Pamiętam nieustanne zmiany adresu. Były stare kamienice, wyziębione pustostany, pokoje we wspólnych mieszkaniach, użytkowanych przez różne tajemnicze instytucje, nieczynny basen, pozostałość po domu handlowym i dogorywające kino dworcowe. Sebastian Majewski miał we Wrocławiu swoją planetę, która nosiła dumny szyld Scena Witkacego. Planeta była mobilna, bo teatr miał notoryczne kłopoty lokalowe. Miał też wierną grupkę widzów, która zawsze umiała trafić pod właściwy adres – niby zawsze w centrum, ale jednak na peryferiach oficjalnej geografii miasta. Były to bowiem miejsca skazane na zapomnienie, albo oczekujące właśnie gwałtownej metamorfozy. Miejsca na krawędzi realności, w których ślady bliższej lub dalszej historii współgrały z anarchią rozpadu i niepewnym jutrem. Właściwie tylko adres był rzeczywisty, bo na mapie, wyznaczanej przez kolejne posesje, anektowane przez teatralnych pielgrzymów pod wezwaniem Witkacego, Majewski budował swoje własne, fantazmatyczne miasto.
Było to miasto dziwne, przesłonięte przez zmatowiałe klisze przeszłości, obrośnięte słojami czasu, błądzące pod prąd historii w jego ślepych odnogach i dawno nie wietrzonych zaułkach pamięci. Trochę schulzowskie wydawały się te wizje pełne najdziwniejszych wybryków wyobraźni i heretyckiej zmysłowości rozpanoszonej materii, lecz było w nich trochę i z ducha Bunuela, bo na dnie owych sentymentalnych, dowcipnych, czasem nawet frywolnych fantazmatów czaiło się okrucieństwo. Spotykały się w nich istoty z różnych światów: Niemcy z Breslau i obywatele PRL-u, dziewczyna żyjąca przez lata w kredensie i gej nie potrafiący dopasować swojego życia do obowiązujących wzorców. Były też alegorie upadłych państw bloku wschodniego: NRD, ZSRR, Jugosławii i Czechosłowacji, błąkające się gdzieś w zaświatach – może w czyśćcu historii? – w poszukiwaniu odwetu za przedwczesną śmierć. I były niesamowite opowieści przedmiotów, jak epopeja butów Magdy Goebbels, uszytych w Auschwitz z ludzkiej skóry. Po samobójczej śmierci właścicielki w bunkrze Hitlera, ta niefortunna para pantofli miała honor obsługiwać – przechodząc z rąk do rąk – ludzi z różnych stron historycznych barykad: aktywistkę partyjną, bojowniczkę podziemia, wreszcie – transwestytę, który tracił historyczne buty podczas napadu na wrocławskim placu Jana Pawła II. W fantasmagorycznej przestrzeni, wymyślonej przez Majewskiego wszystko było możliwe, nawet wizyta Witkacego we Wrocławiu.
Wielu zadawało sobie wówczas pytanie, co właściwie skłoniło absolwenta Wydziału Reżyserii Teatru Lalek białostockiej PWST udania się na dobrowolne zesłanie w chudopacholskiej niszy teatralnego offu? Sebastian Majewski wystartował przecież całkiem nieźle adaptacją Prawieku i innych czasów Olgi Tokarczuk w Towarzystwie Wierszalin (1997). Spektakl ten z pewnością wiele zawdzięczał poetyce wypracowanej przez Piotra Tomaszuka i jego zespół, jakkolwiek nosił również cechy indywidualnej wrażliwości debiutanta. Rzeczą ciekawą był sposób przedstawienia bohaterów pod postacią ikon. Majewski wymijał rzeczywistość konkretnych ludzkich historii, wchodząc od razu w przestrzeń mitu, rzutującego losy mieszkańców Prawieku na wielki ekran kabalistyczno-gnostyckich spekulacji na temat walki złego i dobrego w dziejach stworzenia. Majewskiemu, urodzonemu we Wrocławiu, nie dawał też spokoju temat przedwojennej przeszłości ziem zachodnich. Skomplikowane relacje polsko-niemieckie, uwikłane w tragiczny mechanizm krzywd i odwetów, dźwigające ciężar wielowiekowej wrogości i narodowościowych stereotypów, były przedmiotem jego adaptacji Hanemanna Stefana Chwina w koszalińskim Teatrze Dramatycznym (1998) i „Pierwszej Polki” niemieckiego Ślązaka Horsta Bienka w Teatrze Miejskim w Gliwicach (1998).
Najwyraźniej jednak nie odnalazł się wówczas na zawodowej scenie, choć jest równie prawdopodobne, że sytuacja reżysera, wędrującego od teatru do teatru, po prostu mu nie wystarczała. Majewski chciał zbudować własny świat wyobraźni, mentalną wyspę, wyjętą spod praw rzeczywistości, na której dałoby się zamieszkać. Znalazł ją na wrocławskim Nadodrzu, dzielnicy, która miała szczęście ocaleć po kilkumiesięcznym oblężeniu Festung Breslau, i nieszczęście popaść w niełaskę peerelowskich zarządców miasta, stając się z czasem jedną z najbardziej zaniedbanych enklaw miejskich. Majewski odkrył tu matecznik swoich fantazmatów, pełen niezatartych śladów przeszłości, przedmiotów i murów, wciąż jeszcze noszących w sobie bolesną pamięć historii. Ta przestrzeń była dla mieszkańców Wrocławia białą kartą, wołającą o to, by ją zapisać na nowo, nadać jej w opowieści nowe życie. Majewski zbudował tu swoje Macondo, ofiarował bezpańskim murom założycielski mit. Organizował wycieczki po Nadodrzu, pokazując wrocławianom jego miejsca magiczne. Dzielił się swoim zachwytem nad tą ziemią niczyją, która ocalała z bożej łaski, grzebiąc na zawsze tajemnice związanych z nią ludzkich losów. Równocześnie swoją ochotniczą akcją, zmierzającą do nadania jakiejś podmiotowości Nadodrzu wyprzedził późniejsze działania władz miasta, mające na celu rewitalizację dzielnicy poprzez inicjatywy artystyczne.
Wypada zaznaczyć, że działalność animatorska szefa Sceny Witkacego na Nadodrzu nie miała ambicji wpływania na tkankę społeczną dzielnicy. Pamiętam spektakl „Kamienica. Das Haus” (2004), snujący fantazję na temat niegdysiejszych mieszkańców pięknej, choć mocno zrujnowanej poniemieckiej czynszówki. Secesyjny budynek czekał właśnie na generalny remont, wszędzie sypały się tynki, na ścianach klatek schodowych łuszczyły się warstwy farby, po zawilgoconych murach piął się w górę grzyb. Mieszkańcy domu wiedzieli o przedsięwzięciu teatru, ale pozostawali wobec niego obojętni. Te dwa światy raczej nie były sobie potrzebne, ich życie przebiegało na innej płaszczyźnie.
Bo też miejskie mitologie Majewskiego miały inne podłoże niż ukorzenione społecznie, budowane na solidnej dokumentacji opowieści legnickie Jacka Głomba. Autor „Peregrynacji Czarnej Izy Wałbrzyskiej” szuka w micie uniwersalistycznej przestrzeni i kreacyjnej energii, która niekoniecznie musi być emanacją duchową realnej społeczności. To raczej nostalgiczna pogoń za światami, których już nie ma, przyjemność smakowania alternatywnych rzeczywistości w przekonaniu, że świat realny też bywa przesłaniany przez produkowane przez zbiorowość fikcje.
Integralnym elementem wrocławskiej mitologii Majewskiego był Andreas Pilgrim, literackie alter ego autora. Pilgrim, czyli pielgrzym. Najwyraźniej ówczesny szef Sceny Witkacego uznał, że do podróży w czasie przydałby się towarzysz „z tamtej strony”; że opowieści o fantasmagorycznym Breslau powinny mieć również sygnaturę potomka jego niegdysiejszych mieszkańców. We współpracy z niemieckim kolegą Majewski pozostawiał sobie skromną rolę tłumacza i adaptatora tekstów. Ostatecznie historia przyjaźni z Pilgrimem, przedstawianym jako drezdeński programista, pracownik globalnej korporacji, którego zafascynowała przeszłość miasta nad Odrą, stała się integralną częścią wrocławskich opowieści Majewskiego.
1 comment
Ładny i ciekawy artykuł …ale nijak ma się do osoby pana Majewskiego.
Lepiej by zrobił jakby pozostał w teatrze lalek.
Teatr dramatyczny nic na nim nie zyskał a nawet wręcz przeciwnie.
Comments are closed.