W zamykającym 2013 rok wydaniu magazynu „Arch”, znakomity eseista Łukasz Wojciechowski podsumował wykreowaną u schyłku XX wieku tkankę architektoniczną Berlina stwierdzeniem, że jest ona pełna egocentryzmu, nieuzasadnionych decyzji przestrzennych, straconych szans i fragmentarycznych sukcesów. Właściwie bez najmniejszych zmian ocenę tę można by także odnieść do sytuacji w polskiej architekturze, której efektem były przedsięwzięcia budowlane oddawane do użytku i nagradzane jako osiągnięcia wybitne w ubiegłym roku. W wielu fachowych pismach podkreśla się, że wśród wznoszonych obecnie w naszym kraju budynków nadal przeważają obiekty ze stali i szkła. Żadne z owych pism nie przyznaje się otwarcie do tego, że prezentując na swoich łamach szklane biurowce, nieodłącznie kojarzące się z sylwetami miast w Stanach Zjednoczonych lat 60. i 70. XX wieku, wspierają działania inwestorów, którzy z powodu przywiązania do starych technologii nie zdołali zaistnieć na liczących się dzisiaj rynkach Azji i Ameryki Południowej. Proponowane przez nich rozwiązania wywoływały wypieki na twarzach zwolenników późnego modernizmu przed kilkudziesięcioma laty, natomiast dzisiaj należą już do repertuaru form architektonicznych z odległej przeszłości.
Szczególnie dobrze przypadek ten ilustruje zaprojektowane przez pracownię Kuryłowicz & Associates centrum handlowo-usługowe „Plac Unii” w Warszawie. W relacjach „powściągliwych” krytyków ten obiekt przedstawiany jest jako budowla „nawiązująca do klasycznych wieżowców szkoły chicagowskiej”, podkreślają oni jednocześnie, że warszawiacy cenili za architektoniczną innowacyjność stojący w tym samym miejscu do 2006 roku Supersam. Pewnie w ogóle nie byłoby głosów kontestujących realizację, gdyby nowo wzniesiony obiekt stanowił rozwiązanie zapewniające Polsce przodującą rolę w historii budownictwa, tak się jednak, niestety, nie stało.
Oczywiście, można się cieszyć, że ta niezwykle atrakcyjna lokalizacja na granicy dwóch stołecznych dzielnic – Śródmieścia i Mokotowa – wyraźnie „odmłodniała” i nie straszy już zaniedbaniem, charakterystycznym dla placów, które od czasów PRL nie były poddawane liftingom i renowacjom, mogącym przywrócić im świetność. Szkoda jednak, że kształtowaniu tego newralgicznego dla Warszawy miejsca nie towarzyszyły konkursy, debaty i dyskusje społeczne, typowe dla metropolii zarządzanych przy współudziale obywateli świadomych, chcących decydować o zabudowie zamieszkiwanych przez nich miast. Kultowa dzisiaj książka Jane Jacobs, Śmierć i życie amerykańskich miast, napisana została w czasach, gdy dokonujące teraz ekspansji w Europie Środkowej i Wschodniej wysokościowce zaczęły ingerować w przestrzeń miejską w Stanach Zjednoczonych. Może więc nie od rzeczy byłoby polecenie tej publikacji jako lektury polskim decydentom na szczeblach władz lokalnych. Wówczas nie powtórzylibyśmy wszystkich tych błędów, które doprowadziły do upadku kreacji urbanistycznych powstałych w Stanach Zjednoczonych w okresie, gdy amerykańska gospodarka znajdowała się w stadium rozwoju analogicznym do tego, w jaki Polska dopiero niedawno miała okazję wkroczyć.
Chociaż propagowany we współczesnej Polsce neomodernizm ma wyraźne odniesienia do architektury krajów wysoko rozwiniętych, popularnej po 1960 roku, pewne kwestie uległy zmianie. Znany amerykański dekonstruktywista Peter Eisenman postawił kiedyś tezę, że wieżowce – właściwie od czasów rywalizacji kupców budujących wieże w średniowiecznym San Giminiano – są formą falliczną, a jednocześnie są też architektonicznym ekwiwalentem męskiego współzawodnictwa w konkurencjach rozstrzyganych kryteriami wzrostu i wielkości. By wyłączyć swoją budowlę z tego wyścigu, Eisenman nadał projektowi przewidzianego dla Berlina Max-Reinhardt-Haus kształt wrastającej w ziemię wstęgi Möbiusa. Rozpowszechniona w fachowych publikacjach Eisenmanowska krytyka nie powstrzymała developera Leszka Czarneckiego – dla którego podstawowym celem inwestycyjnym było pokonanie „magicznej” bariery wysokości, wyznaczonej przez warszawski Pałac Kultury i Nauki – przed przyjęciem dla jego wrocławskiego biurowca formy złożonej z okrągłego „komina” i znacznie niższego „żagielka”, które miejscowa ludność odbiera jednoznacznie jako aluzję do genitaliów. O ile jednak w późnym modernizmie dominowały asocjacje typowo męskie, o tyle w genderowo bardziej skomplikowanym XXI wieku nie brakuje również skojarzeń żeńskich. Otwarta we wrześniu 2013 roku Galeria Katowicka, która zastąpiła dawny dworzec żelbetowy, zaprojektowany przez Jerzego Mokrzyńskiego, Eugeniusza Wierzbickiego i Wacława Kłyszewskiego (zwany „Brutalem z Katowic”), określana jest przez miejscowych mianem Vagina Center. Gdyby żyła jeszcze Niki de Saint Phalle, Katowice mogłyby mieć problemy związane z naruszeniem praw autorskich!
Ze skompromitowanymi teoretycznymi rozważaniami Eisenmana drapaczem chmur próbowali zerwać Jems Architekci, projektując w Poznaniu nagrodzony w 2013 roku park biurowy PIXEL. Przypomina on swym kształtem układankę z pudełek. Architekci chwaleni są za to, że wprowadzili ścieżki rowerowe dla użytkowników obiektu, uwzględnili potrzeby młodych małżeństw, sytuując w biurowcu poznańskim przedszkole, w niszach między „pudełkami” założyli też ogrodowe tarasy. W przekazywanych prasie informacjach nie ma jednak żadnej wzmianki o tym, czy szklane fasady, dostarczające do poszczególnych segmentów światło dzienne, umożliwiają oszczędzanie energii wydatkowanej zimą na ogrzewanie obiektu? Między polskimi architektami toczy się dzisiaj spór: zdaniem jednych nie należy stosować w naszym kraju dużych przeszkleń, gdyż przez większość miesięcy w roku i tak musimy oświetlać pomieszczenia światłem sztucznym. Lepiej więc budować obiekty ocieplane, które pozwalają zaoszczędzić na wydatkach związanych z ogrzewaniem budowli. Są jednak i tacy architekci, którzy upierają się przy obfitych przeszkleniach wychodząc z założenia, że ponure biura oświetlane światłem sztucznym wywołują depresję u pracowników zmuszonych przebywać w tych wnętrzach przez cały dzień.