Barański kocha prowincję, Pan wielkie miasto, ale obaj pokazywaliście na ekranie wielką historię będącą tłem dla bohaterów.
Martwi mnie, że młodzi ludzie – nowi ludzie – kompletnie nie są zainteresowani historią, przeszłością. Pamiętam, że gdy kończyłem realizację Małej Matury 1947, to pierwszą rzeczą, o którą poprosił mnie dystrybutor, było usunięcie z tytułu daty. Pytam: dlaczego? A on na to, że data odstraszy młodzież; że jak młodzi zobaczą taki rok w tytule, to się wystraszą, bo to dla nich jest już przecież prehistoria. Ja się jednak uparłem i – niestety – chyba nie miałem racji (śmiech). Swoją drogą dystrybutor zrobił jednak kilka błędów, na siłę starając się sprzedać Małą maturę 1947 jako film młodzieżowy. Młodzież owszem, była obecna w tym filmie, ale była tylko tematem, przedmiotem. Historia z dystrybutorem pokazuje, że dziś przeszłość nie jest w cenie, że nie można się do niej odwoływać, jeśli się chce osiągnąć sukces, np. w kinie.
Ale z drugiej strony zakładane są nowe pisma historyczne – samodzielne lub jako dodatki, powstają filmy historyczne, np. Obława i Róża.
Tak, oczywiście. Ale to jest cały czas jakiś margines. Ale ja nie mam natury pesymisty. Mam nadzieję, że z czasem sytuacja zacznie się zmieniać, wyrównywać.
Czy widzi Profesor jakąś drogę wyjścia z tego problemu? Wspomniałem o podobnym ukazywaniu na ekranie historii w wypadku filmów Pana i Barańskiego. W Małej maturze 1947 przedstawia Pan głównego bohatera jako świadka historii, kogoś, kto stoi obok wydarzeń, nie angażuje się w nie, a jeśli już – to tylko przypadkiem. W Czarnym wąwozie główny bohater zostaje niemalże zesłany z wielkiego miasta na wieś, a mimo wszystko historia i tak go dopada. Może to jest szansa na powrót do historii w kinie – tzn. szansą jest pokazanie teoretycznie dobrze nam znanych wydarzeń z innej perspektywy, tej bardziej osobistej?
Nie mogę ukrywać, że miałem taką nadzieję tworząc Małą maturę 1947; że powiem coś o historii, o patriotyzmie, o ideałach – ale nie wprost, nie przy pomocy transparentów, przemówień. Liczyłem, że taki film znajdzie się w programie dla szkół. Bo opisuje przecież sytuację, która wręcz domaga się porównania z dniem dzisiejszym. Młodzi ludzie, problemy dojrzewania, problemy z rówieśnikami i z nauczycielami – to są odwieczne tematy. Ten film jest więc jak preparat; można położyć go pod mikroskopem i o nim porozmawiać.
Niestety, straciłem wszelką nadzieję, gdy pojechałem do Szczecina, zaproszony przez klub filmowy, który robił tam pokaz mojego filmu. Pierwszego dnia, wieczorem, po seansie brałem udział w ożywionej, ciekawej dyskusji, jednak – co ważne – dyskusji z osobami dorosłymi. Drugiego dnia mój film oglądali uczniowie liceum, równolatkowie moich bohaterów ekranowych. Gdy przez ekran przewinęły się napisy końcowe, rozległy się wręcz frenetyczne brawa. Wtedy opiekunki zaprosiły młodzież do dyskusji i…
…posypały się pytania?
…i nastała cisza (śmiech). Trwała chwilę, wiec postanowiłem przejąć inicjatywę i zacząłem mówić. Słuchajcie, powiedziałem, ja ten film zrobiłem w oparciu o swoje wspomnienia, więc mam nadzieję, że znaleźliście w nim jakieś znane problemy. W taki sposób starałem się zachęcić ich do zabrania głosu – niestety bezskutecznie. Panie nauczycielki coraz bardziej zdenerwowane, same zaczynają ze mną rozmawiać, jednak młodzież wciąż milczy.
Wreszcie jeden chłopak, wyraźnie szturchany przez nauczycielkę, zadaje mi pytanie o… efekty komputerowe w moim filmie! (śmiech) Ja się dziwię: ale jakie efekty?! Owszem, drobne korekty były tam zastosowane, np. wymazane zostały różne elementy z ulic, które to elementy nie pasowały do ekranowych realiów. W podobny sposób poprawiliśmy scenę unoszenia samochodu przez tłum. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby statyści wpadli w taki sam entuzjazm, jak ludzie sprzed lat, którzy rzeczywiście podnieśli wtedy samochód, widziałem to na własne oczy. Myśmy użyli dźwigu i lin, wymazanych później komputerowo. Takie więc były efekty komputerowe w moim filmie – żaden Awatar (śmiech). Niestety, tego młodego człowieka nie zainteresowała opowieść lub jej kontekst historyczny, tylko efekty komputerowe. Trochę to przykre. Oczywiście kiedyś, za moich czasów, też tak było – że żyliśmy dniem bieżącym. Ale nigdy na taką skalę.
Napisał Pan kiedyś, że powinniśmy „rozwijać i pielęgnować w kinie polskim te elementy narodowej i kulturowej tradycji, które stanowią o jego mierze, specyfice i odrębności”. Jakie elementy świadczą o mierze, specyfice i odrębności polskiego kina? I jak je pielęgnować?
Warstwa ludzi światłych, świadomie łaknących kontaktów z kulturą, piszących i czytających, jest coraz cieńsza. Na spotkania z autorami przychodzą prawie tylko starzy ludzie, ściśle starsze kobiety. Młodzi nie czytają i nie chcą czytać. Kiedy pytam moich studentów o lektury, wpadają w popłoch, a przecież to są przyszli twórcy naszej kultury narodowej. Rozumiem, że świat się zmienia, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Co tu wymieniać odrębności? Co tu mówić o specyfice? Człowiek, któremu płonie biblioteka, nie będzie przeglądał co trzeba ocalić, a co można poświęcić – będzie starał się ratować co się da!
Panie profesorze, zapytam na koniec: o czym będzie Pana kolejny film?
Mam w planach realizację książki Excentrycy Włodzimierza Kowalewskiego. Jej główny bohater po powrocie z wojny usiłuje stworzyć zespół jazzowy w małym Ciechocinku. Film może pomieścić w sobie różne konwencje i style, bo i dramat, i film historyczny, nawet musical. W zasadzie, kiedy tak o nim teraz myślę, to mógłby powstać kawałek dobrego kina w stylu Wildera.