Kamil Kopania: „Mamy złą wiadomość. Osoby urodzone na początku lat 80. mają dziś ponad trzydziestkę. Czasy, kiedy młodzi byli Anna Molska i Agnieszka Polska, Bownik i Tymek Borowski, Paweł Śliwiński i Mateusz Sadowski, Ewa Juszkiewicz i Janek Zamoyski, Iza Tarasewicz i Magdalena Starska, oficjalnie uznajemy za minione. Penerstwo? Zmęczenie rzeczywistością? Nudy!” – tak piszą w nowym numerze „Szumu” Jakub Banasiak, Adam Mazur i Karolina Plinta, autorzy Alfabetu młodych. Zostałaś niejako wywołana do tablicy. Iza Tarasewicz. Lat ponad trzydzieści. Oficjalnie niemłoda, w dodatku z piętnem wiejącego nudą Penerstwa. Może pora dać sobie spokój z dotychczasowym życiem?
Iza Tarasewicz: Nie za wiele mam do powiedzenia w tej kwestii. Po pierwsze: nie czytam magazynów o sztuce, nie znam tego tekstu z „Szumu” i zupełnie nie jest w kręgu moich zainteresowań podążanie za retoryką plebiscytów. Nie dowiaduję się, nie szukam, można powiedzieć, że jestem ignorantką w tych sprawach. Tak, jestem 33-letnią artystką, powiedzmy – „wiedzącą czego chce”, aby nie użyć słowa „dojrzałą” – stale chcę się rozwijać i udoskonalać. Wygląda na to, że niektórzy nie zauważyli różnicy w mojej praktyce. W zasadzie nie ma to znaczenia, czy zauważyli czy nie. Życie się kręci. Nowi przychodzą, po czym po trzech latach wypadają z obiegu i przychodzą następni… śledząc plebiscytową logikę. To żadne odkrycie. Po prostu tak jest, że wszystko się zmienia. Nie rozumiem tylko dlaczego jest to stałym tematem corocznych podsumowań, rankingów etc. Komu to jest potrzebne? Ani nie merytoryczne, ani miarodajne… raczej paradoksalne, bo statystyki mówią, że żyjemy dłużej. Kobieca średnia to 81, a męska 72 lata. Do wieku średniego wszystkim wymienionym z pokolenia 80. jeszcze sporo, a dopiero co było o nich głośno w Polsce. Niektórzy z nich powolutku zaczynają wystawiać za granicą i tam jeszcze są uznawani za młodych, dopiero odkrywanych. To pocieszające!
Penerstwo było fenomenem – w konkretnym miejscu, czasie i kontekście. To był dla mnie ważny i produktywny czas. W spontaniczny sposób niezwykle ciekawi artyści (i Michał Lasota jako spoiwo) z tego samego pokolenia połączyli się nie jako formacja z manifesto, ale jako kumple, którzy się lubią, i których łączy podejście do sztuki. Grupa nigdy nie miała sformalizowanej struktury, nie miała też ambicji wyznaczania kierunków w sztuce współczesnej. Ale, powtarzam, to był fenomen. Jasne, że w pewnym momencie więzy puściły, każdy z nas zaczął rozwijać się i działać na własną rękę, co też było nie do uniknięcia przy tylu indywidualnościach. Dla mnie Penerstwo jest minioną historią – sympatyczną przygodą, oficjalnie zakończoną odejściem z Galerii Stereo około dwóch lat temu. Inni artyści Penerstwa zapewne mają osobistą opinię o zjawisku, jakim ta grupa była (może jeszcze jest? nie mam pojęcia).
Skoro już jesteśmy przy Penerstwie, jak też zaczęliśmy od tematu – powiedzmy – przemijania, chciałbym Cię poprosić o refleksję nad Twoją drogą artystyczną. Aktywnie działasz na polu artystycznym od kilku lat. Od czego tak naprawdę startowałaś, co było dla Ciebie najistotniejsze w początkowym okresie twórczości, co interesowało Cię najbardziej i co najsilniej Cię kształtowało, miało na Ciebie wpływ bądź też inspirowało do samodzielnych refleksji?
Przypadek i różne zbiegi okoliczności złożyły się na ten start. Skończyłam liceum ogólnokształcące i nie miałam wiary we własne możliwości, wiary wystarczającej, by podejmować odważne decyzje dotyczące przyszłości. Z profilu biologiczno-chemicznego w liceum wylądowałam na fizjoterapii, a w weekendy na nieszczęsnym studium plastycznym. To był w dwutysięcznym roku. Potem byłam świadkiem śmierci mojego taty i nie skończyłam ani fizjoterapii, ani studium. To wydarzenie było dla mnie swojego rodzaju wake up’em. Następnie spotkałam absolwentkę poznańskiej architektury wnętrz, która powiedziała mi kilka komplementów odnośnie moich ówczesnych rzeźbiarskich prób i niejako sprawiła, że byłam bardziej zdeterminowana, by zdawać na uczelnię. Początkowo chciałam zdawać na architekturę wnętrz, jednak potem uznałam, że łatwiej będzie mi się dostać na rzeźbę. Przez rok uczyłam się rysować i rzeźbić głowy. Dużo, dużo upadków i wzlotów, trochę rozwoju na oślep, ale z wielką determinacją, aby dostać się na te studia. Do poznańskiej ASP przyjęto mnie za drugim razem. Byłam chyba dziewiątą czy dziesiątą osobą kandydującą na wydział rzeźby, jeśli chodzi o punkty, ale drugą spod kreski. Przyjęto mnie cudem!
Szczerze, na studiach przejawiałam raczej cechy pracoholika aniżeli dziewczyny z talentem. Z domu wyniosłam proletariacki kult wysiłku [śmiech]. Sadzę, że wielu ludzi na uczelni, jak i moi najbliżsi, wątpiło we mnie w tamtym czasie, a ja sobie z natarczywością wypisywałam kartki w rodzaju: „nie poddawać się”, „nie naśladować”, „nie udawać”, „wysilać się jeszcze więcej”, „ćwiczyć silną wolę”… taką musztrę stosowałam do końca studiów. Zasadniczo na uczelni zjawiłam się z brakiem aspiracji rzemieślniczych, manualna żonglerka nigdy nie była moim celem. Mimo łatwości produkowania rzeczy od podstaw własnymi rękoma, moje gliniane głowy i akty były takie sobie, naprawdę nic ciekawego, stąd zaczęłam eksperymentować z własnymi materiałami. Pamiętam, że Mirosław Bałka na pierwszym czy drugim roku pochwalił mnie za te próby.
ASP z pewnością było „zastrzykiem energetycznym” dla mojego rozwoju. Dostałam kredyt studencki i wyjechałam 500 km od rodzinnego domu, więc spełniłam niejako swoje marzenie o edukacji. Ale z perspektywy obecnej upatruję gdzie indziej najsilniejszych inspiracji, mam tu na myśli czasy dzieciństwa oraz wieku nastoletniego na podlaskiej wsi. Odkąd pamiętam, interesowały mnie mechanizmy działania rzeczy, zależności fizyczne i psychologiczne w relacjach i sytuacjach, była to w dużej mierze ciekawość ontologiczna osadzona, co tu dużo mówić – w warsztacie stolarskim mojego dziadka. Mając 8-10 lat przyglądałam się dwóm mężczyznom: dziadkowi i tacie, jak przy ograniczonych możliwościach w czasach komunistycznych robią coś z niczego. Widziałam, jak budują dom, budynki gospodarcze, maszyny, rowery, reperują stare zegary, piły łańcuchowe… przywieziony ze złomu kolaż gratów układają w coś funkcjonalnego. Przyglądałam się „dziadkowym”, od linijki zrobionym w kajecie, rysunkom kompletów drzwi i okien do okolicznych domów, potem obserwowałam, jak wychodzą spod jego wielkich dłoni i stają się częścią zwykłego życia. Do tej pory jest to dla mnie ideał działania: mimo ograniczeń i wbrew wszystkiemu. Ekonomia środków, ale także akceptacja sytuacji, w jakiej się jest, to cechy, które stały się przewodnimi w moim życiu i drodze artystycznej. Na takiej bazie można zbudować wiele.
Wracając do ASP, a także do Twojego pytania o początki etc. Chyba na trzecim roku studiów zaczęło mi się wszystko układać w klarowniejszy obraz, czym jest sztuka dla mnie i kim ja jestem w tym wszystkim. Proces twórczy zaczęłam traktować jako narzędzie do zdobywania, transformowania i ponownego włączenia w obieg wiedzy.
Mówisz, że szybko zaczęłaś eksperymentować z własnymi materiałami. Wiele osób kojarzy Twoją twórczość właśnie dzięki nim, dzięki różnego rodzaju substancjom organicznym, choćby tłuszczowi, zwierzęcym pęcherzom, soli. Niejako automatycznie inklinację do takich materiałów można skojarzyć z osobą Mirosława Bałki, o którym zresztą wspomniałaś. W jego rudymentarnych w charakterze pracach stykamy się z podobnymi rozwiązaniami, z wykorzystaniem soli, popiołu, różnego rodzaju substancji organicznych. Pewnie sama spotkałaś się z opinią, że Bałka może być bezpośrednim odniesieniem dla Twojej sztuki. Na ile Twoje myślenie o materiale faktycznie warunkowane jest doświadczeniem obcowania z Mirosławem Bałką i jego sztuką, na ile zaś innymi czynnikami?
Bałka mówił o wykorzystaniu materiału rodzimego ze świadomością, to była bardzo dobra rada, którą jako młoda osoba wzięłam sobie do serca. Dodało mi to pewności siebie i pomogło przekierować uwagę z formy na treść. Sądzę jednak, że Mirosław Bałka ma swój wyjątkowy sposób używania materiałów i technik, a ja mam swój. My raczej mówimy o różnych rzeczach, używając zbliżonych materiałów. Ja zupełnie zrezygnowałam z używania osobistych historii, emocjonalności etc. w odniesieniu do swoich prac. Nie ma w nich cienia autobiografii czy odniesień historycznych. Jedynie materiał może sugerować osobiste konteksty. Ale u mnie one układają się w inne, nie związane z prywatnością, opowiadanie. Zdecydowanie najważniejsza dla mnie jest niekończąca się seria procesów i przekształceń, generująca nowe konfiguracje w materii i informacji. A co najważniejsze: często pozwalam używanym materiałom na samodefiniowanie się. Stąd obecnie swoje prace ustawiam w odmiennym habitacie niż to było jeszcze trzy lata temu. Zabawne, że w zależności od kraju ludziom nasuwają się inne skojarzenia. W Berlinie ciągle pytano mnie o wpływy Ewy Hesse i Josepha Beuysa. Trochę się dziwię, że poza ten krąg nikt nie wychodzi. To wspaniałe towarzystwo. Ale ludzie – zlitujcie się – łączy nas wiele, mnie jednak interesują różnice między nami.