Taksówkę zostawiliśmy przy dworcu centralnym, schodziliśmy w dół ulicą Lincolna, jeszcze nic nie zapowiadało aż tylu wspomnień dalekich, tylu ornamentów i figur wyżłobionych w materii czasu przez ludzi nam bliskich, przez nas samych, powiedzmy to wprost, no, może jeszcze przez Goethego właśnie, dopuściliśmy tego gadułę do spółki, pozostaniemy lojalni i wobec jego obecności, wobec tego ciepła na jezdni, na murze, w sokach drzew i krzewów, w plazmie powietrza. Ot, ulica jak ulica, zbiegająca dość szeroką jezdnią w stronę morza, portu, a ściślej porticciolo; ja kiedyś tędy wspinałem się od wody, ze statku, którym o świcie przypłynąłem z Sardynii, a on przeżywał kolejne schodzenie, ostrożne zstępowanie w głąb starości, na nogach ołowianych, z oczami zamglonymi irytacją na tych, co tu jeszcze przyjadą i wypełnią swoją masą i tupotem zdrowych nóg całe koryto ulicy i wszystkie jej zakamarki. I sklepy, do których po tylekroć zaglądał dla ich smaków i zapachów, i pensjonat w ogrodzie ulicy Archirafi, dokąd zjeżdżał przez tyle lat, choć kiedyś było to miejsce dość odludne, ale tuż przy ogrodzie botanicznym i o dwa kroki od morza.
Schodził ten człowiek, sczłapywał z rozpaczą, bo była to droga bez powrotu, już nigdy się na niej nie pojawi, stał zgarbiony, oparty na lasce przed tą „swoją” willą, zaglądając jej żałośnie w okna, jakby chciał wypatrzyć tam siebie sprzed ćwierćwiecza, gdy się szykuje na wypad do Segesty, gdy się wychyla z balkonu na ogród, gdzie rośnie jakieś drzewo o fioletowych kwiatach i dużych torbach nasiennych, a w zasięgu wzroku rozciągała się aleja drzew kapokowych, którą raz tylko widział w pełnym kwiecie. To już był ogród botaniczny. Rozsiadywał się na ławce, na której odpoczywał niegdyś Goethe, jak w swoim wolterowskim fotelu na górze, który był miejscem rozmyślań nie tylko o Sycylii, gdzie powstawały pomysły wierszy i prozy. O wszystkim. O świecie. O Polsce. Cienie, Opowiadanie z psem, Opowiadanie z kotem.
Znowu siedział na tej samej ławce w ogrodzie botanicznym, przepędzał nas od siebie, w głąb ogrodu kierował, do zwierzyńca, a sam wspierał swoje sosnowe łapska o gałkę laski, mętny wzrok zawieszał w przestrzeni między parkiem a morzem, pogrążając się w błogości odpoczywającego ciała i trawiącego różne sprawy umysłu. To nie były łatwe sprawy, trzeba było w sobie wiele rzeczy przemóc, trzeba było z siebie wiele rzeczy wygrzebać, trzeba było tyle rzeczy zapomnieć i trzeba było tylu ludzi sobie przypomnieć. Józia, Józia i Karola. Annę, najtrudniej Annę. Kiedy Anna umierała, ja bawiłem w Palermo. Poczuł dreszcz. Kiedy Anna umierała, ja bawiłem w Palermo. W Palermo, w Mondello, w Monreale. Ciiicho, duszo, to niemożliwe, ciii… Powspominaj teraz swoich wielkich poprzedników, wędrowców niestrudzonych. Kiedy Anna umierała… Fraza robiła się natrętna, trzeba ją było za wszelką cenę złamać. Kiedy Anna… Tak, wspominałem swoich wielkich poprzedników myszkujących po tej ziemi, piłem z nimi wino i zjadałem oliwki (głodny już jestem, kochanie) na brudnym placu Kalsa, słuchałem długiej opowieści o palermitańczyku Józefie Balsamo (jeszcze jeden Józef, Haniu, Ann jest dużo wokół mnie, ale i od Józefów gęsto, czy to coś znaczy?), tak, o tym oszuście i fałszerzu sławnym w Europie jako hrabia Cagliostro (opowiem ci, opowiem, także w Warszawie stwarzał nieroztropnym niebo i piekło), chodziłem za Johannem Wolfgangiem na tę samą, tak samo brudną uliczkę dei Cassari, spływającą do zatoki La Cala przy głównym porcie, by tam, w starym zaniedbanym domu, towarzyszyć poecie w jego rozmowach z bogobojną rodziną szalbierza. Opowiem ci, opowiem, już nie zdążę napisać; to równoległa do centralnej II Cassaro, dziś nazwanej dumnie Corso Vittorio Emanuele, zakończonej placem Niepodległości i pałacem, w którym przeżyliśmy przed chwilą najwspanialsze widoki miasta i gdzie złoci się ta niezwykła kaplica, o której Michał Wiszniewski, dzielny profesor z Krakowa, pisał już bodaj sto pięćdziesiąt lat temu, że „ma wielkie podobieństwo do cerkwi ruskiej”. Nigdy tego nie podkreślałem, ale nie jest mi obce wyczucie takiego podobieństwa, a cały pierwszy akt Króla Rogera nasycony jest duchem bizantyjskim, tym właśnie, co Palermo, Monreale i moja rodzima Ukraina dać mogą razem w tożsamej, niemal prawosławnej polifonii głosów i kadzideł. Byliśmy tu zgodni z Karolem od samego początku, podobnie zresztą jak w ogólnym przekonaniu, że jedną z najbardziej szlachetnych i zdumiewających cech naszej europejskiej kultury (zdumiewających, bo wbrew obiegowym opiniom kultura jest z zasady amoralna – proszę, kochanie, nie myl tego z czymkolwiek, co jest niemoralne), więc jedną z tych cech są jej pełne, dziś uczeni w piśmie powiedzieliby: komplementarne, obroty, w których brać i mieć jest tym samym, co być i dawać; tu, proszę ciebie, kultura grecka, przewędrowawszy Europę, wróciła na wyspę jako bizantyjska. U nas tak rzecz się miała z rzymską, a my, ludzie pogranicza, mogliśmy przywieźć z północy i wystawić w teatrze Massimo operę stworzoną ze snów tej ziemi. Dziś wystawiają tu Brzezinę i Panny z Wilka w obrazkach. Wtedy (ileż to lat temu, kochanie, trzydzieści?) byłem fetowany jak librecista, co miało swoje znaczenie i w hotelu, dziś fetują mnie jak sceneggiatore i nie ma to żadnego znaczenia w hotelu, gdzie jest mi dobrze, bo ktoś tam płaci za mnie duże pieniądze. Tylko dlatego, że jestem przyczepką do Wajdy. Przecież nie za moje książki, których tu nikt nie zna – nawet dziennikarze polujący na wywiad. Słów jest tak dużo, a coraz mniej znaczą. Uwierz mi, jestem zmęczony i usypiam boleśnie. Z najwyższym trudem mówię do ciebie… Ale na szczęście widzę jeszcze te „rozliczne rośliny, które zwykłem był oglądać jedynie w donicach i wazonach, ba, przez większą część roku tylko za szkłem, tu rosną sobie swobodnie, pod gołym niebem, zgodnie ze swoim przeznaczeniem” i choć oczy zamykają mi się uparcie, szukam czegoś w gęstwinie egzotycznych liści i słyszę znowu, jak onże, Goethe, w mózgu wystukuje mi jak na maszynie swoje westchnienie: „a nuż w tym mnóstwie znajdę moją praroślinę”. Ta myśl jest mi bliska, pragnienie odnalezienia (wreszcie, po wielokrotnych rozczarowaniach) świętojańskiego kwiatu lub złotej gałęzi wiedzy i mocy zrozumienia, ostatecznego zrozumienia idei życia, towarzyszy bodaj każdemu już od kołyski, nie każdy jednak szuka tego z jednakową starannością. On, wielki Germanin, zjeżdżający na Sycylię jak do byłej kolonii, opanowanej niegdyś przez jego pobratymców, Hohenstaufów, szuka tu, konsekwentnie jak uczony, w bogactwie ziemi i flory, potwierdzenia swego przeczucia ogromnego porządku i harmonii w świecie. („Przecież musi istnieć! Jakże rozpoznałbym roślinę w tej lub innej formie, jeśliby wszystkie nie były ukształtowane według jednego wzoru?”). Ja, o wiele mniej staranny (choć tylu wmawia mi zupełnie co innego), czekam jak na objawienie, że Pan spuści mi kiedyś z łaski lub przez roztargnienie klucz do tajemnic swoich, bym mógł rzeczy nazywać ich prawdziwym imieniem, a nie stać obok jak jełop podolski i widzieć tylko cienie na spękanej konsze świata… Wtryniła mi się ta koncha tutaj po raz pierwszy, przez to miasto nazywane „złotą konchą”, bo myślałbym raczej o spękanej dłoni („nie wierzcie, że ziemia jest okrągła”), o ręce Boga nierozczapierzonej bynajmniej nad nami jak szpony drapieżnika, ale i nie otwartej przyjaźnie, bo zaciśniętej wokół klucza, o którym może on sam już zapomniał. Gdyby było inaczej, znudziłaby mu się ta zawziętość i pewnie, co jakiś czas przynajmniej, spuszczałby ów klucz mądrości na włoskach swej nieskończenie pięknej brody nad nasze głowy, między drzewa dobrego i złego, byśmy mogli w jego gałęziach, podskakując lub wzlatując „nad poziomy”, odnaleźć go i może to i owo nim otworzyć. Nie zdążyłem się zastanowić nad tym, co bym odkrył, otwierając tajemnice Boga (to przerasta nawet granice snu), gdy okropnie rozśmieszyła mnie myśl, że to ja mógłbym tak wzlatywać i podskakiwać wśród gałęzi palm, cyprysów i tui, jak baron drzewołaz, jak stary, ciężki klaun z groteskowego cyrku, z surrealnego kraju; nawet gdyby jakaś nadziemska siła uniosła mnie i wbiła między konary, zaraz spadłbym z hukiem na którąś z alei tego ogrodu, bijąc głową w kamienie ścieżki, rozkładając się potem jak ścierwo między jesiennymi liśćmi czasu, który zanika…
Przechodził obok inny starzec. Popatrzył na starego pisarza w męce i nachmurzył się. „On szuka klucza?” – spytał. „Tak” – odrzekłem. „On nie zna Sycylii?” – spytał. „Zna” – odrzekłem. „Więc o co chodzi?” – warknął z irytacją i poszedł sobie. Pisarz uniósł powieki i spoglądał za nim ciężko, jakby budząc się z głębokiego snu. Usiłował coś sobie przypomnieć. Czas, który zanika?
Powiedział, że boli go głowa i że to pewnie z głodu. „To dziwne – powiedział – umieram z głodu”. Szczęśliwie, budził się z głodu. Miał na czole czerwoną, niemal siną pieczęć po gałce od swojej laski, na której wspierał się jeszcze, ale już, dźwigając się z ławki, wydobywając się z czegoś trudnego, bez odpowiedzi. „Ciekawe, co się kryje w kufrze Pana Boga?”. „Któż to może wiedzieć…”. „Pewnie” – zgodził się po chwili i poczłapał za nami na ulicę, gdzie zrobiło się pusto, jak zwykle w świętej porze obiadu.
Chodziłem w stronę Kalsy, nigdzie w pobliżu nie znalazłem żadnej knajpki, na sam plac było za daleko, więc zawróciliśmy do dworca. Ale do dworca szło się pod górę, utknęliśmy pośrodku, bezradnie rozglądając się za taksówką. Było gorąco, wiatr tańczył wśród śmieci jak na pustyni. Staliśmy cicho, umieraliśmy bez szemrania… Jechał autobus, co mógł się nie zatrzymać, bo nie było tu żadnego przystanku, ale się zatrzymał, na samym środku zakrętu, i zabrał nas na górę.
„Dworzec w Palermo – powiedział stary pisarz niemal triumfalnie, kiedy naprzeciwko dworca rozsiedliśmy się wokół stołu w skromnej, chłodnej traktierni. – Dworzec w Palermo – powtórzył teraz jakby w zadumie, bo patrzył przez okno na brudną bryłę kolejowego przybytku. – Czy wiecie, że kiedyś chciałem napisać takie opowiadanie?”.
Nikt nie wiedział, ale wszyscy byli zadowoleni i z chłodu, i z wina, które z białym chlebem od razu znalazło się na stole, jeszcze nim padło pytanie, co jemy. Jest taka chwila w życiu wędrowników najlepsza, chwila zasłużonego, pełnego treści odpoczynku, gdy nasyceni doznaniami ducha oddają pierwszeństwo zmysłom, wdychając zapachy kuchni, czując przedsmak tego, co za chwilę znajdzie się na stole, a tymczasem chleb miękki skromnie, po kawałeczku pojadając i białym, chłodnym winem go zapijając. Wtedy myśli przepływają czyste, wyobraźnia gra łagodnie i nici nagłej życzliwości do świata wiążą radość z przeżytego z wiarą w przyszłą drogę.
„Wszystko zaczęło się od nazwy ulicy za rogiem. Nazywa się Balsamo i choć to nie Cagliostro, pewnie do rodziny należy. Chodziło o pewien szarlatański pomysł przenoszenia się z miejsca na miejsce bez korzystania ze współczesnych środków transportu, jak brzydko określa się pociąg. Gdyby się pomysł był udał, byłoby i opowiadanie, ale nie mógł się udać, ponieważ polubiłem jazdę koleją. Odjeżdżając z tego dworca, który poznałem jak własną kieszeń. Wsiadając tu do prowincjonalnych pociągów, wywożących mnie w głąb wyspy. Jazda takimi prowincjonalnymi kolejami, które zresztą świetnie chodzą, należy do przyjemności. A jeżeli kolej prowadzi przez rejony środkowe wyspy – podróż jest bardzo pouczająca. A do Agrygentu jeździ się samym środkiem, a cóż dopiero do Enny, która leży w samym sercu Sycylii, choć niektórzy nazywają ją jej pępkiem. Tak tylko wędrując, można zrozumieć Vittoriniego, a zwłaszcza jego Sycylijską rozmowę. Ja tak naprawdę włoskich książek nie czytam, toteż pewnie skłamałem, pisząc kiedyś, że nie ma w niej urody sycylijskiej, a jest tylko sycylijska bieda, ciemnota i opuszczenie. Tak, to smutna książka, ale pełna wyjątkowej poezji. Rozumie się ją wtedy, gdy zna się tamte strony. „Wer den Dichter will verstehen…”.
Nie było to wino markowe, przyniósł je stary kelner jako sciolto, z beczki, w dużej, litrowej karafce postawił na środku stołu, zmiótłszy okruchy z poprzedniego ucztowania i białym papierem przykrywszy plamy na obrusie; otoczył ją niczym murem grubo krajanym chlebem i jakiś czas krążył wokół, przyglądając się swojemu dziełu z upodobaniem i czekając, czy rzeczywiście będziemy dostawać się do wina przez chleb… Wszystko zaczyna się gdzieś w głębokiej historii, razem z Adamem i Ewą, z przeoraniem ziemi, jej pierwszym zasianiem i zbiorem owoców ludzkiej pracy i myśli Boga. Bóg stworzył ziemię tak, by mogła rodzić ziarno i soki, a gdy nie starczało ich na stole, kazał Synowi mnożyć je, jak robią to dziś ręce prostego człowieka. Patrzcie na tego małego staruszka, co dorabia sobie do nędznej emerytury, on też jest synem Boga, choć zupełnie zwyczajnym, bez boskiego pomazania, ale też nas nakarmi, winem i chlebem nasamprzód, patrzcie, czyż to nie kapłan każe nam przełknąć kęs chleba i winem zapić, białym jak mszalne, żeby nie zbezcześcić krwi Chrystusa, w którego wierzy po swojemu. Teraz, kiedy czujemy, jak wiążą się chleb i wino w świętej jedności mistycznego bytu z ciałem naszym, z mózgiem i duszą, możemy śpiewać hymny pochwalne świętego Franciszka i mówić o Sycylii jako o jednej z najpiękniejszych krain świata.
Trzeba oślepnąć od słońca i wiatru z piaskiem znad Sahary, żeby się poddać innym siłom i dać się wywlec na tropy mafii. Nie wiem, dlaczego patrzał na mnie, kiedy to mówił, moja przygoda w zatoce jeszcze się nie zdarzyła. I jeszcze nie zaczęły wybuchać bomby pod samochodami sędziów i policjantów ani w Ucciardone nie wybudowano auli bunkra dla potrzeb procesu monstrum. Jasnowidzenie jest cechą rzadką, ale bardzo starzy ludzie niemal wszystko przewidują dokładnie, oglądając świat w szklanej, zamkniętej na dobre kuli. Jakkolwiek miałby się dalej potoczyć, my, cudzoziemcy, mieliśmy prawo widzieć tylko to oblicze wyspy, które sprawiało nam radość. On, pisarz z północy, świadomie wybierał taki wariant rzeczywistości, w którym południe objawiało się w jasności i słońcu. Wcale nie musiał być przy tym sprawiedliwy: czasem spostrzegał tych prostych ludzi, którzy są treścią wyspy, widział ich w barach, traktierniach, przecinały się ich drogi w hallu dworcowym i w wagonach trzeciej klasy, którymi polski pisarz udawał się w głąb wyspy. Opowiadanie, którego nie napisał, nie wybuchało strzałami, toczyło się spokojnie jak pociągi uwożące go do Partinico, do Alcamo, do Enny i Cefalù. Koncert z katedry w Cefalù trwał w nim przez całą powrotną drogę i gdy miał już ucichnąć na dworcu, nieoczekiwanie, w milczeniu, uniosła go para młodych ludzi, którzy porozumiewali się ze sobą znakami głuchoniemych. Wyobraził sobie, jak zabrzmiałby finał Dziewiątej w ich świecie absolutnej ciszy. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby muzyka, której słucha, była klinicznie czysta. I wcale nie musiała być taka, nikt po niej tego nie oczekiwał, muzyka to kompozycja sumy dźwięków, abstrakcyjnych i konkretnych, kompozytor wie o tym i musi być głuchy jak Beethoven, żeby nie uwzględnić w tym, co pisze, głosów rzeczywistości – nawet wtedy, kiedy ich nie notuje. A teraz tych dwoje na brudnym dworcu kolejowym – i nie wiadomo było, ile dźwięków niosą w sobie sami – w jakich ruchach, w jakich gestach, w jakich spojrzeniach i dotykach – a ile dostarczał im peron z wózkami, lokomotywa i tłum przelewający się w obie strony, tłum ludzi, z których każdy inaczej reagował na towarzysza podróży, na odprowadzającego, na okrzyki powitania i własne myśli pełne spraw za i przed sobą.