Dobiegający powoli końca festiwal Jazz i okolice nigdy nie skupiał się przesadnie na polskiej scenie muzycznej. Oczkiem w głowie Andrzeja Kalinowskiego, dyrektora artystycznego i twórcy cyklu była raczej nowojorska scena Downtown, z Davem Douglasem, Markiem Ribotem czy Timem Bernem na czele. W tym roku na Górny Śląsk wrócili zatem Uri Caine (rewelacyjny koncert z Hanem Benninkiem), Jim Black czy – choć to już nieco inna stylistyka – John Scofield oraz John Abercrombie ze świetnym Joeyem Baronem. Od kilku edycji solidnie reprezentowana jest również muzyka polska (w tym roku w osobach Ireneusza Wojtczaka, Macieja Obary i Leszka Możdżera), a kilka wydarzeń związanych z festiwalem można uznać za symptomatyczne dla ewolucji, jaką przeżyła polska scena muzyki improwizowanej w ciągu ostatnich lat.
Kilkanaście miesięcy temu wytwórnia Not Two wydała nagrany w ramach Jazzu i okolic w 2009 roku album Live in Katowice amerykańskiego zespołu The Fonda Stevens Group z Irkiem Wojtczakiem i Maciejem Obarą w składzie. Latem monachijska prestiżowa wytwórnia ECM wydała płytę Melodic Warrior słynnego norweskiego gitarzysty Terje Rypdala, w części nagraną na wrocławskim festiwalu Jazztopad w 2009 roku z udziałem Orkiestry Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Sebastiana Perłowskiego. Kilka miesięcy temu francuska telewizja Mezzo wyemitowała pięknie zrealizowany koncert największej młodej gwiazdy jazzowej wokalistyki Gretchen Parlato, zarejestrowany w Teatrze Polskim podczas tegorocznego festiwalu Lotos Jazz Bielska Zadymka Jazzowa. Niezwykły koncert wziętego chicagowskiego perkusisty Hamida Drake’a z grupą Hera Wacława Zimpla (w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012) ukazał się nakładem poznańskiej oficyny Multikulti.
Owszem, kilkadziesiąt lat temu też wydawano polskie koncerty zagranicznych muzyków na płytach – tyle że w serii „Biały Kruk Czarnego Krążka” wydawnictwa Poljazz, a sami artyści pewnie niewiele o tym wiedzieli. Mimo to lata 60. i, częściowo, 70. wciąż są uważane za złoty, najwspanialszy, mityczny okres polskiego jazzu. I słusznie. Jednak pewnie wielu bohaterów tej legendarnej epoki dałoby wiele, żeby móc tworzyć w warunkach, w jakich działają współcześni muzycy i słuchacze.
Oczywiście polski jazz zapewne już nigdy nie będzie miał takiej pozycji, jaką zajmował w Europie w latach 60 i 70, zwłaszcza w krajach bloku wschodniego. We wspomnieniach wybitnych niemieckich, rumuńskich, czeskich czy litewskich muzyków (jak Joachim Kühn, Nicolas Simion, Jiří Stivín czy Wiaczesław Ganielin) polscy jazzmani urastają do rangi herosów równych amerykańskich gwiazdom. Polskie kontakty były dla wspomnianych artystów oknem na świat, a festiwal Jazz Jamboree największą jazzową imprezą tej części Europy. Namysłowski, Komeda i Wróblewski wywierali ogromny wpływ na muzykę jazzową poza Polską, polscy muzycy byli integralną częścią tętniącej życiem jazzowej społeczności Europy, ich dokonania zauważali i cenili wpływowi zachodnich krytycy (Joachim Ernst Berendt), a polskie „Jazz Forum” faktycznie pełniło rolę istotnego międzynarodowego forum wymiany informacji i idei.
Sytuacja zaczęła zmieniać się już w latach 70., kiedy część bohaterów poprzedniej dekady wyjechała za Zachód (Janusz Stafański, Roman Dyląg, Bronisław Suchanek), znacznie obniżając poziom rodzimej sceny (a i sami bywali zmuszeni niekiedy do grania poniżej swoich kompetencji). Dekada lat 80. – przy całym szacunku dla debiutujących wtedy muzyków, z których wielu dopiero w latach 90. przebiło się przez szkolną jazzową sztampę – była okresem artystycznej martwoty i zerwaniem wielu więzi z jazzową Europą. Koniunktura na jazz była fatalna, buntowniczą publiczność przejął rock i punk, wewnętrzne rewolty były bezwzględnie pacyfikowane (punkjazzowy zespół Tie Break na wydanie pierwszej płyty czekał 10 lat, orkiestra Young Power była regularnie dyskredytowana przez starszych muzyków), a symbolem upadku były angaże największych osobistości polskiej sceny w rozrywkowych orkiestrach na transatlantyckich statkach.
Trudno wskazać źródła ożywienia, jakie nastąpiło w kolejnych dekadach – muzycy znów żmudnie wypracowywali swoją drogę na europejskie sceny, powoli (w latach 90. chyba jedynie Stańko!) zaczynały pojawiać się polskie nazwiska w katalogach międzynarodowych wytwórni, polskie oficyny stopniowo rozszerzyły własne katalogi o znanych wykonawców spoza Polski. Znakiem normalności – i zrealizowania olbrzymiego potencjału – jest to, że różnorodność nurtów i estetycznych postaw uniemożliwia w zasadzie precyzyjne opisanie zjawiska nazywanego polskim jazzem.
Twórczy ferment lat 60. już zapewne się nie powtórzy, ale warto pamiętać, że w tym czasie istniały w Polsce może dwie dobre sekcje rytmiczne. Dziś na scenie działa mnóstwo muzyków nie tylko wystarczająco sprawnych warsztatowo, aby znaleźć uznanie najbardziej wymagających liderów, ale też wnoszących do muzyki indywidualne piętno swoich bardzo mocnych osobowości (co najczęściej decyduje o jakości w szeroko rozumianej muzyce improwizowanej). Mamy do czynienia już nawet nie z pojedynczymi muzykami, ale wieloma różnymi grupami wyznającymi pewne, mniej lub bardziej spójne filozofie muzyki – artyści skupieni wokół Lado ABC, bardziej radykalni wyznawcy swobodnej improwizacji, muzycy wrocławscy skupieni wokół duetu Mikrokolektyw, spadkobiercy yassu jak Wojciech Mazolewski czy Sing Sing Penelope, muzycy – nazwijmy to – pogranicza, znakomicie wykształceni, ale nie stroniący od awangardy, jak Maciej Obara, Piotr Damasiewicz czy Tomasz Dąbrowski, jazzmani bliżsi mainstreamu, choć wykraczający poza coltrane’owsko-davisowski kanon (jak Piotr Lemańczyk), muzycy zorientowani na free, choć wykraczający poza kanon aylerowsko-brotzmanowski, jak Wacław Zimpel – i tak dalej. Komeda, który aby skompletować zespół musiał sięgać po instrumentalistów z Niemiec czy Szwecji, zazdrościłby nam takiego bogactwa.
Wytwórnie? Faktyczny monopol Polskich Nagrań sprawiał, że w owej „złotej erze” niektórych muzyków nagrywano karygodnie rzadko (jakim sposobem Andrzej Trzaskowski zrealizował jedynie dwa autorskie nagrania w karierze?!), a dorobek wielu znakomitych zespołów nigdy nie został udokumentowany (tak stało się w przypadku Jazz Darings Tomasza Stańki, jednego z pierwszych w Europie grup freejazzowych). Obecnie takie wytwórnie jak Not Two, będąca ostatnio w wydawniczej ofensywie ForTune Records czy – może w nieco mniejszej skali – Multikulti, Bocian Records czy Monotype – wydają kilkadziesiąt pozycji rocznie i są zauważane również poza Polską.
Mimo że od lat 60. Polacy często występowali na płytach europejskich kolegów, każda współpraca z Amerykanami była dawniej dla polskiego życia jazzowego wielkim wydarzeniem. Nagrania Stana Getza z Andrzejem Trzaskowskim czy płyty Seiferta ze Scofieldem i Jackiem DeJohnettem przeszły wręcz do legendy jazzu w Polsce, a długo przeżywano nawet spotkania niezbyt udane, jak koncerty Janusza Muniaka z Donem Cherrym. A teraz? Tylko w tym roku wydano płyty dwóch polskich wokalistek: Remembering Nina&Abbey Agi Zaryan z Geri Allen i Brianem Bladem w składzie oraz Girl Talk Moniki Borzym m.in. z Larrym Grenadierem i Erikiem Harlandem. Dla wyjaśnienia: Brian Blade jest perkusistą jednego z najważniejszych zespołów dzisiejszego jazzu, kwartetu Wayne’a Shortera, Eric Harland zaś perkusistą kilku grup innej wyjątkowo twórczej legendy, Charlesa Lloyda. Fakt, że ci muzycy zagrali na płytach polskich artystek kiedyś byłby absolutną sensacją. Dziś – choć nadal budzi to podziw – wpisuje się w szereg podobnych rangą wydarzeń, które same w sobie, niezależnie od wartości artystycznej, dawno przestały nas ekscytować. Czy nie jest to pewną miarą poziomu i dojrzałości polskiej sceny?
Nie zawsze rzecz jasna porównanie mitycznej epoki lat 60. i współczesności wypadnie na korzyść dla czasów obecnych. Nie wszystko przecież może trwać wiecznie – niektóre zasłużone kluby, festiwale, wydawnictwa czy pisma nie przetrwały, to naturalna kolej rzeczy. Na ich miejsce powstają jednak nowe – jak w przypadku festiwali śląski Jazz i Okolice, Krakowska Jesień Jazzowa czy wrocławski Jazztopad. Nierzadko udaje się obronić wydarzenia obrosłe w bogatą tradycję, jak choćby Jazz nad Odrą czy gdański Jazz Jantar, który po latach uśpienia przeżywa drugą młodość (Adam Pierończyk jako dyrektor artystyczny usiłuje nawet wrócić do tradycji pierwszych polskich festiwali jazzowych w Sopocie). Niestety – okres fatalnej stagnacji dotknął tę największą polską festiwalową markę, czyli Jazz Jamboree. Kiedyś impreza ściągająca rzesze fanów nie tylko z Polski, ale i z innych krajów bloku wschodniego, dziś z nieznanych mi przyczyn spadła do rangi festiwalu lokalnego. Podobnie omszałe nieco „Jazz Forum” wciąż nie może doczekać się stabilnego konkurenta (najbliżej był „Jazzi Magazine”, ale mimo próby reaktywacji pismo przestało się ukazywać kilka lat temu), z drugiej strony liczne serwisy oraz wydawnictwa internetowe (np. „Jazz Press”) z powodzeniem zapełniają tę lukę.
Moglibyśmy powiedzieć, że polski jazz w trakcie swojego rozwoju przekroczył już pewną masę krytyczną i sam dla siebie stał się punktem odniesienia, sam sobie dostarcza idei na swoisty muzyczny recykling. Stylotwórcze są już nie tylko dokonania Amerykanów, ale rozmaite etapy czy epizody z polskiej historii muzyki improwizowanej. Mistrzem i wzorem młodych trębaczy mogą być zarówno Miles Davis i Don Cherry, jak i Tomasz Stańko czy Andrzej Przybielski. Otwarcie na nieortodoksyjne podejście do muzyki wielu muzyków zawdzięcza Johnowi Zornowi, ale też Tymonowi Tymańskiemu, Tomaszowi Gwincińskiemy czy innym luminarzom yassu.
Również pod względem repertuarowym kilkadziesiąt lat historii dostarcza współczesnym muzykom wiele znakomitego materiału. Mimo prób (rzadkich) z utworami Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego czy Wojciecha Młynarskiego nie doczekaliśmy się odpowiedników amerykańskich standardów w polskich piosenkach popularnych. Niemal od początku punktem odniesienia i materiałem do interpretacji – polskimi standardami – stały się utwory Krzysztofa Komedy. Dziś cały czas przybywa komedowskich albumów (w ostatnich latach choćby autorstwa Adama Pierończyka, Leszka Możdżera czy Macieja Obary) i nic nie wskazuje na to, żeby Komedę grać przestano. Kompozycje Komedy, rozpoznawalne przed wszystkich, właśnie przez swą powszechną znajomość pozwalają na odczytania nieoczywiste, subtelne lub prowokacyjne.
Dlaczego tak rzadko gra się Piątawki i Siódmawki Zbigniewa Namysłowskiego? Pewnie dlatego, że to piekielnie trudne, harmoniczne szarady, które nie każdy potrafi rozwiązać z sensem. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku szkicowych tematów Tomasza Stańki, które z kolei bez mocnej osobowości i wybitnych zdolności improwizacyjnych mogą zabrzmieć blado i pusto. Jestem pewien, że płyty młodszych muzyków z kompozycjami Stańki i Namysłowskiego prędzej czy później zaczną powstawać – miejmy nadzieję, że dojdzie do tego jeszcze za życia tych uznanych artystów.
Na swój powrót bowiem muzyka takich polskich legend jak Zbigniew Seifert czy Mieczysław Kosz wyjątkowo długo musiała czekać (aby wreszcie zinterpretowali je skrzypek Maciej Smoczyński i trio RGG). Niestety wyjątkowe w skali europejskiego jazzu kompozycje Andrzeja Trzaskowskiego i Andrzeja Kurylewicza są wprawdzie grywane od czasu do czasu na okolicznościowych koncertach mających przypominać te zapomniane nieco postacie, jednak wciąż czekają na pełne przywrócenie ich współczesnemu jazzowi. A dzieje się tak na przykład z wibrafonistą Jerzym Milianem, którego bogatą twórczość przypomina (wydając też nieznane dotąd materiały) wytwórnia GAD Records.
Koło historii obróciło się bowiem nawet w przypadku tak relatywnie młodego zjawiska, jak bydgosko-gdański yass zespołów Kury, Trytony, Łoskot czy Miłość z lat 90. – w ciągu ostatnich dwóch lat ukazała się historia yassu Chłepcząc ciekły hel Sebastiana Reraka oraz ADHD, wywiad rzeka Rafała Księżyka z Ryszardem Tymonem Tymańskim. Na festiwalu Jazz i okolice można było też obejrzeć znakomity film dokumentalny Miłość Filipa Dzierżawskiego o historii zespołu i próbie jego jednorazowego wskrzeszenia.
Szwedzcy awangardziści od dawna sięgają do skarbnicy, jaką jest wyjątkowo bogata historia skandynawskiego jazzu. Swoich własnych standardów, osobliwości, autonawiązań i lokalnych bohaterów doczekał się jazz brytyjski. Polski jazz wreszcie zaczął odkrywać samego siebie – i przecież jest tego wart.