Mariusz Koryciński: Mam przed sobą książkę Nasze pojedynki o romantyzm z 1995 roku, która dokumentuje konferencję pod tym samym tytułem, zorganizowaną w IBL PAN dwa lata wcześniej. Czytam wypowiedź Marii Janion: „Pani Renata Lis powiedziała, że nie można mówić o ja wewnętrznym Chateaubrianda jako o czymś jednolitym, bo on sam wielokrotnie mówi, że to ja przyczepia się do ludzi, którzy umierają, do pejzażów itd.” Wypowiedziała pani te słowa podczas zajęć prowadzonych przez Marię Janion. Jak dziś wspomina pani tamte „pojedynki o romantyzm”; jak pani wspomina głównego „wojownika” z tamtych czasów – Marię Janion?
Renata Lis: Sięga pan do mojej prehistorii, to było tak dawno temu, że właściwie w innym życiu. Na zajęcia Marii Janion chodziłam dobrych kilka lat, zaczęłam na początku lat dziewięćdziesiątych, bodajże na drugim roku studiów, mimo że było to seminarium magisterskie. Interesował mnie romantyzm, a Maria Janion była znawczynią epoki, zarówno w jej polskim, jak europejskim wydaniu. Seminarium to miało swoją legendę, wywodzącą się z czasów PRL-u, kiedy Maria Janion uczyła w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. Wykształciła kadry dla wydziału filologicznego przyszłego uniwersytetu, dzisiaj jej dawni studenci są docentami i profesorami. Zapisem tamtych gdańskich zajęć są Transgresje, seria komentowanych antologii na tematy graniczne – szaleństwo, seks, śmierć itd. – oparta w dużym stopniu na niedostępnej wtedy w Polsce literaturze, głównie francuskiej. Gdańska legenda, kultywowana przez jej bohaterkę, z czasem wręcz mitologia, chyba nigdy nie przystawała do rzeczywistości warszawskiej, jednak na studentach i tak wywierała wrażenie: miło było żyć w przekonaniu, że uczestniczy się w czymś wyjątkowym, w wielkim projekcie oświatowym, który odwróci bieg dziejów… Ja też temu ulegałam, w pewnej chwili nawet bardzo. Atmosfera panowała mocno sekciarska, pamiętam taką quasi-masońską zabawę-nie-zabawę w Towarzystwo z Wieży (motyw z powieści Goethego Wilhelm Meister); polegała ona na tym, że niektórzy studenci Marii Janion, wybrani przez nią samą (byłam w tym gronie), mieli do niej mniej oficjalny dostęp, m.in. w czasie poseminaryjnych obiadów w kawiarni na ostatnim piętrze Pałacu Staszica.
Przez żołądek do serca Marii Janion?
Te obiady wyglądały tak, że Maria Janion w swoim granatowym „mundurze” z fularem jadła obiad, a my siedzieliśmy nad jakąś herbatą czy kanapką, bo jako studenci nie mieliśmy pieniędzy (śmiech). Nie był to zresztą jedyny przejaw feudalizmu w naszych stosunkach. W czasie tych bardzo długich obiadów (seminarium zaczynało się o dziesiątej, kończyło koło pierwszej, a z Pałacu wychodziliśmy często o czwartej, piątej po południu) toczyły się rozmowy na różne tematy, nie tylko literackie, również społeczno-polityczne i osobiste, które nierzadko przybierały postać intensywnej perswazji. Profesor Janion chyba nieszczególnie lubiła sytuacje, kiedy jej studenci doświadczali czegoś, co mogłoby doprowadzić ich do życia rodzinnego: mąż, żona – zdarzało się, że takie pomysły były wykpiwane, wyraźnie to pamiętam. Sama zostałam kiedyś niemal zgilotynowana werbalnie (przez Marię Janion i kolegów), ponieważ nie chciałam uznać całkowitego bezsensu Powstania Warszawskiego. Kiedy indziej znów naraziłam się pomysłem wyjazdu nad Jezioro Bodeńskie, żeby żyć tam we wspólnocie antropozofów, pracować w ziemi, medytować. Bywałam za to wysyłana na zebrania Unii Pracy, miał to być szczególny przywilej, wyższy stopień wtajemniczenia. Byliśmy kształtowani w bardzo określony sposób, mieliśmy zasilić szeregi rewolucji lewicowo-liberalnej oraz wykonać konkretne zadania na polu historii literatury, mówiło się o tym w zasadzie otwarcie. Mam wrażenie, że my sami, z naszymi osobowościami, zainteresowaniami, potrzebą dociekania prawdy, liczyliśmy się w gruncie rzeczy mało, choć z pozoru wyglądało to inaczej.
Trochę to smutne…
Dlatego wielu moich kolegów z tamtych lat, ludzi wybitnych, prędzej czy później, mniej czy bardziej dramatycznie, ale jednak się z Marią Janion rozstało. Może nawet mówię to także w ich imieniu?… Kiedy myślę dzisiaj o tamtym seminarium, to po stronie korzyści umieszczam – tylko i aż – właśnie tę solidną lekcję romantyzmu, zwłaszcza europejskiego, jaką odebrałam tam w ciągu pierwszych semestrów, zanim profesor Janion zmieniła zainteresowania intelektualne: co tydzień słuchaliśmy jej erudycyjnego wykładu, czytaliśmy po kolei najważniejsze dzieła Goethego, Rousseau, Chateaubrianda, rozmawialiśmy o tym bez pośpiechu i bez związku z jakąkolwiek doraźnością. Proszę sobie wyobrazić: to było miejsce, gdzie przez pół roku albo dłużej można było studiować same Pamiętniki zza grobu! Jestem przekonana, że nie byłoby to możliwe nigdzie indziej. Nie było też możliwe – niestety – nigdy potem. Chciałabym to przeżyć jeszcze raz i żeby to się nigdy nie kończyło…
W Ręce Flauberta pisze pani, że Flaubert „naśladował Chateaubrianda, którego w końcu musiał w sobie przezwyciężyć, jeden z wielu obcych głosów, żeby zostać sobą samym”. Czytając pani książkę także można doszukiwać się „działania w niej” obcych głosów. Czy będą nimi głosy Jarosława Marka Rymkiewicza i Ryszarda Przybylskiego? I czy miała pani z nimi problem; innymi słowy: czy „przezwyciężała” pani te obce głosy – pisząc?
To jest sytuacja wspólna dla wielu pisarzy znajdujących się na początku drogi. Trudność tkwi w tym, że te głosy wcale nie są obce, przeciwnie, one są właśnie bardzo bliskie, pozornie bardzo „swoje” – to są głosy, które nas ukształtowały, ponieważ wyrażają coś z naszego doświadczenia i czynią to w sposób, który do nas przemawia. Ich „przezwyciężenie” nie może więc polegać na całkowitej eliminacji, nie może oznaczać amputacji – chodzi tu raczej o twórcze przyswojenie, organiczną modyfikację i maksymalną świadomość stylu. Nie bardzo wierzę w pisarzy, którzy wymyślają swój język od zera – to się udało z dobrym skutkiem chyba tylko Flaubertowi. Zresztą on także miał swoje wzorce stylu – starożytne. Więc tak, ma pan rację, wymieniając nazwiska Jarosława Marka Rymkiewicza i Ryszarda Przybylskiego – ich pisarstwo rzeczywiście mnie inspirowało, było dla mnie punktem wyjścia i zarazem drogą wyjścia: od nauki o literaturze w kierunku samej literatury. Język Marii Janion, wprawdzie wyrazisty, ale przecież ciężki, przeładowany najróżniejszą terminologią i tysiącami odniesień, jakby pozszywany z nieprzystających elementów, zupełnie nie nadawałby się do takich celów jak moje. Wybór języka, w którym będzie się pisać, jest decyzją kluczową. W języku jest wszystko: wszystkie możliwości i wszystkie ograniczenia. Teraz uczę się raczej od pisarzy, którymi się zajmuję – od Flauberta, Bunina. Bunin zresztą też uczył się od Flauberta. Uważam, że wszyscy prozaicy powinni uczyć się od Flauberta. Między innymi dlatego o nim napisałam.
Co Bunin zawdzięcza Flaubertowi?
Dyscyplinę, precyzję, zrozumienie wagi szczegółu i opisu, obrazowość. Z tym że taki szczegół czy opis musi być wiarygodny, sprawdzony: kiedyś Bunin odkrył, że w tekście Gorkiego bzy i lipy kwitną jednocześnie – i to był definitywny koniec Gorkiego w jego oczach. Drwił też z Czechowa, że ten umieścił wiśniowy sad pod oknami dworu – w Rosji nigdy się tak nie robiło, bo drzewka wiśniowe uchodziły za nieestetyczne i sadzono je zawsze w pewnej odległości od domu. Notował zaobserwowane szczegóły na użytek przyszłych opowiadań – mogły to być na przykład kolory nieba albo fakt, że na Wielkanoc księżyc bywa w pełni. Od Flauberta przejął też, jak sądzę, pewną chropowatość, jakby niedoskonałość języka (zamierzoną) i zarazem muzyczność frazy, wyczucie rytmu w prozie. Tego nie było u Tołstoja, który był mu najbliższy spośród pisarzy rosyjskich, czytał go bez końca, każdą jego książkę przeczytał kilkadziesiąt razy w życiu. I jeszcze bezosobowość, Flaubertowska idée fixe – Bunin uważał, że każdy utwór literacki musi mieć własną aurę, która n i e jest aurą autora. Ta aura powinna być silna; im silniejsza aura, tym lepszy tekst.
1 comment
Dziękuję za interesującą rozmowę i czas sięgnąć po książki Pani Renaty Lis.
Comments are closed.