W jaki sposób w ciągu ostatnich lat zmieniło się postrzeganie filmów przez odbiorcę? Czy nowe technologie pozytywnie wpływają na ich odbiór, czy też stanowią zagrożenie?
Zawężamy ten temat do kina, a mnie wydaje się, że nowe technologie wpływają przede wszystkim na młodych i bardzo młodych – wręcz na dzieci – za pośrednictwem gier komputerowych. Gry przedstawiają pewnego rodzaju atrapę rzeczywistości, nad którą ma się dość bezmyślną władzę, bo chodzi w nich zwykle o zabijanie i likwidowanie przeszkód – niezwykle brutalne rozprawianie się ze wszystkim, co się rusza. Potem dzieci wychowane na grach dorastają i jadą na wojnę, gdzie też za pomocą komputerów likwidują cywilów, bo na tym polega współczesny – jak to bywa eufemistycznie nazywane – „teatr wojenny”.
Gra ma jedną dziwną przypadłość: jak człowiek jest w tym dobry, to przechodzi na wyższy poziom (co stwarza namiastkę awansu), a wyższy poziom polega na tym, że wszystko zaczyna coraz szybciej przelatywać przed oczyma: jeszcze szybciej trzeba naciskać na spust, jeszcze szybciej i bardziej bezmyślnie trzeba likwidować, a wszystko przeradza się w jakiś niezrozumiały pęd. Ten pęd jest chorobą – największą chorobą naszych czasów. W pędzie traci się podstawową esencję życia, która wymaga kontemplacji, dostrzegania rzeczy na pierwszy rzut oka niewidocznych. Ja zaczynałem jako malarz, więc wiem, co to znaczy przyjrzeć się czemuś. Jeżeli Pani ustawi trzy jabłka, garnek, kawałek szmaty i talerz na stoliku, i zacznie się temu przyglądać, to na początku wydaje się, że nie ma nic bardziej banalnego. Dopiero trzeba sięgnąć po farby i spróbować to oddać, żeby zobaczyć złożoność rzeczywistości, którą się stara w jakiś sposób, może nieudolny, „uwiecznić”.
To samo dotyczy współczesnej polskiej sztuki wizualnej, która, poza paroma wyjątkami, stała się wielkim śmietniskiem.
A film – czemu dziś służy? Jaka jest jego największa wartość dla współczesnego człowieka?
Nie czuję się wyrocznią, mogę więc tylko powiedzieć, czego ja osobiście, jako widz, oczekuję od filmu – podróży w głąb siebie. Znajduję ją w kinie starszym, wśród mistrzów: Bergmana, Antonioniego, Felliniego, Viscontiego czy Hasa, Kawalerowicza. Obecnie niestety bardzo rzadko zdarza się coś, co daje mi taką satysfakcję.
Jak Pan sądzi – dlaczego tak jest? Jakie zjawiska mają obecnie największy wpływ na kształt polskiego kina?
Film został przede wszystkim uprzemysłowiony. O dostępności filmów decydują dystrybutorzy – wystarczy spojrzeć na repertuary kin: zwykle grają one rzeczy, które… można sobie darować.
Czego zatem w dzisiejszych czasach najbardziej potrzebuje kinematografia?
Chciałbym, żeby komercja wyglądała tak, jak u braci Coen, a nie, żeby byli oni takim wyjątkiem w kategorii kina popularnego…
A jakie wyzwania stoją przed polskim filmem na najbliższe lata?
Przede wszystkim – większe otwarcie się na świat. Chciałbym też, żeby polskie filmy zaczęły lepiej funkcjonować w świecie, jak chociażby filmy rumuńskie. Chciałbym, żeby powstała moda na polskie kino, jak na filmy rumuńskie, duńskie, meksykańskie czy greckie. Grecy stworzyli kilka filmów wysoce poetyckich, wręcz abstrakcyjnych, które stały się filmami kultowymi i przebojami artystycznych kin świata. Powstała fala młodej greckiej kinematografii, a u nas nie widzę podobnego zjawiska.
Czyli otwarcie się na świat czy jednak szukanie swojego własnego, indywidualnego, a może narodowego wyrazu?
Wszystko zaczyna się od narodowego wyrazu, od lokalnej rzeczywistości. Może „Młyn i krzyż” nie wiąże się bezpośrednio z lokalną rzeczywistością, bo rzecz dzieje się we Flandrii i dotyczy wydarzeń sprzed czterystu pięćdziesięciu lat, ale jest to mój bardzo osobisty film, będący odzwierciedleniem fascynacji Brueglem, które mam od dzieciństwa. Bruegel zawsze robił na mnie kolosalne wrażenie, miałem cały pokój wytapetowany jego reprodukcjami – gdyby nie to, pewnie nigdy nie dotknąłbym tematu. Wszystko zaczęło się od prywatnych obsesji. A jak człowiek jest uczciwy wobec samego siebie, to zawsze znajdą się na świecie ludzie, którzy to docenią.
Dziękuję za rozmowę.