Katarzyna Kowalska: Jakie wydarzenie w ciągu ostatnich lat najsilniej wpłynęło na obraz polskiej kultury?
Marek Chlanda: Wielkie wydarzenie ma miejsce za każdym razem, kiedy „jakiś” obraz, sytuacja, zdanie, tekst, spektakl, performance, film, muzyczny fragment, w pewnym stopniu uchyla uwarunkowanie, w którym tkwimy po uszy. Stawką kultury są po prostu zmiany statusu obrazu człowieka, nawet te najmniejsze. Bez podziału na „twórców i odbiorców”.
Kto, według Pana, odegrał znaczącą rolę w polskiej sztuce?
Nie mam pojęcia. Odpowiem zatem „w poprzek” tego pytania. Kiedy przez półtora roku „byłem” w „Uzdrowisku” (tak nazwałem serię obrazów, rysunków i rzeźb – 2011/2012), moje „leczenie” wspierało również (zaocznie, na odległość) „Święto Wiosny” Katarzyny Kozyry. Wyobrażam sobie też wsparcie, jakiego może dostarczyć praca „W sztuce marzenia stają się rzeczywistością”, będąca gigantyczną robotą, wykonaną przez Katarzynę. Samo „Uzdrowisko” zostało dosłownie „wywołane” przez kilka stron zapisków Andrzeja Szewczyka. Pewnego dnia, w Bytomiu, zobaczyłem te strony w wielkim powiększeniu, rzucone na ścianę projektorem DVD. Bez Andrzeja nie byłoby „Uzdrowiska”.
Czy w polskiej historii sztuki jest wydarzenie, które według Pana niesłusznie zostało pominięte lub niezauważone przez krytykę?
Za wielkie „pominięcie” uznaję brak solennego prezentowania ciągłości oraz nieciągłości biegu sztuki. Nie myślę tu jedynie o teorii, o rozpatrywaniu, analizowaniu, rozkminianiu, lecz o „przejrzystej ekspozycji”. Oto „operacyjny” przykład. Pewien czas temu, w Muzeum Narodowym w Krakowie, pokazano równolegle dwie świetnie przygotowane wystawy. Na parterze znalazły się instalacje video, fotografie, filmy oraz obiekty Katarzyny Kozyry, a na pierwszym piętrze obrazy i akwarele Wiliama Turnera. Liczne wizyty w muzeum zaczynałem od parteru wchodząc później na piętro bądź na odwrót. Pasaż (schody) między oboma poziomami był metaforą fenomenu nazywanego sztuką, w której jest „to” i „to, to” i „tamto” (a nie „to” albo „tamto”). Poza tym, czyż nie jest tak, że znaczenie cudzej pracy rośnie dopiero wówczas, kiedy już na nią nie patrzymy, kiedy ją rozpamiętujemy. Budowanie znaczeń to wielka, codzienna, fizyczna, intelektualna, duchowa harówka. Trzeba nieustannie patrzeć i widzieć oraz wiedzieć, że się patrzy i widzi. To trudna do opanowania umiejętność.
Czemu służy dziś sztuka? Jaka jest jej największa wartość dla współczesnego człowieka?
Nie mam pojęcia. Dla mnie sztuka to szkoła uważności, dokładności, lepszego obchodzenia się z samym sobą oraz z innymi. Jest to bardziej rodzaj wehikułu, niż walka o przedstawienia, które powstają niejako po drodze. Rozpoznaje się je po jakości drogi. Szczególnie dzisiaj nie jest sztuką „robić” sztukę.
Jakie zjawiska mają obecnie największy wpływ na kształt sztuk wizualnych w Polsce?
Kto to wie? Tendencje designerskie, uwikłane w ekonomię i politykę? Wzrost inteligencji – strach przed głupotą? Dematerializacja? Sztuki wizualne, w sensie morfologicznym, bywają doskonale bezobjawowe. Ani to źle, ani dobrze. Wyczuwam jednak pewien podskórny wirus, który je zaatakował, chorobę „projektowania” wystaw, wydarzeń, postaw. Objawia się ona, ujmując najprościej i pobieżnie, sformatowaną czystością (ideową i wizualną), swoistą ekonomią i oszczędnością (która, z reguły, jest bardzo droga finansowo), czymś w rodzaju podzwonnego dla minimalizmu. Za „ojcami” powiem, iż szukam prostoty ale jej nie ufam.