W Zbrojowni, Galerii Aula Gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych oraz Gdańskiej Galerii Miejskiej trwa wystawa Najlepsze Dyplomy 2014, czyli szósta już edycja ogólnopolskiego konkursu na najlepszy dyplom absolwentów państwowych szkół artystycznych. Prezentowanych jest 39 realizacji, z czego 13 przeszło do ścisłego finału, by można było wyłonić spośród nich 5 nagrodzonych dyplomów. Aranżacja ekspozycji, wykonana przez prof. Aleksandra Widyńskiego z ASP w Gdańsku, w gigantycznej przestrzeni Zbrojowni oraz Auli – mimo że z pewnością nie przypomina pierwotnego kontekstu każdego z dyplomów – pozwala im swobodnie zaistnieć.
Zawsze w wypadku pokazów tego rodzaju można spodziewać się zarówno prac wciąż jeszcze szkolnych, jak i bardzo interesujących. Tak było i tym razem, przy czym niestety ta pierwsza kategoria przeważała zdecydowanie. Ten aspekt dodatkowo wzmógł moją tendencyjność i sprowokował mnie do ostentacyjnego zignorowania postulatów Stanisława Witkiewicza ojca, który z pełnym przekonaniem twierdził, że krytyk sztuki powinien być obiektywny niczym źrenica prawdy niezaprószona żadnym prochem subiektywizmu. W moim tekście można spodziewać się czegoś dokładnie odwrotnego: nie wiem, czy proch okaże się wybuchowy, ale z pewnością będzie subiektywny. Widomy efekt tendencyjnej optyki stanowi więc struktura niniejszej recenzji, pisanej w pierwszej osobie oraz zbudowanej z tekstu głównego, podzielonego na podrozdziały, i rozbudowanych analitycznych dygresji, poświęconych dwóm moim ulubionym artystkom: Celinie Kannunikavej (nienagrodzonej przez jury) oraz Beacie Szczepaniak (laureatce Nagrody Marszałka Województwa Pomorskiego). Interpretacje ich dyplomów są w moim zamierzeniu rodzajem rozbudowanych tekstów w tekście.
Moje wirtualne i nic-nie-znaczące nagrody dla nienagrodzonych
Moim zdaniem trzy prace nienagrodzone zasługują na głębszą uwagę. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie Postrzyżyny Justyny Orłowskiej, absolwentki ASP w Gdańsku. Na całość składają się performance dokamerowy, obiekt wykonany techniką własną z włosów naturalnych i syntetycznych, sierści zwierząt, źdźbeł traw oraz fotografia. Autorka nawiązuje do ludowego obrzędu postrzyżyn, związanego z przekraczaniem przez chłopców progu dorosłości i przechodzeniem spod opieki matki pod kuratelę ojca, lecz w swojej interpretacji adaptuje ów rytuał do sytuacji współczesnej młodej kobiety, która opuszcza dom rodzinny i macierzystą uczelnię, by samodzielnie mierzyć się ze światem. Performance dokamerowy rozgrywa się na łące, na której młoda artystka – odziana w białą suknię – z dużym trudem odcina swoje włosy, i w zasadzie całe ciało, od, funkcjonującego niczym korzeń, hybrydalnego tworu z włosów i ździebeł trawy. Stajemy się więc świadkami bolesnego wręcz procesu, którego efektem jest uwolnienie od korzeni. Sam korzeń nie pozostaje jednak porzucony, lecz zostaje pieczołowicie zabrany i wyeksponowany jako osobny obiekt, który – mimo że odcięty – to jednak wciąż bliski i związany z tożsamością artystki. Mamy więc do czynienia z intrygującym autoportretem, stanowiącym refleksję o kształtowaniu samodzielności, które dokonuje się zarówno w relacji z naturą, jak i kulturą. Obiekt z włosów, sierści zwierząt i traw egzystuje na pograniczu życia i śmierci, witalności natury i martwoty wyrwanego kłącza, dzięki czemu jest niezwykle intrygujący. Praca Orłowskiej wydaje się wieloznaczna, metaforyczna i wizualnie dopracowana, a snuta w tle narracja została celnie wyważona.
Długo przyglądałam się również Obliczom (nie)wolności Patrycji Tryjefaczki, absolwentki ASP w Krakowie. Osobliwe stroje-kostiumy, eksponowane na manekinach, wykonane zostały z końskich podków, strzemion, siodła, szpicrut, łańcuchów czy skórzanych pasków. Działały swoją perwersyjną i finezyjną formą, nawiązując zarazem do świata mody oraz zakazanej sfery fetyszy i sadomasochizmu. Zarówno forma, jak i tytuł, symbiotycznie sygnalizowały, że moment ich założenia na własne ciało wyzwala i więzi jednocześnie.
Moją uwagę przykuła również praca Nie mam się w co ubrać Małgorzaty Lisieckiej, absolwentki ASP w Warszawie. Modelka, odziana w nadmiar ubrań, „kontemplowała” projekcję, ukazującą wnętrze fabryki odzieży. Kumulacja kolorowych tkanin oraz interakcja cichego performance z projektowanym obrazem stanowiły ciekawą całość, punktującą konsumpcjonizm i piętnującą pragnienie posiadania coraz to nowych rzeczy. W kontekście realizacji Tryjefaczki i Lisieckiej cieszył mnie również fakt, że owe dyplomy zostały obronione w ramach rzeźby, co daje nadzieję na odchodzenie od myślenia o tym gatunku sztuki w kategoriach tradycyjnej bryły.
Nagrodzeni
Nagrodę Rektorów otrzymała w tym roku Marta Mielcarek za pracę Inwersja, złożoną z dwóch ustawionych naprzeciw siebie projekcji wideo, ukazujących zwielokrotniony wizerunek młodej dziewczyny (być może samej autorki?), odzianej w „grzeczny” strój uczennicy: białą bluzkę i czarną spódniczkę. Zmultiplikowane postaci zostały ustawione w szeregach i poddane specyficznemu rodzajowi musztry: wykonują one bowiem, idealnie synchronicznie, różnorakie gesty, przypominające zarówno taneczne układy choreograficzne, jak i salutujących żołnierzy bądź lud oddający hołd władcy. Dziewczęta z obydwu projekcji, zwrócone twarzami do siebie, tworzą rodzaj szpaleru, a my przechadzamy się pomiędzy nimi, automatycznie stając się adresatami i odbiorcami owego teatrum. Pannice potakują sobie wzajemnie, mrugają, wymachują rękoma, a wszystko równiutko i bez wychylania się z szeregu. Tymi prostymi, lecz jakże wyrazistymi środkami, Mielcarek uzmysławia nam szaleństwo totalitaryzmu, dramat bycia trybikiem w machinie poddanej władzy oraz marionetkowość postaw ludzkich wobec tłamszącej ich siły. Inwersja wydaje się więc w lipcu 2014 pracą zatrważająco aktualną.
Laureatem Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego został z kolei Filip Ignatowicz z ASP w Gdańsku, prezentujący hipermarket sztuki, zatytułowany Produkcja, komercjalizacja i hype czyli o konsumowaniu sztuki. Podobną realizację tego twórcy znałam już z poznańskiego festiwalu MarketART i być może dlatego nie bawiłam się już tak świetnie, jak większość tych, którzy wkraczają do świata kreowanego przez Ignatowicza po raz pierwszy. Artysta koncentruje się na podsuwaniu nam quasi-artystycznych obiektów, które w pełen ironii sposób balansują na pograniczu sztuki i konsumpcji, nawiązując do estetyki pop artu i prowadząc jej przesłanie znacznie dalej w głąb naszych czasów. Pisząc tę recenzję, popijam niezdrową lodowatą Coca Colę Zero, słodzoną słodzikiem, co z pewnością nie wpływa dobrze na stan mojego mózgu i całego organizmu, więc żałuję, że w hipermarkecie Ignatowicza nie nabyłam Anti-Col-Maxu, czyli preparatu wspomagającego zerwanie z nałogiem picia tego właśnie napoju. Zabrałam jednak ze sobą gazetkę z ofertą, więc z lubością mogę konsumować opisy prawdziwej sztuki, sprzedawanej przez firmę Fignacy, która to sztuka zaraz stanie się częścią mojej tożsamości.
Beata Szczepaniak, absolwentka UAP, za pracę Porządek otrzymała natomiast Nagrodę Marszałka Województwa Pomorskiego. Geometryczne formy metalowe i ukryty pod nimi różowy organiczny kształt, wykonany z silikonu, zostały przez artystkę powiązane jej działaniem performatywnym. I tu właśnie, jako tendencyjna krytyczka, pozwolę sobie na rozbudowaną dygresję pierwszą.
*
Dygresja pierwsza: Geometria i organiczność. O Porządku Beaty Szczepaniak
*
Ciekawie prezentowała się również praca Mateusza Ząbka, absolwenta ASP w Katowicach, zatytułowana Systemy dualne, wystawiona we wnętrzach Gdańskiej Galerii Miejskiej przy ulicy Piwnej. Ogólnie można ją określić jako indywidualną refleksję artysty nad zjawiskiem międzygalaktycznej podróży, podczas której doznać można zarówno nieskończoności przestrzeni i czasu, jak i spenetrować powierzchnię jakiejś planety, wirtualnie przemieszczając się po jej powierzchni i eksplorując kratery. Interaktywność instalacji pozwala na wytyczanie własnych ścieżek w międzygwiezdnym uniwersum, a pochylanie się nad obiektami ze szkła, luster i neonowych rurek powoduje zawrót głowy od zwielokrotnienia obrazów i multiplikowania się przestrzennych czeluści.
Nagrodę Stowarzyszenia Autorów ZAiKS otrzymał zaś Matěj Frank, absolwent ASP we Wrocławiu, za drewniany obiekt W przestrzeni. Przypominająca skorupę forma okazała się „zapisem” faz ruchu siedzącej sylwetki ludzkiej, po której wewnątrz pozostała jedynie pusta przestrzeń. Powiedziałabym więc, że Frank w pewnym sensie kontynuuje tradycje futurystów, a nawet nawiązuje do fotografii Edwarda Muybridge’a, studiując efekt ruchu stroboskopowego i przekładając go na drewnianą formę, być może „pamiętającą” obecność jego własnego ciała.
Zupełnie innego rodzaju stosunek do cielesności zaprezentowała z kolei Małgorzata Kalinowska, absolwentka ASP w Gdańsku, w pracy Przekleństwa cielesności, za które otrzymała wyróżnienie i tzw. nagrodę honorową. Oczami wyobraźni widziałam tę realizację w dialogu z dorobkiem artystycznym Marii Pinińskiej-Bereś, Basi Bańdy i Magdaleny Moskwy. Kalinowska, posługując się elementami damskiej bielizny utrzymanymi w cielistej kolorystyce, stworzyła bowiem kilka obrazów-obiektów oraz wiszących w przestrzeni form, przypominających korpusy kobiece, „uwięzione” w gorsetach. Cienkie błony pończoch stały się w tych realizacjach synonimem skóry i jej barwy. Zapinki od staników, fragmenty ramiączek i bieliźniane tkaniny, pod wpływem idei i dotyku Kalinowskiej, ułożyły się w krajobrazy ciała wraz z jego mięsnością, seksualnością i podskórną witalnością. Spod warstw „prześwitują” wszak abiektalne narządy, jakby granica między wnętrzem a zewnętrzem ciała nie była oczywista. Bielizna estetyzuje kobiece sylwetki, ale również je tłamsi, więzi, ogranicza, wtłaczając je w schematy, związane z męskimi oczekiwaniami. Ta cielesność, nieokiełznana i nie zawsze estetyczna czy zgodna z powszechnie obowiązującymi kanonami piękna, miejscami w pracach Kalinowskiej w szczególny sposób dochodzi do głosu, wyzwala się z karbów gorsetów i staników, uzmysławiając nam fizyczną kondycję ciała i jego przemijalność. Ponadto artystka gra z konwencją malarstwa, działając na płaskich prostokątnych płótnach, na których mężczyźni, posługując się pędzlami niczym fallusami, tak często malowali akty.
(Nie)tendencyjnie uważam więc wybory jury za trafione i przekonujące. W moim osobistym rankingu też nagrodziłabym tych właśnie twórców.
Malarstwo: moje liczne rozczarowania i jedno pocieszenie
Moja tendencyjność jako krytyczki sztuki polega jednak również m.in. na tym, że zazwyczaj bronię malarstwa i wciąż wierzę, że ma ono potencjał, który jest w stanie sprostać wymaganiom współczesności. Niestety na tym polu młodzi twórcy całkowicie mnie zawiedli: ich malarstwo nie jest w moim odbiorze ani młode, ani obiecujące, nie wadzi się z kondycją medium, nie dotyka mnie ani treścią, ani formą. Nie dostrzegłam w nim nic takiego, co broniłoby jego aktualności. Wiele spośród prezentowanych płócien mogłoby powstać znacznie dawniej i ich forma w dzisiejszych czasach niczym się nie tłumaczy. Podobne wrażenia towarzyszyły mi w trakcie oglądania grafiki i nielicznie tylko reprezentowanej fotografii. I wcale nie chodzi o to, że oczekuję nowości – czekam na sztukę autorefleksyjną, świadomą własnych granic i (nie)możności ich przekraczania w ramach poszczególnych gatunków, technik i mediów. O ile werdykty jury często wydają się być kontrowersyjne, o tyle w tym wypadku chwała jurorom za to, że nie nagrodzili nikogo spośród malarek i malarzy, grafików i graficzek. Z mojej perspektywy powiem jednak, że był jeden wyjątek, a mianowicie obrazy Celiny Kanunnikavej, absolwentki Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Ten dyplom z malarstwa wiąże się z dwoma aspektami: sytuacją polityczną na Białorusi oraz z tradycją (nie)widzenia i (nie)widzialności.
*
*
Diagnozy: nurty i tendencje młodej sztuki?
Wybierając się na wystawę tego typu jak Najlepsze Dyplomy 2014 chciałoby się diagnozować stan dzisiejszej młodej polskiej sztuki, dostrzec wyraziste trendy itp. Odwiedzenie ekspozycji szybko jednak takowe zapały studzi. Trzeba mieć na uwadze, że mamy do czynienia z wyborami dokonywanymi przez kadry profesorskie wszystkich uczelni i być może naprawdę najciekawsze prace wcale na gdańską prezentację nie docierają. Ufam kadrom profesorskim, ale nie do końca… Trendów nie widać, chyba, że za taki uznam słabość malarstwa, estetyzację oraz – w stosunku do lat ubiegłych – spadek zainteresowania problematyką cielesności. Nie pozostaje mi nic innego, jak wypatrywać podyplomowych prac (nie)nagrodzonych artystek i artystów. Będę ich tendencyjnie wspierać.
1 comment
Chciałbym zaznaczyć że zarówno Małgorzata Kalinowska jak i Filip Ignatowicz ukończyli malarstwo na ASP w Gdańsku. Pani radość jak i bronienie malarstwa w tym przypadku jest nietrafione. Dyplomy tych twórców wyszły poza granice malarstwa. Niemniej jednak są interesujące :)
Comments are closed.