Kim był Jerzy Koenig? Kiedyś zdawało mi się, że wiem. Po lekturze książki Kto ma mieć pomysły?, zbierającej jego szkice, felietony i wypowiedzi publicystyczne, okazało się, że wiem niewiele. Pełnił w życiu wiele ról – wszystkie pozostawały w ścisłym związku z teatrem. Pisywał recenzje, wydawał, referował, zasiadał w najrozmaitszych gremiach, projektował i powoływał do życia instytucje, takie jak Wydział Wiedzy o Teatrze w warszawskiej PWST. Bywał kierownikiem literackim ważnych scen oraz redaktorem naczelnym najważniejszych branżowych czasopism – „Teatru” i „Dialogu.”. Przez długie lata szefował Teatrowi Telewizji. Właściwie trudno sobie wyobrazić życie teatralne ostatnich czterech dekad minionego wieku bez niego. Zawsze gdzieś się pojawiał – jako działacz, inicjator, dyplomata, mediujący pomiędzy światem władzy, a środowiskiem artystycznym, lub choćby autor celnego bon motu. Był wytrawnym graczem. Czasem wytrącano mu karty i musiał odchodzić od stolika, po jakimś czasie jednak znów wracał.
Związki teatru z polityką uważał za nieopłacalne i niebezpieczne, powtarzając za Zygmuntem Hübnerem, że władza podporządkowuje sobie sztukę na dwa sposoby: z jednej strony dyscyplinuje strachem, z drugiej – korumpuje. Mimo to, dobrze sprawdzał się w roli szarej eminencji, człowieka, który umiał znaleźć się blisko ośrodków decyzyjnych, by pokonując rozmaite ograniczenia systemu, wytargować dla teatru tyle, ile się da.
Kim byłby dziś, gdyby uformował go inny czas? Pytanie niedorzeczne, jednak czytając książkę, wydaną w serii miesięcznika „Teatr”, trudno się oprzeć wrażeniu, że w tamtej epoce – z jej zapyziałością, cierpliwym dreptaniem w miejscu i okopywaniem na gruncie jałowych kompromisów – trochę się nie mieścił. W szkicach – zwłaszcza tych wcześniejszych, z końca lat 70. i 80. – uderza rozmach myślenia. Koenig nie był już wówczas czynnym krytykiem, uwolniony od obowiązków detalisty, mógł sobie pozwolić na luksus ogarnięcia całości. Na życie teatralne spoglądał okiem gospodarskim, nieustannie sprawdzając, gdzie jeszcze stoją mocne fundamenty, którą ścianę można by podeprzeć, a gdzie już przecieka dach. Jego teksty publicystyczne przypominają plac defilad, na którym nieustannie dokonuje się przegląd wojsk. Uparcie powracają bilanse i wyliczenia: inwentaryzował zasoby kadr twórczych i krytycznych, oceniał dokonania wydawnicze, zastanawiał się, co można by ulepszyć, co jest do nadrobienia, gdzie przyspieszyć kroku lub otworzyć nowe pole do dyskusji. Zabiegał nie tylko o sprawy bieżące. Wiedział, jak ważna dla samoświadomości teatru jest wiedza historyczna i swobodna wymiana idei. Izolację Polski, odciętej od kultury Zachodu, odczuwał bardzo dotkliwie. Uważał, że te luki w wiedzy należy łatać, na ile to tylko możliwe, publikując, tłumacząc, projektując serie wydawnicze.
Koenig wyciągał wnioski z myśli Leona Schillera, który uważał, że rozwój teatru wymaga intelektualnego zaplecza w postaci badań nad historią teatru, fachowego piśmiennictwa oraz profesjonalnej krytyki. Budowę takiej wielopiętrowej infrastruktury Schiller uznał po wojnie za jedno z najważniejszych zadań niepodległej Polski. Przyjmując to założenie, Koenig patrzył na teatralny ogródek jak na uprawę, w której liczą się nie tylko plony, ale i to, co użyźnia grządki. By zapewnić sztuce scenicznej optymalne warunki wzrostu, myśl musi iść w parze z praktyką, przeszłość współbrzmieć z teraźniejszością, a wszystko razem stać się podstawą dla mądrego prognozowania przyszłości.
Koenig miał temperament planisty. Interesowały go długofalowe procesy, sterujące całą machiną teatralną. Tu przegrywał z epoką, która przykrawała wszelkie skrzydlate wizje do zbiurokratyzowanych standardów. Jeszcze jako recenzent potrafił z tego zakpić. W 1960 roku przedstawił szkic Regulaminu krytyki teatralnej, przedstawiający koncepcję zorganizowania działalności recenzenckiej na podobieństwo regulaminów wojskowych. Projekt krytyki skoszarowanej rozważał aspekty zależności służbowych, pragmatykę formułowania ocen oraz delikatne kwestie higieny zawodowej, sprowadzając je do absurdu. Oto kilka pomysłów na racjonalizację pracy komentatorów teatralnych, zaczerpniętych z tego dokumentu:
„Pełny komplet przymiotników zmienia się co tydzień, a w razie uzasadnionej potrzeby, po uzyskaniu specjalnego zezwolenia – rzadziej”.
„Umywanie rąk organizuje się w małych grupach, okresowo, wedle zindywidualizowanego harmonogramu cyklicznego”.
„W razie stwierdzenia u krytyków teatralnych choroby zakaźnej, złych skłonności, czy snobizmów aktywnych, zarządza się specjalne postępowanie przeciwepidemiczne”.
Kwestie bhp teatru rozważał w różnych wariantach, czasem mocno prowokacyjnych. Pod koniec lat 80. zaproponował, by sytuację w podupadającym życiu teatralnym uzdrowić poprzez jednorazowy, radykalnie przeczyszczający reset. Jego projekt – ogłoszony pół żartem, pół serio, choć niewątpliwie z przewagą serio – przewidywał jednoczesne zamknięcie wszystkich teatrów. Potem nastąpić miał rok kwarantanny, który należało poświęcić przegrupowywaniu sił, przeglądowi kadr i zasobów repertuarowych oraz przygotowaniu konkursowych planów zagospodarowania poszczególnych scen przez sformowane ochotniczo zespoły. Po kilkunastu miesiącach ogólnoteatralnego postu, praca artystyczna miała się odrodzić na nowych zasadach, z wyłączeniem scen, uznanych za zbędne. Byłam wśród studentów Wiedzy o Teatrze, na których Koenig testował ów pomysł. Wydawał się dziwaczny, nierealny i zanadto przypominał autorytarne utopie. Nie chciało się nam wierzyć, by z teatrem było aż tak źle. On przymierzał mizerię tamtych szarych czasów do hossy minionych dekad, odmierzanych przez arcydzieła i nowatorskie idee. Z tej perspektywy niełatwy dla kultury polskiej okres po stanie wojennym musiał wydawać się głęboką zapaścią. Pisał: „chcemy tego, czy nie, musimy nauczyć się robić teatr zwykły w czasach nijakich”.
Tamten projekt, odnaleziony po latach w zbiorku Kto ma mieć pomysły?, wydaje się przeczuciem potrzeby głębokich systemowych reform, nad którymi debatowano na początku lat 90., postulując likwidację nadmiernie rozrośniętej infrastruktury teatralnej. Uderza w nim jeszcze inna rzecz: ufność w to, że środowisko, rozformowane decyzją administracyjną, będzie potrafiło na powrót ustawić się w szyku i zorganizować samorządnie, po koleżeńsku, czy też – obywatelsku, do pracy na bardziej efektywnych zasadach.