Witkacy uwielbiał prowokować, listy pokazują jak bardzo. Ze szczególną przewrotnością manipulował kobietami, zdobywając ich uczucia lub tylko – powiedzmy eufemistycznie – „przychylność” dla uatrakcyjnienia swego życia erotycznego. Zakopiański Don Juan. Erotyczny wampir. To najciekawszy, najbardziej bulwersujący wątek w tomie korespondencji Witkacego. Pisarz potrafił listownie zadzierzgnąć związek przyjaźni, ale też rozniecić wcale niekrótkotrwały romans! Ewidentnie nie umiał kochać, zdolny był natomiast w szczególny sposób się przywiązać, a nawet uzależnić od obleganej przez siebie kobiety. Nie szafował słowami miłości, nie składał żadnych deklaracji. Przeciwnie. To nie były de facto listy miłosne. Tak naprawdę to wcale nie paradoks, że takie właśnie postępowanie na kobiety działało! Jeśli „kocham Panią” Witkacy powtórzył raz i drugi, zaraz dodawał: „nigdy razem nie będziemy”, bo „byłaby Pani ze mną nieszczęśliwa”. Sugerował, że jest inny, powtarzał, że nie ma prawa jej unieszczęśliwiać, epatował tym, że sam siebie określał jako potwora. To na papierze podbijał kobietę, potem dowolnie sterował dramaturgią relacji, przeobrażał ją w romans, wreszcie często się obrażał, rozluźniał bliski stosunek, a nawet bliskość ową unieważniał. Zresztą zrywał tylko na jakiś czas, za chwilę ustanawiał nowe relacje, często dziwacznie skomplikowane, które kobiety niewątpliwie musiały przypłacać rozstrojem psychicznym. Jadwiga Janczewska przypłaciła to życiem.
Kobiety były stale obecne w życiu Witkiewicza i było ich dużo. W 1911 roku skończył się romans Witkiewicza z Ireną Solską. Nie pozostała po tym listowna dokumentacja, zaś w swoich pamiętnikach Solska o Witkiewiczu nawet nie wspomniała. Pisarz rozstanie ogromnie przeżył – jak wiemy, rozpoczął długotrwałą terapię u zakopiańskiego neurologa i psychiatry doktora Karola de Beauraina. Jeszcze tego samego roku nawiązał korespondencję z panną Heleną Czerwijowską z Podola. Znali się od dwu lat, spotykali w Lovranie i Zakopanem, gdzie Helena przyjeżdżała na leczenie. A że studiowała w Krakowie, Witkacy miał sposobność, aby do niej pisać, i bodaj dzięki temu znajomość rozwinęła się w romans.
W tomie pod redakcją Tomasza Pawlaka listy do Czerwijowskiej są, jak sądzę, najciekawszym źródłem mogącym się przyczynić do poznania Witkiewicza. Warto się nad nimi zatrzymać na dłużej, bo wyłania się z nich postać niezwykła, wprost niewiarygodna. Korespondencja do Heleny trafiła do druku już na początku lat 70., a opracowana została i opatrzona przypisami przez Bożenę Danek-Wojnowską, która odnalazła w niej ludyzm, sadyzm i satanizm. Była to opinia poniekąd obrazoburcza, ponieważ Witkacy zyskał już wtedy sławę twórcy wybitnego. Negatywne sądy Danek-Wojnowskiej o Witkacym jako o człowieku nie przystawały do pozycji, którą zajmował jako pisarz, i – jak myślę – tylko dlatego zaprotestował sam Jan Błoński. Inaczej nie umiem sobie wytłumaczyć owej kompletnie chybionej obrony. Autora listów badacz ocenił jako „arcymoralnego” (!), uznał, że postępował on z Heleną „ostrożnie i z szacunkiem”. Trudno uwierzyć, aby wybitny literaturoznawca naprawdę nie zdołał dostrzec przewrotnej gry Witkacego i aż tak prostodusznie odczytał jego korespondencję do Czerwijowskiej. No cóż, pewnie nie zaryzykowałby obrony, gdyby znał wtedy listy Witkiewicza do żony… Ale nie znał i dlatego dziś tak śmiesznie brzmi ostateczny argument Błońskiego: Witkacy nie mógł uchybić adresatce, bo „był przecież przyzwoitym młodym człowiekiem, pochodził z dobrej rodziny”. Zobaczmy, w czym tak bardzo znany krytyk się pomylił.
Witkacy zdobywał uczucie Heleny niebanalnymi stylistycznie wyznaniami, takimi jak: „pomyślałem o Pani, że Pani jest tą jedyną, którą mógłbym kochać naprawdę”, i szybko osiągnął wzajemność. Aby jednak relacja nie stała się nudna, a historia miłosna zyskała dramaturgię, Witkiewicz wyznał Helenie, że ma coś (?) przeciwko kolorowi jej włosów i oczu, są bowiem czarne – „niezmiernie bliskie i przeklęte na zawsze”. Najwyraźniej sugerował demoniczność kobiety i jest dla mnie całkiem jasne, że bawiło go nabieranie jej na ten – jak sam to w pewnym miejscu określił – „problem fryzjerski”. Mimo zgłoszonych obaw co do koloru włosów nieco dalej informował, że chciałby się Czerwijowskiej oświadczyć, ale: „Pani byłaby nieszczęśliwą”, „zginęlibyśmy oboje albo uciekli na koniec świata od siebie”. W kolejnych listach dramat narasta, bo pisarz powziął domysł, że „ktoś coś jej o nim powiedział” (sugeruje, że tym kimś był „Bronio” Malinowski), odczuwa też, że kobieta się zdystansowała, najwidoczniej z tego powodu. Nie ma co prawda pewności, jak dalece „ten ktoś” wszedł pomiędzy nich, ale jeżeli tak się stało, to: „nie chcę nigdy widzieć Pani”. Z listów, jakie Witkiewicz słał wówczas do Malinowskiego, wynika, że wiedział, jak daleko posunęła się znajomość Czerwijowskiej z przyjacielem. Jemu bynajmniej nie miał za złe „zdrady”, przeciwnie, chwalił go i zachęcał do dalszych spotkań z Heleną. Wyjątkowo obrzydliwe postępowanie. Na marginesie warto może dorzucić, że istnieją domniemania o zakamuflowanym homoseksualizmie Witkacego.
Skrycie popychając „Bronia” ku Helenie, Witkacy w tym samym czasie z pewną – jak można przypuszczać – przewrotną satysfakcją pognębia ją, oskarżając o miłość do innego. Postępuje tak, jakby bawił się uczuciami Heleny: „tego uczucia Pani nie byłem godny…, uważam, że dobrze że mnie Pani już nie kocha; wbrew woli to mówię, bo to jest dla mnie okropne”. Majstersztyk manipulacji. Ale to nie koniec wywoływanego przez Witkacego z rozmysłem zamieszania. Nieco dalej w tym samym liście żąda jednoznacznej deklaracji, czy Helena go kocha, i od razu niejako wymusza odpowiedź pozytywną. Bo jak inaczej można zareagować na takie oto słowa: „ja też Panią kochałem i kocham”? Po lekturze wielu listów Witkacego do kobiet dostrzegamy, że po wyznaniu miłości pisarz serwuje zwykle adresatce gorzką pigułę. Tak stało się i tym razem. Helena zapewne nie wierzyła własnym oczom, gdy chwilę później czytała, że jego uczucie „jest od początku samego przeklęte i nieziszczalne”. Nieziszczalne z powodu… jej czarnych włosów i oczu! Witkacy znowu wyciąga „problem fryzjerski”! I jeszcze ta zwariowana logika: z powodu tych oczu i włosów on zdradzić by jej nie mógł (?) i zamieniłby swoje życie „w jedną perwersyjną nudę i tęsknotę do jasnowłosych dziewczynek”. Absurdalność owych aluzji do demoniczności adresatki może wydać się komuś postronnemu śmieszna, choć chyba nie za bardzo, co jednak musiała czuć Helena?
Na pewno dobrze bawił się Witkacy, i to właśnie jego poczucie humoru było demoniczne: „mam wrażenie, że mój list jest szaloną kombinacją tragizmu i humorystyki, ale czysto zewnętrznej”. Jego nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie, gdy pisze: „nie chcę Pani już nigdy widzieć”, zaś zaraz potem dodaje – „bardzo pragnę Panią mieć obok siebie; nie czuję się samotnym jedynie w myślach o Pani”. Z następnego listu Witkacego do Heleny wynika, że nie poddaje się ona łatwo manipulacjom – jest zakochana, ale ma wątpliwości co do intencji Witkiewicza. Galimatias emocji i nastrojów uznaje za skutek obłędu. Nie o takie wrażenie pisarzowi chodziło, powinna była pojąć, że to nie zwykły obłęd, ale ściśle miłosny. Witkacy w kolejnym liście naprowadza ją na takie właśnie rozumienie, a w końcu nakazuje (!) jej, by – jeśli go kocha – przyjechała do Zakopanego. Używa presji: „potrzebuję bardzo być teraz z Panią”, sięga po kategoryczny ton, przekazuje Helenie zadanie do wykonania, podkreśla słowa „zobaczyć mnie jak najprędzej i na długo”. Także wyznaczając konkretny dzień przyjazdu – nie wiadomo, dlaczego właśnie ten, a nie inny – wielokrotnie ową datę powtarza, zapisuje ją rozstrzelonymi literami. Oto szturm „miłosny” z magicznymi sztuczkami. Na wypadek, gdyby zabiegi te nie zadziałały, Witkacy stosuje inny jeszcze, niezwykle tym razem wyrafinowany, sposób nacisku. Zmienia nagle styl wypowiedzi: gwałtowne uczucia wyrażane dotąd za pomocą wypowiedzi potocznych wznoszą się jakby na poziom literacki, narracja przyjmuje szlachetniejszą formę, nabiera powagi dramatu, zaczyna pobrzmiewać szalonym tonem hamletycznym: „Spotkać się i mruczeć do siebie litanie przekleństw, skierowanych ku innym, spotkać się i zajrzeć w oczy nudzie, z której narodziłby się BÓG NOWY, gdyby mu w samym zarodku nie wydarła oczu piekielna mara upozorowanych społecznymi teoriami zwątpień w samordzenne poczucie jedynej prawdy”.
„Tu właśnie leży zagadka. Z Prawdą bawimy się jak z mydlaną bańką, czekając aż pęknie z nadmiaru kolorów, którymi umalowana, przypomina raczej podmiejską prostytutkę, przejedzoną jakąś potworną chorobą, niż bladą matronę na tronie, która musi zanudzić najbardziej rozbrykanych wesołków, dla których twórczość jest wygodną kanapą. Nic to, że obłęd Panią przeraża. Jest w tym coś, na co nie ma rady. To coś, co miałbym może, gdybym nie był artystą, tj. odwagę. Odwaga to piękna rzecz. Jestem baranem o pozłacanej wełnie. Ujmij Pani jeden z mych loków, a obstrzygłszy go ostrożnie, wpakuj go Pani w medalion, ale nie noś go nigdy na piersi, bo jak kryształ lodu wypali ci ranę, z której żaden blady książę (to aluzja do „Bronia”, przyp. – A. K.) uleczyć Cię nie zdoła. To jest moja rada. Kiedyś prześni się to wszystko. Życie roi się od kompromisów i tych, którzy je ułatwiają.
Czasem człowiek samotny jest brzydki, okropnie brzydki i wstrętny. Tak jak gdyby ciało, które prezentujemy ludziom, gładkie, czyste, białe i ciepłe, jest wewnątrz splotem krwawych, lepiących się i wiecznie nienasyconych potworów. Kobieta jest tym straszniejsza, że w tym właśnie tkwi jej najokropniejsza siła, siła bezwstydu, jakiego nie znają gwiazdy ani rośliny krwiożercze.
Dosyć tych bzdur.
Kocham Panią, ale jesteśmy skazani.
Kocham Panią, ale nigdy nie chciałbym być tym właśnie.
Wtedy bym musiał przeklinać i smażyć się na wolnym ogniu Pani metafizycznego nienasycenia męczarniami i Pani wiecznego nieoddania się w największym oddaniu”.
Co z tego mogła zrozumieć Helena? On ją kocha, ale jest nieszczęśliwy z powodu jej „wiecznego nieoddania w największym oddaniu” i dlatego, że przeraża go jej kobieca „siła bezwstydu, jakiego nie znają gwiazdy ani rośliny krwiożercze”. Rozpoznała zapewne pozę Hamleta, lecz nie była łatwowierna, więc musiała się głęboko zastanawiać nad prawdziwym sensem tego brawurowo wykonanego monologu. To mogło być jak najbardziej serio – słowa „dosyć tych bzdur” nie musiały stanowić sygnału zdystansowania się autora do odegranej roli. Ale… list ten kończyła przecież sataniczna – choć może tylko błazeńska – rada (a może prośba, a może polecenie?): „niech Pani przeczyta ten list Matce i prosi jej, aby nie uważała mnie za kanalię albo aligatora”.