W tarnowskim BWA kurator, Przemysław Chodań, zaserwował nam koktajl barokowych artefaktów i sztuki współczesnej, a organizatorzy wystawy zdaje się uwierzyli w jej społeczny i ideowy charakter. Wydaje się, że postawili sobie za cel edukować i oswajać śmierć. Jak się jednak okazało, sztuka mówienia o Sztuce umierania – nie jest wcale taka prosta.
Zarówno ze względu na przestrzeń dawnego Pałacyku Strzeleckiego, jak i koncept ekspozycji, Ars moriendi rozpada się na dwie przestrzenie: część edukacyjno-dokumentacyjną w wąskim korytarzu i część zasadniczą w głównej sali, gdzie w przeważającej części znalazła się sztuka współczesna. „Od kilku już lat łączymy często kontrowersyjne, współczesne realizacje ze sztuką zanurzoną głęboko w tradycji”[1] – donosi Piotr Kukla, kierownik działu organizacji wystaw w BWA. Ciężko jednak nie ulec wrażeniu, że realizacja wystawy została na siłę podporządkowana programowi miejsca, w efekcie dając niespójną estetycznie i przewidywalną zbieraninę dzieł „na zadany temat”. Prace multimedialne i inne dzieła prezentowane w BWA poprzetykane zostały olejnymi płótnami zawieszonymi na wysokości wzroku. Za prawdziwą nudę i kicz odpowiada jednak próba podporządkowania wystawy kolekcji Bohdana Steinhoffa – kolekcjonera, który wypożyczył na ekspozycję swoje zbiory barokowych funerialiów.
W wąskim korytarzu zobaczymy dokumenty w gablotach, nekrologi, starą prasę i książki. Na ścianach wiszą gablotki. Gdzieś pomiędzy okna a gabloty wciśnięta została akwarela Pawła Susida, która w tej konfiguracji nijak zagrała. Dalej rozstawiona została barokowa inscenizacja. Stoi za słupkami odgradzającymi, jak w prowincjonalnych muzeach, albo jak przed kościelnym ołtarzem. Czarna tkanina wisi pod sufitem upięta w dekoracyjne fałdy i węzły. Na podłodze trumna duża, trumienki małe po bokach, czaszki, portrecik trumienny, konfesjonał z czaszką, obrazy na ścianach. Wszystko sprawia natrętne, nie dające się uciszyć wrażenie niechlujności i prowincjonalności. Choć na jednym biegunie korytarza znalazł się teatrzyk Et omnia vanitas, to na drugim mamy najlepszy element tej części ekspozycji, choć jego potencjał został stłumiony w zarodku. Kamienna głowa z czerwonymi pąkami plastikowej krwi autorstwa Laury Paweli, która leży w otwartej gablocie, zepchnięta została na margines. Zza gablot z dokumentami jest ledwo widoczna. Kolekcja Bohdana Steinhoffa okazała się być ważniejsza w społecznej misji oswajania śmierci…
W głównej przestrzeni obiecujące nazwiska: Zuzanna Janin, Justyna Górowska, ze znakiem zapytania – Zbigniew Libera. Kilka rzeczy znanych i opatrzonych – Portrety trumienne Janin i nieznośny Ból Głowy Grzeszykowskiej. Cała seria okropnych obrazów Andrzeja Wasikowskiego – pin-up girls między gnijącymi owocami w hiperrealistycznej stylistyce. Kamp musi mieć w sobie lekkość i niewinność, by nie zjeść sam siebie. To dopiero początek.
Na tej wystawie każda dobra rzecz zdaje się opadać z sił i dawać za wygraną. Zwracam uwagę szczególnie na dwie prace, które i tak tu nikną. Przemysław Barnas pisze o tym, jak przez kilka miesięcy chodził na cmentarz i zbierał niedopałki zniczy, a później przetapiał je w domu w garnkach. Na ścianie, nisko przy podłodze, w takt zmienianego przeźrocza migają zdjęcia dokumentujące to ekscentryczne przedsięwzięcie. Po kilku miesiącach Barnas roztapia cały wosk i odlewa go w dziecięcej trumnie. Biały prostokąt jest lepki i połyskliwy. Leży na podłodze galerii, można przejechać palcem po oleistej materii. Przypomina wielkie tłuste mydło. Brzmi znajomo?
W sąsiedztwie Zabiłeś za mnie kurę Justyny Górowskiej. Na ekranie niewielkiego telewizora w takt uwertury Czajkowskiego miota się bezgłowa kura. Zapętlony obraz jej cierpienia odtwarzany jest bez końca. Na postumencie obok stoi szkielet bezgłowej kury. Górowska mówi o delikatności, której nie dostrzega się na co dzień. W miejsce głowy wetknięte jest długie, białe, delikatne piórko. Jednak film o obiekcie i obiekt postawione obok siebie wypadają zbyt dosłownie. Być może wystarczyłoby więcej przestrzeni, chwila na oddech, i ta praca zagrałaby pierwsze skrzypce Ars moriendi.
Na ścianie galerii naprzeciw wejścia odbywa się projekcja dwóch filmów autorstwa Zuzanny Janin. Jeden z nich zazębia się z drugim. Na jednym widać bawiących się w błękitnym morzu ludzi. Dzieci i dorośli rzucają sobie piłki, noszą dmuchane, kolorowe pływaki. Niebo jest chłodne, błękitne, nieco ponure. Zwolniony obraz kryje w sobie napięcie i poczucie zagrożenia. Z lewej strony przysłania go jednak drugi, który to napięcie skutecznie eliminuje i sprowadza projekcję do wytartego banału – to nagranie z pogrzebu, Widziałam swoją śmierć. Dłonie w rękawiczkach zapalają znicze, ludzie spoglądają w dal. Po pewnym czasie filmy zamieniają się miejscami. Pogrzebowy konwój przeskakuje na prawą stronę, a po lewej widzimy wesołe miasteczko. W zwolnionym tempie rollercoaster jedzie wprost na widza. Zarówno w zdjęciach morza, jak i w obrazie wesołego miasteczka są oczekiwanie, groza, niepokój. W tej – solowej – wersji są to obrazy bardzo dobre. Zestawione z pogrzebem – nawet jeśli ma być on krytyką polskiej, katolickiej mentalności – ocierają się o nieznośny banał.
Być może jednak największym błędem tej wystawy było wprzęgnięcie w nią Obrzędów intymnych Zbigniewa Libery. Umieszczenie szlagieru polskiej sztuki krytycznej, rzeczy niezwykle mocnej, budzącej niekończącą się dyskusję i niesmak moralny w otoczeniu dzieł złych, bądź po prostu słabych, skazało wystawę na porażkę. Niedługo po wyjściu Libery z więzienia na zdrowiu podupada jego babka, Regina. Libera, jak pisze Karol Sienkiewicz, zaczyna ją filmować by sprowokować ją do mówienia, do wyrażenia sprzeciwu[2]. Artysta filmuje, jak karmi babkę, podmywa ją, zmienia jej pieluchy i czyści łóżko z kału. Obrzędy intymne stanowią dokumentację czynności mających na celu opiekę nad niedołężną osobą, są to jednak jedynie te czynności, które wystawione na widok publiczny stają się poniżające i uwłaczające godności. Sąsiedztwa tak mocnej i kontrowersyjnej pracy nie mogło znieść żadne z prezentowanych w BWA dzieł. Obrzędy intymne wyglądały tam tak, jakby przybyły z innej planety. Wideo zawisło poza kontekstem, choć spełniało warunki zadanego tematu.
Romans historii sztuki ze sztuką współczesną wydaje się być kuszący. Jest niczym obietnica sforsowania konwencji, przełamania tabu, okazania odwagi. Warto przypomnieć, że to właśnie taki mezalians zafundował nam krakowski MOCAK na swoje otwarcie. Historia w sztuce okazała się jednak jedynie zapowiedzią serii wszystkim znanych i powszechnie nielubianych „rzeczy w sztuce” w MOCAK-u. Żeby zestawiać historię sztuki ze sztuką współczesną trzeba mieć pomysł – lekki, nietuzinkowy, ekscytujący. Przykładem niech będzie niedawno zamknięta wystawa Nicoli Samoriego w szczecińskiej Trafostacji Sztuki. Włocha, który pracując z tradycyjnym medium i ikonografią, odczarowuje barok dla sztuki współczesnej. Tego pomysłu, lekkości i dystansu zabrakło w Ars moriendi. Wystawa niemal ocierając się o charakter edukacyjny i moralizatorski, nie uniosła ciężaru tematu.
W otwierającym publikację tekście kurator wystawy, Przemysław Chodań, pisze o odwiecznym romansie Thanatosa z Erosem. O perwersji jaką skrywać mogą różne wymiary śmierci. Szkoda jednak, że na wystawie tej perwersyjnej, przyprawiającej o dreszcze i gęsią skórkę sztuki zabrakło lub było jej stanowczo za mało. Być może jedyną rzeczą, którą wspominać będę z tej wystawy, jest zdjęcie martwego chłopca leżącego w otwartej trumnie. On jeden zatrzymał mój wzrok na dłużej.