Witkacy miał silną potrzebę kontaktu z ludźmi, potrzebował dworu, odbiorców dla swoich ról. Był artystą życia. Nawet gdy w 1914 roku szykował się (tak właśnie: szykował się!) do samobójstwa, pisał o tym do różnych osób. I nie był to przejaw kabotyńskich skłonności – naprawdę zamierzał się zabić, ale ponieważ samobójstwo to jakby ekstremalnie trudna do odegrania na scenie życia rola (rola tragiczna), przygotowywał się do tego, omawiając ją z innymi i w taki sposób się z nią oswajając. Każdy list Witkacego był właśnie jakąś odegraną rolą, na każdym wyciskała wyraziste piętno jego nietuzinkowa osobowość.
W kontaktach listownych Witkacemu odpowiadało, że mógł każdorazowo określać płaszczyznę i zasady relacji z adresatami. Robił to oczywiście nie wprost, wykorzystywał rozmaite możliwości, jakie stwarza gra konwencją listu czy też sposobami operowania językiem. Ale też niejednokrotnie expressis verbis ustanawiał (!) związki przyjaźni, stopnie zażyłości, albo – odwrotnie – wypowiadał przyjaźń, zawiadamiając adresata, że przesuwa go do kategorii wrogów; ustawiał się względem odbiorców w najdogodniejszej w danym momencie dla siebie pozycji. Tak niekonwencjonalne postępowanie na pewno ich oszałamiało, zaś z czasem stało się jakby rodzajem stempla nadawcy. I – chyba – nie traktowano tych gestów do końca serio. Mieściły się one w ogromnym repertuarze ekscentrycznych zachowań Witkacego.
Przykład może najbardziej wyrazisty znajdujemy w korespondencji Witkacego z monachijskim uczonym Hansem Corneliusem. Wyjątkowy był już sam fakt listownego nawiązania znajomości z uznanym w naukowym świecie filozofem. Zainicjowana przez Witkacego i trwająca przez wiele lat korespondencja dotyczyła oczywiście poglądów filozoficznych, ale gdy autora teorii Czystej Formy porzuciła kochanka, zwrócił się do Corneliusa jako do przyjaciela (!) i potrafił na nim wymóc, by ten listownie namówił ją do powrotu! Witkacy wykazywał wyjątkowy talent do manipulowania ludźmi za pomocą słowa pisanego. Zdolności tych używał czasem z myślą o przewrotnej zabawie, która ratowała go przed nudą życia – tylko po to listownie zdobywał, a potem porzucał kobiety – czasem zaś korzystał ze swego daru w sprawach „życia i śmierci”. Potrafił w korespondencji osiągnąć taki poziom emocji, że odbiorcy godzili się na to, czego nigdy by dla nikogo innego nie zrobili. Na jednym ze swych znajomych pisarz wymusił, by śledził jego narzeczoną na dworcu w Warszawie oraz doniósł mu, z kim się spotkała i z kim wsiadła do pociągu. Było to tyleż komiczne, co ohydne – znajomy zrazu stawiał opór, nie chciał wejść w rolę szpiega, miał opory natury moralnej, ale ostatecznie uległ i zlecenie wykonał.
Wydawać by się mogło, że Corneliusa w podobny sposób wykorzystać absolutnie się nie da. Już sam pomysł wciągnięcia go we własne bardzo osobiste sprawy – w dodatku moralnie karkołomne – świadczy, że dla Witkacego nie było rzeczy do przeprowadzenia na piśmie niemożliwych. W tym przypadku w groteskową, żenująco komiczną sytuację uwikłany jednak został nie jakiś artysta o podobnym do Witkiewicza pokroju osobowościowym, ale solidny niemiecki filozof uniwersytecki, człowiek poważny, o pokolenie starszy. I tak, Hans Cornelius, narażając na szwank profesorski autorytet i powagę 70-letniego człowieka, zrobił to, do czego zmusił go szantażem moralnym Witkacy. Ten monachijski uczony musiał być zaszokowany, gdy po raz pierwszy zorientował się, że ktoś, kogo znał jedynie z korespondencji, znienacka zwierzał mu się ze swych najbardziej intymnych problemów i nie mając po temu żadnego upoważnienia, prosił go o to, by w bardzo osobliwy sposób uratował mu życie. Witkiewicz, decydując się na to szaleństwo, postąpił bardzo chytrze, ponieważ potrafił ustawić Corneliusa na pozycji najbliższego przyjaciela, a zarazem jakby ojca, do którego w największej desperacji zwracał się w sprawie ostatecznej – „życia i śmierci”. Pisarz błagał Corneliusa, by ten nakłonił do powrotu zbuntowaną kochankę, która pocztą odesłała wszystkie prezenty, co znaczyło, że definitywnie Witkacego porzuciła – po prawie 6 latach „wielkiej miłości do niego”, tylko dlatego, że dowiedziała się o jego „drobnych zdradach”! Jakkolwiek wydaje się to niewiarygodne, Cornelius dał się wmanewrować w tę ryzykowną sytuację i napisał list do nieznanej sobie młodej kobiety, używając swego autorytetu i poręczając (!?) wielkie uczucie człowieka, o którym przecież dowiedział się, że był i niewiernym mężem, i niewiernym kochankiem.
Ta tragikomiczna sytuacja jest jakby rodem z utworu Witkacego. To Czysta Forma zaaranżowana w prawdziwym życiu. Groteskowość została tu spiętrzona do granic absurdu. Jak widać, Witkacy łamał zasady logiki i prawdopodobieństwa życiowego oraz psychologicznego nie tylko w sztuce. Zwykle kiedy za pomocą listów udawało mu się wreszcie skłonić żonę, aby poddała się jego woli, oczekiwał od niej wdzięczności, bo uważał, że zrobił to dla jej dobra. Tak było wtedy, gdy zmusił Ninę do usunięcia ciąży, i wówczas, kiedy od niego odeszła, nie mogąc znieść zdrad i tyranii. Separacja trwała dwa lata, ale Witkacy nie zrezygnował – niezmordowanie przekonywał Ninę listownie do powrotu, aż wreszcie uległa. Przyjęła argument, że zdradza ją dla jej własnego dobra! Po tym gdy opuściła go kochanka, molestował nie tylko Corneliusa. Przypuścił także listowny atak na żonę, z wielką siłą perswazji dowodząc, że bez Czesławy Okińczyc nie będzie mógł żyć, i przekonując na wszystkie możliwe i absurdalne sposoby, że już tylko Nina może go w swej dobroci uratować. Żona w końcu zrobiła, co chciał! Podobnie jak Cornelius wystosowała do Okińczyc list z sugestią, by ta wróciła do jej męża. Trudno uwierzyć, ale ten splot idiotycznych – wydawałoby się – intryg Witkacego miał happy end: Czesława, którą Witkacy przede wszystkim i najsilniej bombardował listami (tej korespondencji nie znamy), ugięła się i do niego wróciła.
Kulminacja Czystej Formy w przypadku Witkacego i Okińczyc nastąpiła we wrześniu 1939 roku – w obliczu światowej katastrofy najpierw sami udzielili sobie ślubu, a potem popełnili wspólne samobójstwo. Ciekawe, czy Witkacy poinformował Czesławę o tym, o czym w 1937 roku pisał do Corneliusa, a więc, że „przepowiedziano mu śmierć w 54 roku życia”. A może pozbawił się życia z powodu tejże przepowiedni, a nie dlatego – jak twierdzą witkacolodzy – że uznał wybuch wojny za pierwszy akt unicestwienia kultury? Tak czy inaczej – bez wątpienia przekonał kochankę, że ona także, dla własnego dobra, powinna odejść z tego świata. Przeżyła, dzięki Bogu, bo naprawdę, jak sądzę, umierać nie chciała. Była ofiarą Witkacego. Tak jak i Nina, na co dowody znajdziemy w adresowanej do niej przez męża korespondencji. Przywołam choć jeden mały cytat z ostatniego z tomów zawierających listy Witkiewicza do żony: „Jesteś moim tworem – nie istniałaś (…), dopóki nie spotkałaś mnie, mnie, mnie, mnie. Hurra!”.
Czesława Okińczyc napisała we wspomnieniach, że w związku z Witkacym nie była szczęśliwa i przez niego straciła szansę na lepsze życie. Podobnie szczęścia nie zaznała Nina. Nie opuściła go ani jedna, ani druga, tylko dlatego, że im na to nie pozwolił. By istnieć, potrzebował bliskich osób: przyjaciół – takich jak „Bronio” Malinowski, który okazał się tak nieodzowny, że nawet gdy Witkacy przyjaźń mu wymówił, nie było to zerwanie ostateczne – lecz jeszcze bardziej kobiet, przede wszystkim tych, które sobie zdołał podporządkować. Dręczył je w istocie dlatego, że ze swoją neurotyczną osobowością sam był życiem udręczony, umęczony, znudzony i przerażony. To najbardziej intymny, tragiczny rys Witkacego. Skrywany przez dziwaczne stylizacje, tak długo tworzone przez pisarza jakby mimowolnie, aż w końcu zaczęły powstawać jak gdyby samoczynnie. Czysta Forma objawiła się jeszcze zza świata. Paradny pogrzeb Witkacego z udziałem wysokich urzędników państwowych i dostojników kościelnych okazał się niebawem groteskowym przedstawieniem teatralnym.