Za jedną z przyczyn popularności Pięćdziesięciu twarzy… (i w ogóle literatury erotycznej, na którą panuje ostatnio na Zachodzie coraz większa moda) uważano elektroniczne wydania książek, dzięki którym możemy anonimowo czytać największe świństwa nawet w miejscach publicznych. Siedzimy sobie powiedzmy w tramwaju, czytamy o tym, co Christian Gray robi Anastasii Steele („…przesuwa dłonie po mojej kobiecości, po kolei, ustanawiając pewien rytm. To takie erotyczne. Jestem marionetką w jego rękach”[4]), a nasi Bogu ducha winni współpasażerowie nie mają pojęcia, jakie kotłują się w nas emocje.
Tyle że gdyby tak miało być naprawdę, Pięćdziesiąt twarzy… nigdy nie zrobiłoby takiej furory w Polsce, gdzie czytanie książek w formie elektronicznej wciąż jest występkiem marginalnym. Nie wspominając o tym, że jeśli już czytamy ebooki, to wciąż najczęściej robimy to na ekranie komputera, w domowym zaciszu, gdzie i tak nikt nas nie podgląda.
Jak wynika z badania zleconego przez dom mediowy Aegis Group, tabletów używa tylko 3 proc. Polaków (nie tak dawno ogłaszano hucznie: milion tabletów trafił pod strzechy!), a czytników e-booków ledwie 1 procent. Co istotne, z prognoz wynika, że ta dysproporcja będzie się jeszcze powiększać. Nie oznacza to jednak wcale zmierzchu e-czytelnictwa w naszym kraju, a co najwyżej przejawy pragmatyzmu: tablety w zbliżonej cenie oferują o wiele więcej możliwości. Rzekomy wyższy komfort czytania przy użyciu sprzętu wyposażonego w elektroniczny tusz zupełnie nie równoważy faktu, że te urządzenia nie bardzo nadają się do czegokolwiek innego. Ja bardzo dziękuję, ale jeśli mam sobie wyobrazić gorszą torturę, niż przeglądanie stron internetowych na Kindle’u, to przychodzi mi do głowy tylko czytanie Pięćdziesięciu twarzy Greya (na Kindle’u czy nie, wszystko jedno).
Rok 2012 nie był jednak aż tak tragiczny, jak mogłoby się wydawać. Koniec świata nie nastąpił (chyba że uznamy za koniec świata sukces Pięćdziesięciu twarzy…), ukazało się za to kilka naprawdę dobrych powieści. Świat książki wydał Poczucie kresu Juliana Barnesa, nagrodzoną w 2011 roku Nagrodą Bookera krótką historię, w której niespodziewany list od prawnika każe głównemu bohaterowi zmierzyć się z dawno zapomnianą przeszłością. Czytelnik pada tu ofiarą magnetyzującej manipulacji: w miarę, jak zostają uzupełnione luki w pamięci głównego bohatera, nasz stosunek do niego ulega diametralnej przemianie. Tony Webster, którego historię tu śledzimy, nie jest jednak oszustem, próbującym zataić przed nami prawdę o sobie: pada ofiarą mechanizmów obronnych własnej pamięci, a konfrontacja wspomnień z faktami (napisany w przeszłości list do przyjaciela, dla którego zostawiła go dziewczyna) jest szokiem na miarę epifanii, jakich doznają bohaterowie książek Philipa Dicka.
Podobną historię ucieczki przed własną przeszłością (i przed samym sobą) opowiada Paul Auster w Sunset Park, osadzając akcję w Nowym Jorku (i częściowo na Florydzie), a w tle kreśląc obraz Ameryki pogrążonej w kryzysie. To historia o ludziach odrzuconych – a także o tych, którzy świadomie i z własnej woli odrzucają reguły, według których coraz wolniej kręci się ta cała karuzela.
To w sumie ciekawy zbieg okoliczności: Alice Bergstrom, jedna z bohaterek Sunset Park, zainspirowana w dzieciństwie wypadkami, które towarzyszyły nałożeniu fatwy na Salmana Rushdiego, po latach pracuje w amerykańskim PEN Clubie, działając m.in. na rzecz uwolnienia przetrzymywanego przez chińskie władze pisarza Liu Xiaobo. Zbieg okoliczności, bo we wrześniu ukazał się Joseph Anton Rushdiego – książka opisująca, co działo się z pisarzem po tym, jak ajatollah Chomeini wydał na niego wyrok śmierci. Joseph Anton to nowe nazwisko, które wymyślił sobie pisarz, kiedy został objęty ścisłą opieką Scotland Yardu (miał też kilka innych, równie kreatywnych pomysłów: Vladimir Joyce, Marcel Beckett…). Jedną z największych zalet tych wspomnień jest towarzyszący im nieustannie czarny humor – podobno np. nie odstępująca Rushdiego na krok obstawa robiła prawdziwą furorę w kręgach londyńskich literatów.
Kto wie, czy wydarzeniem podobnej rangi w naszej literaturze nie jest ukazanie się Tajnego dziennika Mirona Białoszewskiego, pisanego od 1975 do śmierci pisarza w 1983 (po wspomnieniach Mrożka i Iwaszkiewicza można już mówić o serii świetnych dzienników, które wyszły w ostatnim czasie). Wydarzeniem, bo autor odsłania tu przed czytelnikiem swoje sekrety, przedstawiając życie jako z rozmysłem realizowany eksperyment. Tajny dziennik jest bardzo żywy, zaludniony mnóstwem postaci z kręgów pisarza i pełen osobistych uwag na ich temat (to właśnie dla swobody wyrażania opinii Białoszewski prowadził go w tajemnicy).
Równie chwalony był też Dziennik Jerzego Pilcha, choć jak napisała w Polityce Justyna Sobolewska, „to nie jest żaden dziennik (choć Pilch się upiera) tylko felietony trochę inaczej zorganizowane, z datami powstania”[5]. Nikomu to jednak zbytnio nie przeszkadza, bo Pilcha czyta się świetnie, niezależnie od tego, o czym pisze (nawet, co może niektórych zaskoczyć, jeśli nie pisze o kobietach i alkoholu).