Katarzyna Kowalska: Czemu, Pana zdaniem, w dzisiejszych czasach służy fotografia? Jaka jest jej największa wartość?
Jerzy Olek: Z jednej strony uważa się, że jest samowystarczalna, szermując poetycką maksymą: „fotografia to więcej, niż tysiąc słów”. Z drugiej strony, żadna nie spełnia kryteriów pełnej informacji, gdyż nie odpowiada jednoznacznie na sześć podstawowych pytań: kto?, co?, kiedy?, gdzie?, jak?, dlaczego? Każda fotografia ze swej natury jest informacyjnie niekompletna, dlatego potrzebuje słownej protezy. Tadeusz Różewicz, wybitny poeta, powiedział coś pozornie przeciwnego: „Fotografia nie potrzebuje słów. Ona sama jest chwilowym bytem”. Tak. Nietrwałym i wyjątkowo szybko przemijającym. Chyba, że ta czy inna kultura zrobi z wybranej ponadczasową ikonę. Mechanizm jest znany, skutecznie funkcjonując we wszelkich mediach. Konsekwencją i namolną powtarzalnością wylansować daje się wszystko. Dzięki temu do świadomościowego obiegu weszły obrazy nie zawsze najwybitniejsze.
Jakie czynniki Pana zdaniem wpływają na kształt polskiej fotografii?
Takie czynniki jak splot okoliczności, historyczny kontekst czy wreszcie wybór dokonany przez osoby opiniotwórcze trwale wprowadzają daną fotografię na piedestał. Upominanie się o podobne potraktowanie innych obrazów, równie wartościowych, nieraz spotyka się ze szczerą reakcją typu: „miejsca już są zajęte”. Za pilnowaniem ustalonej hierarchii, sterowaniem wspierającej ją publicity stoi na straży rynek, w tym komercyjne oraz publiczne galerie. O wizerunku tych ostatnich decydują rozmiłowani w swoich upodobaniach kuratorzy, ich gusta i powiązania towarzyskie. Albo jest się „swoim”, albo wyłącznie nieskutecznym petentem. Z gustami dyskutować nie sposób, zwłaszcza wtedy, kiedy merytorycznie są nieprzemakalne.
Gdzie, Pana zdaniem, w obliczu działalności instytucji kultury, odnajduje swoje miejsce polska fotografia?
Mimo obserwowania działalności wybranych galerii oraz oglądania otwieranych w nich wystaw najczęściej trudno zorientować się, jaki mają program. Bo też powodem jest na ogół brak programu. Galeryjne oferty wystawowe determinuje często apodyktyczny punkt widzenia prowadzących je osób. Wiele galerii to siedliska estetycznych gadżetów, to sklepiki z ofertą „dla każdego coś miłego”. Nastawienie bezpieczne, nieryzykowne, układne – względem tzw. środowiska, zaprzyjaźnionych recenzentów i bywalców kibicujących galerii z racji jej bezkonfliktowości.
Silny w latach 60. i 70. ruch galerii niezależnych oraz miejsc alternatywnych dla oficjalnej sztuki mamy już za sobą. Naczelna obecnie – niekoniecznie jawna – idea to być neutralnym. A jeżeli nawet pokazuje się zarejestrowane na kliszy dramatyczne zdarzenia czy delikatne prowokacje o charakterze estetycznym, to wyłącznie w bezpiecznym, sterylnym pudle z białych ścian. Ryzyka artystycznego prawie nikt już nie podejmuje. Obrazy próbujące przełamać zastany stereotyp są niewygodne i niepożądane. Burzą ustalony przez lata mieszczański porządek, dobrotliwie wspierany finansowo.
Na wystawach fotografii widz czuje się bezpiecznie. Zupełnie tak, jak wówczas gdy siedzi przed ekranem telewizora lub komputerowym monitorem. Utrzymuje bowiem komfortowy dystans względem uładzonych konwencjonalnych estetyzmów. Taka sytuacja stała się już normą. W końcu zawartość treściowa i formalna obrazu, to co na nim zostało przedstawione, odbiorcy nie dotyczy. On obraz jedynie omiata – beznamiętnym wzrokiem.
W jaki sposób w ciągu ostatnich lat zmieniło się postrzeganie fotografii przez odbiorcę?
Znamienne, że mimo dominacji w XXI wieku nowych mediów i sztuki interaktywnej getto fotografii ma się dobrze. Wąskodziedzinowe galerie już dawno zanikły. Nie ma galerii tylko samego malarstwa czy wyłącznie grafiki lub akwareli. Tymczasem galerie fotografii wydają się być niezmienne. Najciekawiej bywa na pograniczach dyscyplin artystycznych. Ważne wypowiedzi dla rozumienia fotografii miało wielu nie-fotografów, żeby wymienić Christiana Boltanskiego, Jana Dibbetsa, Josepha Kosutha, Davida Hockneya, a w Polsce Zdzisława Beksińskiego i Zbigniewa Dłubaka. Oni i wielu innych byli i są szeroko myślącymi artystami, którzy w pewnym momencie sięgnęli po aparat i wiedzieli, jak go niekonwencjonalnie użyć, albo też wykorzystywali, jak Boltanski, gotowe fotografie publikowane w gazetach i ilustrowanych magazynach.
A jak dziś kształtuje się obraz polskiej fotografii?
Niewykluczone, że piszę to wszystko zniewolony nostalgią za latami siedemdziesiątymi. Za ówczesną sytuacją wyrazistą nie tylko w Polsce. Za ruchem grup niezależnych i mądrymi prowokacjami artystycznymi, mającymi miejsce także poza przyjaznymi awangardzie galeriami półoficjalnymi. Ale takich miejsc już dawno nie ma. Nie tylko w Polsce, również w Czechach czy na Węgrzech. Miejsca kreatywne zastąpione zostały salonami prezentującymi wysmakowaną produkcję wizualną, solidnie oprawioną w markowe ramy i passe-partout. Nastał też czas festiwalomanii, spędów przypominających jarmarczne igrzyska, na których wartość artystyczna nie ma większego znaczenia. Liczy się ilość, nakręcony promocją masowy odbiór i szum medialny. Naczelne credo brzmi: im więcej miejsc w danym mieście zatapetowanych zostanie fotografią, tym lepiej. 90% podaży to modne powtórki, to blade świecenie odbitym blaskiem, to do znudzenia powtarzane wypowiedzi te same o tym samym. Ale masowa publiczność jest łakoma…
Wiadomo też, że głodowi masowej publiczności towarzyszy nieustanna potrzeba jego zaspokojenia…
Naznaczony stałą zmienną globalny pejzaż audiowizualny wytwarza wciąż nowe paradygmaty kultury. Eskalacja głodu nowości systematycznie przybiera na sile. Nie daje się już go zaspokoić, gdyż apetyt stale rośnie. Społeczne nienasycenie okazało się chroniczne. Komunikacja w relacji jeden do jednego przestała wystarczać. Zapośredniczone mediami kontakty dają satysfakcję dopiero wtedy, kiedy zaczynają iść w tysiące. Jedna funkcja w urządzeniu to o wiele za mało. Fani elektronicznych gadżetów chcą w nim mieć wiele różnych mediów, co doskonale ilustruje pojemność funkcjonalna współczesnych komórek. Aż dziw, że wylewający się z nich medialny strumień ciągle jest segmentowany i porcjowany. Byłoby jeszcze intensywniej gdyby rozmawiać, słać i otrzymywać sms-y, fotografować, filmować, przeszukiwać Internet i słuchać muzyki, a wszystko w tym samym czasie. Być może można by wówczas zmysłowo lewitować w skompresowanej do maksimum rzeczywistości rozszerzonej oraz bujać w synergicznych obłokach zasnuwających oczy gęstą mgłą. To jedna opcja. Drugą podsunął przed blisko trzema tysiącami lat Lao Tsy:
Możesz poznać świat
Nie wychodząc z domu.
Możesz ujrzeć swoją Drogę
Wyglądając przez okno.
Im dalej pójdziesz,
Tym mniej będziesz rozumiał.
Ale czy chodzi o rozumienie? W cenie jest gęsto nafaszerowana informacją detaliczna wiedza, a nie mądrość wynikająca z pojmowania, na czym zasadza się istota całości. Mnożenie faktów niekoniecznie prowadzi do sumy. Konstrukcyjnie uśrednione opowieści transmedialne nie przekładają się na pogłębioną refleksję. One jedynie wzajemnie się z ludzkiej pamięci rugują. Zastępowana substytutami realność świata została skanalizowana w Internecie.
W obliczu wspomnianych przez Pana zagrożeń jakie rozwiązania i wyzwania stoją przed polską fotografią?
Indywidualne wyjście jest. Wystarczy wrócić do domu. Wyczyszczonego ze wszystkiego, co zbędne, domu skrupulatnie sterylnego. To tak, jakby odgrodzić się linią i zamknąć w kwadracie dającym niezbędne schronienie zmysłom i umysłowi. W pojmowanym jako szczególne miejsce domu jest w stanie zaistnieć wolna przestrzeń gotowa przyjąć to, co nadchodzi. Zgodnie z mądrą maksymą, kiedy nie ma się nic, posiada się wszystko; wszak w miejscu niczym niezajętym najswobodniej rodzi się forma. Drogą do niej jest myślenie. Jest to droga niewymagająca jakiegokolwiek fizycznego pokonywania. W jej obrębie, określonym przez zajmowane miejsce, może pojawić się wyobrażenie nowego, które nie daje się sprowadzić do czegokolwiek, co istnieje, wyobrażenie czegoś, co nie będąc zaczęte, już jest skończone w swej myślowej postaci. Bywa, iż w takim miejscu następuje emanacja potencji twórczej – wolna od przymusu artykulacji, z natury nieskutecznej, jako że nie da się czystej idei wypowiedzieć w dostępnej mowie. Uniemożliwia ją antycypowanie nieusuwalnej sprzeczności: głęboko prawdziwe przeświadczenie, że wszelka iluminacja skazana jest na niekompletność, że spowijające rozum światło nigdy nie zdoła objąć całej prawdy. Pozostaje jedno: wypowiadać się w okruchach, oswajać cząstki, tworzyć narracyjne układanki z poskromionych elementów, zestawiać na różne sposoby przypadkowe składniki, mieszać w puzzlach i przestawiać piksele – mówić mową niepełną, obrazując swą myśl zdawkowo.
Cząstkowość stała się normą a niekompletność przeznaczeniem.
Dziękuję za rozmowę.