Wydaje się, że Koenig wierzył w zbiorową odpowiedzialność ludzi teatru, w skuteczność komitetów i oddolnej samoorganizacji. W książce Kto ma mieć pomysły? można znaleźć ślady rozmaitych inicjatyw, w imię których mobilizowano odpowiednie gremia. Były wśród nich projekty wydawnictw, czasopisma teatralnego i oczywiście Wydziału Wiedzy o Teatrze. Ulokowanie tej jednostki w 1975 roku pod dachem uczelni kształcącej aktorów i reżyserów, od początku budziło kontrowersje. Realizacja schillerowskiej idei budowania naukowej refleksji o teatrze w bezpośredniej bliskości praktyki, z punktu widzenia ówczesnych standardów akademickich, mogła się wydawać dziwactwem. Dziś, gdy nauczyliśmy się postrzegać teatr jako jedną z wielu performatywnych aktywności człowieka, ten związek wiedzy i działania, wydaje się czymś oczywistym. Twórca i wieloletni dziekan WOT-u, Jerzy Koenig, umiał szukać dla tej myśli sojuszników i mozolnie przecierać szlaki.
Dla szerokiej publiczności był panem od teatru telewizji. Jego pogadanki przed spektaklami w poniedziałkowe wieczory stały się ekranowym rytuałem. Publiczność czekała na niego nawet wtedy, gdy w szklanym okienku, sterowanym przez słupki oglądalności, nie było już miejsca na żadne prelekcje, a wstępy i zapowiedzi wymiotła inwazja zwiastunów. Dla jego niespiesznych, ostentacyjnie staroświeckich wprowadzeń przez długi czas robiono wyjątek. Był znakiem świetnej tradycji teatru telewizji i firmował jedną z jego złotych epok. Po raz pierwszy objął jego kierownictwo w roku 1983. Czasy były trudne. Po bojkocie aktorskim z ekranu zniknęły twarze najwybitniejszych artystów. Trzeba ich było przekonać do powrotu. Sceny odreagowywały traumy stanu wojennego, mówiąc tekstami Gombrowicza i Witkacego. Kwitł język aluzji – najbardziej niewinny utwór, przy odrobinie dobrej woli, mógł wydać się głosem politycznej kontestacji. Wymijając zasieki cenzury, teatr organizował publiczności terapeutyczne doświadczenie wspólnoty. Jednak najbardziej eksponowana scena szklanego ekranu wymagała repertuarowej ostrożności. Polityczny balans pomiędzy radykalizującymi się oczekiwaniami widowni, a linią, wytyczoną przez partyjnych funkcjonariuszy, był zapewne sztuką niełatwą, nawet dla tak doświadczonego gracza, jakim był Koenig. Poślizgnął się – jak głosiła zakulisowa plotka – na spektaklu wg sztuki Wampiłowa, którego wymowa nie spodobała się ambasadzie radzieckiej. W roku 1985 musiał opuścić stanowisko. Dwa lata później powrócił, tym razem na dłużej.
Gorączka reformatorska pierwszych lat transformacji, która podcięła byt wielu scenom w kraju, wcale łaskawie obeszła się z Teatrem Telewizji. Był to przedziwny paradoks: w rzeczywistości szybko komercjalizujących się mediów, teatr szklanego okienka otrzymał nowe pola antenowej ekspansji. W latach 90. Jerzy Koenig kierował już wielką fabryką produkcyjną. Jego redakcja realizowała w szczytowych latach ponad sto premier rocznie dla dwóch anten oraz spektakle dla dzieci i młodzieży. Zasięg repertuarowy był imponujący: na ekran trafiały pozycje z kanonu klasyki oraz duży wybór z dramaturgii współczesnej. Dbano przy tym o autorów polskich, pojawili się nawet pisarze, tacy jak Eustachy Ryski, dzięki którym odrodził się gatunek sztuki telewizyjnej. Po ich teksty, jeszcze przed publikacją, ustawiała się kolejka reżyserów.
Za czasów Jerzego Koeniga Teatr Telewizji otworzył się również na twórców filmowych, co zaowocowało radykalna zmianą języka. Realizacje utworów dramatycznych i adaptacji prozy zaczęły przypominać małe filmy telewizyjne, co czasem złościło ludzi teatru. Dorobek tamtej dekady przypomina jednak rozległy archipelag, na którym istniały obok siebie rozmaite stylistyki i strategie twórcze. Z perspektywy czasu może najciekawsza wydaje się autonomiczna wyspa, jaką był teatr Kazimierza Kutza, budowany na świetnej literaturze, ważkich tematach i wybitnych kreacjach aktorskich.
Jerzy Koenig jako zarządca i zarazem naczelny projektant tej linii produkcyjnej był kimś – z dzisiejszego punktu widzenia – całkowicie anachronicznym. Nie miał w sobie nic z menedżera ani kuratora, który zakreśla ramy cudzej aktywności twórczej, nadając tej operacji autorski sens. Koenig pozostawał w cieniu, był kimś w rodzaju superarbitra, nie narzucającego się specjalnie z własnym gustem, lecz twardo stojącego na straży pryncypiów. Bezbłędnie wyczuwał tandetę, efekciarstwo i grafomanię. Wobec środowiskowych trendów i przelotnych zauroczeń pozostawał mocno nieufny. Pilnował sensu, lubił, gdy spektakl coś ważnego mówi. Toteż, choć najlepiej czuł się wśród gigantów, takich, jak Jarocki czy Kutz, potrafił wyłowić czasem istotny głos w chórze nieopierzonej młodzieży.