Zdobywca Oscara za film Ziemia niczyja (2001) Danis Tanović po raz pierwszy w karierze kieruje kamerę w stronę Sarajewa i jego tragicznej historii – nagrodzona Grand Prix na festiwalu w Berlinie Śmierć w Sarajewie to próba rozliczenia się z zagmatwaną przeszłością i skomplikowaną współczesnością własnej ojczyzny. O fascynacji Robertem Altmanem, błędnym kole dziejów i politycznej przyszłości Europy opowiada „EKRANom” w rozmowie z Dianą Dąbrowską.
Diana Dąbrowska: Śmierć w Sarajewie jest luźno inspirowana sztuką Bernarda-Henriego Lévy’ego Hotel Europa o setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej. Jaka była droga powstania tego filmu?
Danis Tanović: Lévy zaproponował realizację spektaklu Dino Mustaficiowi, mojemu koledze ze studiów, ja zaś miałem zrealizować dokument na temat jego przygotowań oraz samych obchodów rocznicy. Miała to być szansa na wprowadzenie do międzynarodowego dyskursu naszej lokalnej perspektywy. Problem był jednak taki, że trwający półtorej godziny monolog jest mało filmowy, dlatego musiałem wpisać go w szerszy kontekst. Z jednej strony czułem, że pozwoli mi to powiedzieć więcej o współczesnej Europie, sto lat po zamachu w Sarajewie, z drugiej natomiast zdynamizuje statyczną konwencję teatralnego monologu.
Śmierć w Sarajewie rozgrywa się w całości w jednym budynku hotelowym, gdzie przeplatają się z sobą trzy główne linie fabularne – dyskusji medialnej wokół kontrowersyjnej figury Gavriło Principa, przyjazdu dystyngowanego gościa z Francji oraz, bodaj najciekawsza, zadłużonego hotelu, który z jednej strony przygotowuje się do strajku, a z drugiej gości ważnych dygnitarzy z Brukseli. Liczba wątków i postaci przywołuje na myśl filmy Roberta Altmana. Czy dzieła tego twórcy stanowiły dla pana istotny punkt odniesienia?
Kocham Altmana! To niezwykły reżyser, czemu więc nie miałbym skorzystać z takiego źródła inspiracji? Rzeczywiście, ostatnio przypomniałem sobie Na skróty (1993) i uznałem, że to wciąż świetny film. Gdy kręciłem Śmierć w Sarajewie, mój zamiar był bardzo prosty – nie chciałem mieć jednego bohatera, któremu można by przypisać perspektywę całej opowieści. Każda z postaci wnosi swoje spojrzenie, stanowiąc pewien symbol starego bądź nowego świata. Przestrzeń hotelu, w którym rozgrywają się wszystkie wydarzenia i której nie opuszczamy przez cały film, również miała być dodatkowym bohaterem historii. Chciałem wykorzystać jego różnorodność, wielopiętrowość – z jednej strony poleruje się tam sztućce, które pamiętają przyjazd Kirka Douglasa, a z drugiej ćwiczy chórki na cześć Unii Europejskiej. Myślimy o przyszłości, ale jedną nogą wciąż tkwimy w starym, zaśniedziałym ustroju.
Ten hotel staje się ponadto metaforą współczesnej Bośni – na samej górze mamy media, które wciąż mówią o przeszłości i mierzą się z odpowiedzią na pytanie „Czy Gavriło Princip był terrorystą czy bohaterem?”. Na samym dole mamy kryminalne podziemie, w którym rządzi mafia bawiąca się w hazard i prostytucję i niewidzialną ręką trzymająca tam władzę. A pomiędzy tymi dwoma światami oglądamy pracowników hotelu, czyli zwykłych ludzi ze zwyczajnymi problemami – oni po prostu starają się przetrwać. I są niejako ofiarami tych dwóch systemów władzy, są ściśnięci między nimi. Wielość głosów pozwala też uwydatnić bardzo przykrą rzecz – ludzie się nawzajem nie słuchają, a raczej atakują. To także przejąłem od Altmana.
Z pana filmu wynika, że wystarczy spędzić niecałą godzinę w Sarajewie, żeby wdać się w zażartą dyskusję o historii i polityce. Do tego dochodzi jeszcze poczucie nieprzepracowanych traum z przeszłości.
Witaj w moim świecie. Największy problem Bośni polega na tym, że każdy uważa tam, iż ma świętą rację. Nieważne, jakie są dowody „za” lub „przeciw” w danej sprawie, każdy chce udowodnić, że jest po tej „dobrej stronie”. I tak tkwimy wszyscy w tym społecznym klinczu, i do tego z trzema niekompatybilnymi wersjami historii. Ale to nie dzieje się tylko w Bośni. Wystarczy przywołać przykład burzy wokół Syna Szawła (2015, L. Nemes). Na stronie głównej jednego z węgierskich dzienników dochodzi do negacji Holocaustu i całkowitego odrzucenia tego filmu.
W Polsce mamy podobny problem z Idą.
Każde społeczeństwo ma swoje duchy. Ja mam problem z tym, że cokolwiek analizujemy, ciągle dryfujemy na powierzchni i nie chcemy wniknąć głębiej. Nie ma w ogóle myślenia o przyszłości, zaś przeszłość nieustannie nie chce przeminąć i tak tkwimy sobie w dusznej poczekalni dziejów. Czekamy na nie wiadomo co.
Jedną z najtrafniejszych diagnoz, jakie stawia pan w Śmierci w Sarajewie, jest bezsilność wszelkich inicjatyw oddolnych. Objawia się ona w postaci spóźnionego strajku, którego powodzenie uniemożliwia tak naprawdę widmo przeszłości. W ten sposób przeszłość znów blokuje coś, co mogłoby stanowić próbę zmiany, rozwoju.
Dwa lata temu doszło do zamieszek w Sarajewie. W tej stale zaognionej sytuacji nie pomagają media, które w momencie strajku czy zamieszek związanych z tym, co „tu i teraz”, cofają się lata wstecz i zaczynają znów tę samą dyskusję – kto jest kto, kto zrobił co i komu itd. Ludzie wysyłają misję na Marsa, a my wciąż bajdurzymy o tym, co wydarzyło się sto lat temu. „Kim był Gavriło Princip? Terrorystą? Bojownikiem o wolność?” I moich rodaków to niezwykle kręci, bardziej niż to, że czasem nie mają za co zjeść obiadu. Wszyscy zastanawiają się obecnie nad pochodzeniem Nikoli Tesli. Rozumiem, że jeśli okaże się, iż był serbskiego czy żydowskiego pochodzenia, to jego teoria już się dla nas nie liczy? Słuchasz tego, łapiesz się za głowię i myślisz: „Naprawdę o to wam chodzi? A może by tak zbudować dzieciom drogę do szkoły?”. Niby mamy XXI wiek, a w Sarajewie w niektórych dzielnicach wciąż nie ma doprowadzonej wody. Bośnia zawsze należała do biedniejszych krajów Europy, ale nigdy nie widziałem jej na swój sposób „bogatszej” niż teraz – chodzi o samochody, jakimi ludzie się wożą, zdobienia na budynkach w Sarajewie. Na papierze wszyscy jesteśmy bogatsi, produkujemy coraz więcej, a jednak Europa jest w kryzysie. Jak to możliwe? Nieuchronnie zmierzamy do punktu, w którym konieczny będzie restart, odrodzenie.
To brzmi złowieszczo, zwłaszcza gdy zaczniemy sobie wyobrażać, jaką formę może przyjąć takie „odrodzenie”.
To pani podchodzi do tego złowieszczo i od razu myśli o kolejnej wojnie światowej. Nie jestem Nostradamusem. Nie wiem, jak konkretnie przebiegnie zmiana, ale cieszę się, że jest nieuchronna. Mam dosyć wiecznego zrzędzenia Brukseli i wszechobecnej biurokracji, która śledzi nas i kontroluje. Przecież współczesna Europa narodziła się 70 lat temu w Berlinie z ideą „to się nigdy nie powinno powtórzyć, zbudujmy nową Europę”. Gdyby istniała jedna solidarna Europa, oni przyszliby od razu, dzień po wojnie, do Bośni i powiedzieliby: „Spieprzyliśmy, chodźcie do nas po pomoc”. A tymczasem oni nas olali. Tak jak w moim filmie, przysyłali trzeciej rangi dyplomatów, którzy dostają masę pieniędzy właściwie za nic. Jak tak dalej pójdzie, Europa się rozpadnie. Nie chcę zabrzmieć cynicznie, ale nasz kontynent już wielokrotnie umierał – w obozach koncentracyjnych, w Hiszpanii, w Grecji… Ileż razy można umierać i nie wyciągać z tego żadnych wniosków?
Trzeba przyznać, że podchodzi pan do tych spraw bardzo idealistycznie, podobnie zresztą jak bohater pana filmu – Gavriło Princip, który symbolicznie powraca na ekran w akcie zemsty.
Z pewnością mogę się z nim po części utożsamić. Ale Gavriła Principa interesuje tylko to, kogo powinien zastrzelić. Jako reżyser nie musisz znać wszystkich szczegółów historycznego wydarzenia, lecz opowiadając historię, musisz przyjąć jakąś perspektywę. System polityczny w moim kraju jest tak absurdalny, że gdyby ktoś wprowadził go na próbę w takim kraju jak Niemcy, Francja czy USA, po tygodniu wywołałby wojnę. A my tak żyjemy i z dnia na dzień pomalutku wykańczamy się. To jest dom wariatów, właściwie to jest cud, że jeszcze istniejemy.
Filmowy Gavriło Princip ostatecznie zostaje zamordowany.
Bo taka jest niestety współczesna rzeczywistość. Zabijamy naszych bohaterów. Człowiek, który byłby w stanie cokolwiek zmienić, zostaje zabity przez jakiegoś pierdołę ze zdenerwowania i bezmyślności. Naprawdę uważam, że Śmierć w Sarajewie to mój najśmieszniejszy film. A może po prostu moje poczucie humoru jest chore? Gavriło Princip, jedyna nadzieja na zmianę i rewolucję, zostaje zastrzelony przez gościa, który nie radzi sobie ze swoją upierdliwą żoną i zwyczajnie przedawkował kokainę. Bawi mnie ironia losu, ironia historii, która ciągle powraca, jeśli nie wyciąga się z niej wniosków.
Czy nie boi się pan, że ten rozbudowany kontekst polityczny będzie mało zrozumiały dla widza niezaznajomionego z sytuacją polityczną i historią Bałkanów?
A kto powiedział, że ten film ma bawić i dobrze się sprzedać? Na każdym kroku słyszę, że kino ma być przystępne, żeby się dobrze sprzedawało za granicą. A ja nie muszę jeździć ferrari. Wiem, że to nie jest film dla wszystkich, ale kręcąc film, myślisz o swojej widowni. U mnie ta widownia jest bardzo osobista. Cyrk Columbia (2010) zrobiłem właściwie dla moich rodziców, żeby pokazać im dobitnie, jak bardzo ich pokolenie spieprzyło naszą rzeczywistość. Poza tym wiedziałem, że uwielbiali włoskie kino neorealistyczne, więc chciałem nakręcić jego bośniacką wersję. Senadę (2013) zrealizowałem, żeby pokazać, jak bardzo potrzebujemy solidarności. Śmierć w Sarajewie jest filmem dla ludzi z miasta, które jest moim domem i najpiękniejszym miejscem na świecie. Chcę je chronić tak, jak umiem, piętnując jego słabe strony, które zjadają to piękno od środka.
Drzemie w panu niezwykła społecznikowska pasja. Myślał pan o tym, aby porzucić reżyserię na rzecz polityki?
Myślałem o polityce, ale po dwóch latach nierobienia filmów i przyglądania się temu wszystkiemu z bliska, pomyślałem sobie: „Mogę opowiadać o tym gównie, ale nie chce w nim tkwić. Wolę być przyzwoitym obywatelem, który mówi za pośrednictwem swoich filmów”.