtedy mam świadomość, że obserwuję wydarzenia zupełnie nieprawdopodobne, ale nie przeszkadza mi to w ocenie filmu, bo godzę się na przyjętą konwencję. Mistrzem takiego kina pozostaje choćby Quentin Tarantino. Nie możesz brać na serio Bękartów wojny czy Django, a jednak świetnie się na nich bawisz i autentycznie emocjonujesz perypetiami bohaterów.
Większość swojego czasu spędzasz jednak nie w Hollywood, a na Islandii. Twórca Noi Albinoi Dagur Kari przyznał w jednym z wywiadów, że w waszym środowisku artystycznym każdy zna każdego. Czy to prawda?
Och, na pewno. Najlepszy dowód jest taki, że sam jestem dobrym kumplem Dagura. Właśnie jestem na etapie produkcji jego najnowszego filmu. Zgodnie z tym co powiedział, uważam, że islandzcy artyści są jak wielka, trochę dysfunkcyjna rodzina. Kłócimy się między sobą, rywalizujemy, ale zawsze potrafimy zjednoczyć się na zewnątrz.
Na początku swojej kariery zagrałeś jako aktor w kilku filmach nestora islandzkiej kinematografii – Fridrika Thora Fridrikssona. Jak wiele zawdzięczasz temu twórcy?
Uwielbiam jego styl, choć sam kręcę zupełnie inne filmy. Jestem na wpół Hiszpanem, a to sprawia, że mam odmienny temperament niż Fridrik. Mimo wszystko, jako artyści byliśmy ze sobą bardzo blisko. Pewnie właśnie opieka jaką otoczył mnie Fridrik sprawiła, że kiedyś w ogóle ośmieliłem się stanąć po drugiej stronie kamery. Zawdzięczam mu więc bardzo wiele, ale przyznam, że bezpośrednich inspiracji dostarczają mi zupełnie inni twórcy.
Kto na przykład?
Może trudno dostrzec to na pierwszy rzut oka, ale kino Środkowej i Wschodniej Europy wpływa na mnie znacznie bardziej niż filmy islandzkie. Uwielbiam na przykład Elena Klimowa i Krzysztofa Kieślowskiego. Tego drugiego cenię zwłaszcza za Dekalog, niektóre części uważam za arcydzieła. Szczególnie lubię Dekalog IV, w którym córka otrzymuje list odmieniający jej relacje z ojcem. Ta historia bardzo mnie porusza, zwłaszcza odkąd sam jestem rodzicem. Szkoda, że późniejsze filmy Kieślowskiego nie były już tak dobre. Z Trzech kolorów wszyscy uwielbiali Czerwony, nikt nie lubił Niebieskiego, a ja najbardziej ceniłem Biały, bo jako jedyny był choć trochę zabawny.
Powróćmy jeszcze na chwilę do Na głębinie. Fascynuje mnie to, że nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy przetrwanie bohatera ma podłoże racjonalne, czy należy traktować je w kategoriach cudu. Jaka jest twoja intuicja?
Na pewno pomogły mu warunki fizyczne, ale nie one były najważniejsze. Liczy się przede wszystkim coś, co nazywam mentalną siłą. Jej obecność nie oznacza, że Gulli był świetny w szkole albo miał predyspozycje, by zostać naukowcem. Chodzi raczej o to, że był przygotowany na wszystko i mógł odnaleźć się w każdej sytuacji, która go spotka.
Z właściwą sobie ironią podkreślasz także, że w przetrwaniu pomogła Gulliemu jego nadwaga.
Moim zdaniem dowartościowanie wady bohatera stanowi jeden z najważniejszych elementów filmu. Podobnie działo się w Islandii w 2008 roku. Jeśli nie byłeś bogaczem, znacznie lżej odczułeś skutki kryzysu. Przed załamaniem gospodarczym ludzie odpowiedzialni za finanse wydawali się nietykalni. Tymczasem warto być przygotowanym na to, że sytuacja w każdej chwili może się diametralnie zmienić.
Ująłeś mnie kiedyś deklaracją, że kupiłeś swój ulubiony bar w Islandii, bo chciałeś wreszcie pić w nim za darmo. Czy nadal jesteś właścicielem tego miejsca?
Jakiś czas temu je sprzedałem. Sytuacja właściciela baru stała się dla mnie zbyt komfortowa i w pewnym momencie stałem się alkoholikiem. Na szczęście decyzję o sprzedaży podjąłem w idealnym momencie – na dwa miesiące przed wybuchem kryzysu. Zdobyte pieniądze zainwestowałem we wspomnianą firmę produkcyjną, która radzi sobie całkiem nieźle. To zupełnie jak w Na głębinie. Moja wada, czyli pociąg do alkoholu, pozwoliła mi ostatecznie stworzyć coś z czego jestem bardzo dumny.
Brzmi to wszystko jak świetny materiał na scenariusz!
Kto wie, może za kilkadziesiąt lat ktoś odkryje tę historię i przypomni ją światu, tak jak miało to miejsce w przypadku Gulliego.