Łukasz Kaczyński: „Przekład jest nadawaniem imienia” – tak o tłumaczeniu, odwołując się do swoich wojennych doświadczeń, pisał Karl Dedecius. Pan też dopracował się już swojej „filozofii” czy teorii przekładu, widzenia roli i miejsca tłumacza literatury?
Maciej Świerkocki: Teorii przekładów oczywiście nie brakuje, ja siebie uważam raczej za praktyka i prędzej podpisałbym się pod czymś w rodzaju dekalogu tłumacza, jak Anna Wasilewska. Choć z pewnym wątpliwościami, bo wydaje mi się, że można mówić o „filozofii” przekładu i jest to ciekawy obszar refleksji. Mówiąc o filozofii przekładu nie mówimy przecież o czymś, co komentatorzy sportowi nazywają np. filozofią futbolu lub filozofią pięściarstwa, choć kilkanaście lat temu mogłoby to tak zabrzmieć. Dziś można by ją podciągnąć pod filozofię literatury i badać choćby trudność w zdefiniowaniu, czym przekład jest. Takiej w pełni satysfakcjonującej definicji nie mamy i może jest ona nieosiągalna. Ja traktuję przekład jak starogrecką definicję łysego: ile włosów musi wypaść łysemu, by mówić o łysinie. W przypadku przekładu pewnie zadałbym pytanie, na ile podobieństwo przekładu musi się oddalić od oryginału, byśmy mówili o czymś, co przekładem nie jest. To ciekawe kwestie, bo przekład dzisiejszy przybiera różne formy. Niektóre z nich kiedyś nazwalibyśmy parafrazą. W czasach gdy Dedecius pisał swój Notatnik tłumacza, zmieniła się właśnie filozofia przekładu, a teoria na pewno poszła do przodu. Teraz są to rozważania akademickie. Wracając do pytania, pewnie nie mam takiej filozofii, a jeśli mam to na własny użytek i trudno byłoby się nią dzielić choćby w wywiadzie. Odpowiem tak: na pewno za każdym razem zasiadając do pracy myślę o tych problemach, zastanawiam się, co ja właściwie robię tłumacząc (śmiech). Dopóki mogę to robić, pozostaje to pasjonującą czynnością.
W wywiadzie dla „Dwutygodnika”, w którym ujawnił pan pracę nad Ulissesem Joyce’a, użył pan krótkiej definicji: przekład musi być piękny i wierny. Piękny – wiadomo, ale jak rozumieć wierny: wierny czemu, w jaki sposób wierny?
To jest kolejna z kategorii płynnych, niedefiniowalnych, które musielibyśmy wprowadzić do dyskursu o przekładzie. Najkrócej mówiąc, rozumiem przez to takie podobieństwo przekładu do oryginału, że da się w nim oryginał rozpoznać. Powstaje pytanie, na ile tłumacz może sobie pozwolić, i to też nie jest banalny problem. W praktyce jest znacznie więcej przypadków, gdy mielibyśmy z tym wątpliwości. Przykład, który przychodzi mi do głowy, zresztą autentyczny – najprostsze z możliwych zdań angielskich z pewnej książki dla młodzieży, „When I was a little girl…”. Jeśli tłumacz pisze: „Kiedy byłam małą dziewczynką…”, to jest okej, poprawnie, wiernie i dosłownie. Ja bym pewnie napisał: „Jak byłam mała…”. Z punktu widzenia polszczyzny nie jest to do końca poprawnie, ale tak mówią małe dzieci. Czy to jest dosłowne? Na pewno nie. Czy jest wierne? Tu już byśmy mogli się trochę spierać, moim zdaniem jest. Jeśli więc mówiłem o pięknie i wierności, to nie wiem, czy moja propozycja byłaby lepsza, ale na pewno zgodna z tym, jak widzę piękno i wierność przykładu. Oczywiście w „Dwutygodniku” trochę zażartowałem, odnosząc się do tego słynnego, wyświechtanego stereotypu, że przekład może być albo piękny, albo wierny – jak kobieta. Co już kiedyś wyśmiał m.in. Stanisław Barańczak, słusznie zauważając, że mogą być kobiety brzydkie i niewierne i tak dalej… Przy czym piękno tłumacz może dodać, bo nie jest to coś, co jest wyłącznie przenoszone. Tłumacz zawsze pisze swoją książkę.
Czyli wierność za każdym razem jest na nowo, tylko dla tego tłumaczenia, definiowana.
Tak mi się wydaje. Że każdy akt tłumaczenia musiałby podlegać osobnej dyskusji. Jest jakby wprowadzeniem może nie nowego gatunku, ale nowego egzemplarza do świata tych dziwnych zwierząt, jakimi są przekłady.
Jak zatem widzi pan tę „swoją” wierność w powstającym przekładzie Ulissesa?
To jest trudna sprawa, bo z jednej strony widzę, co zrobił Maciej Słomczyński, jak czasem kurczowo trzymał się składni angielskiej, bo nie wszystko, co Joyce robi, było jego pisarskim szaleństwem, to są czasem zdania zwyczajnie poprawne. Jest też trochę przesady w naszym widzeniu Joyce’a i Ulissesa, trochę za bardzo nadęliśmy ten balon i pewnie ten pierwszy polski przekład też się temu przysłużył, nie tyle przez dochowywanie wierności Joyce’owi, ile w wielu przypadkach wskutek dosłowności. To, podkreślam, dodatkowo nadmiernie „usztucznia” jeszcze ten – i tak bardzo już trudny w lekturze i odbiorze – tekst. Tego bym chciał uniknąć. Z drugiej strony, wyzwaniem jest niemal w każdym zdaniu oddzielenie tego, co jest robotą Joyce’a i co należy zachować, i inaczej, bo nie tak samo, wykrzywić w polszczyźnie. To powieść pisana różnymi stylami, odwołująca się do różnych epok literackich, więc jak np. mają mówić polscy bohaterowie tej powieści, którzy posługują się, powiedzmy, dublińskim slangiem (nie ma go zresztą tak dużo). Tu się zgadzam z Anią Wasilewską, że raczej nie należy tłumaczyć dialektu przez dialekt, bo bywa to śmieszne, gdy nagle Szkot zaczyna mówić gwarą śląską. Czasem takie rozwiązania może się sprawdzają, bo uchodzą niezauważone. Mnie się wydaje, że należy szukać za każdym razem własnych twórczych rozwiązań, czyli raczej tworzyć taki język. Wydaje mi się, że u Macieja Słomczyńskiego trochę tego zabrakło i ja będę się starał tę lukę wypełnić, ale właśnie nie szukając gotowego ekwiwalentu w polszczyźnie. Nie chciałbym, by dublińczycy Joyce’a mówili po warszawsku.
Biorąc się za Ulissesa czuł pan oddech Słomczyńskiego na plecach? Bo domniemywam, że inaczej pracuje się na powieścią o takim statusie niż nad inną, która dodatkowo jeszcze polszczyźnie nie została przyswojona.
Czuję go cały czas, choć w Słomczyńskim nie widzę rywala, bardziej sojusznika. Wiem, co się o nim mówiło i pisano, często są to niepochlebne opinie dla niego i dotyczy to także jego pracy translatorskiej. Dla mnie być może ta praca jest nierówna, ale w wielu przypadkach byłbym go gotów bronić. W Ulissesie w wielu np. leksykalnych kwestiach sprawdził się znakomicie, ma świetne pomysły i bardzo ciężko będzie mi je czymś zastąpić. Jeśli nie będę mógł ich zastąpić, to skorzystam z wdzięcznością, bo zmiana pomysłu tylko dlatego, że ktoś wpadł na niego wcześniej, też nie jest dobrą strategią. Czasem wręcz wpadamy na identyczne lub podobne rozwiązania – bo one się po prostu narzucają. Mam raczej wrażenie, że to jest współpraca i zamierzam dać temu wyraz, jeśli uda mi się tę pracę do końca doprowadzić, we wstępie lub posłowiu do tego przekładu. Zresztą mogę zdradzić, że przewidujemy jedno i drugie: ja napiszę coś od tłumacza i będę się też zwracał z prośbą do któregoś z moich kolegów, szacownych tłumaczy i joyceologów, by właśnie poświęcili trochę czasu na uporządkowanie spraw, głównie z nowym przekładem. Planuję go skończyć na brudno za mniej więcej dwa lata. Od tego czasu do wydania książki, przez proces redakcyjny, musi minąć jeszcze trochę czasu, więc trudno mi teraz mówić o datach.
Pracując nad książką o takiej objętości i rozkładając pracę na tyle lat, może pan pozwolić sobie na swobodniejsze przemieszczanie się po tekście?
Pracuję oczywiście linearnie, ale sam tekst stawia takie wymagania, że od początku trzeba po nim wędrować. Jego konstrukcja wymaga uwagi związanej z pojawianiem się określonych motywów i elementów, ale wyobrażam sobie, nie tylko zresztą Joyce’a, a na pewno Ulissesa, jako książkę, którą można tłumaczyć w taki sposób, że nie zaczyna się od pierwszego zdania pierwszego rozdziału. Natomiast na pewno nie jest to książka, którą trzeba zamknąć, zanim spróbuje się jakikolwiek wyimek zaprezentować czytelnikowi – dlatego też tego nie robię.
Jak wygląda pana metoda twórcza, warsztat tłumacza? Pracuje pan wielotorowo nad kilkoma autorami, obłożony ukierunkowaną biblioteką podręczną, która potem z domu znika?
Jestem oczywiście obłożony książkami, bez których nie można usiąść do tego przekładu. To, co potrzebne, mam na półkach, resztę zapewnia internet. Zresztą co chwila pojawiają się nowe propozycje komentatorskie, które mniej więcej trzeba znać. One są pomocne, ale nie zawsze mają wpływ na ostateczny kształt przekładu, bo przecież nie pracuję nad analizą tego tekstu. Mniej mnie jednak interesuje np. faktografia powieści, choć jest to niezmiernie interesujące, nawet jeśli przysparza siwych włosów. Zdumiałby się pan, w ilu sprawach Joyce się mylił. W niektórych przypadkach można stawiać dolary przeciw orzechom, że to są pomyłki faktograficzne, ale w innych można się domyślać – czy też mieć nadzieję – że to są pomyłki jakby zaplanowane, gdy wchodzi w głowy swoich bohaterów. Te pomyłki dotyczą niektórych nazwisk, miejscowości, lokalizacji, czasu, miejsca, sprawdzone przez różnych komentatorów Joyce’a. W gazetach z 16 czerwca, kiedy rozgrywa się akcja, nie ma niektórych rzeczy, o których on pisze, że są. Jest też kwestia tekstu, wersji, na której się pracuje. Wybrałem wersję sztandarową, ostatnią, nad którą Joyce pracował. To wydanie z końca lat 30., a potem na tej podstawie Random House wydało opracowany krytycznie tekst na początku lat 60. Jak wiemy w latach 80. i 90. powstało takie trochę kontrwydanie pewnego niemieckiego profesora, nazwisko pomińmy, i ten tekst chciał przez pewien czas uchodzić za kanoniczny. Długo się wahałem, który z nich wybrać i sam namysł nad tym zabrał mi dużo czasu. Ostatecznie wybrałem ten starszy.
Długo był pan namawiany, by się zająć Ulissesem? On znajdował się wcześniej w orbicie pana zainteresowań?
Pewnie chodził on gdzieś za mną, ale samo namawianie nie było jakiś nieustannym wiszeniem na telefonie. Ale gdzieś to wisiało w powietrzu i takie rozmowy prowadzono nie tylko ze mną. Robili to też różni wydawcy, rzecz jasna najbardziej zainteresowany był Znak, obecny wydawca przekładu Słomczyńskiego. Miał to zrobić Zbyszek Batko, już niestety nieżyjący, mój przyjaciel, świetny tłumacz i pisarz. I gdy on zaczynał bardzo wstępną pracę, nawet opublikował dwa rozdziały w latach 90. w „Literaturze na Świecie”, to odszedłem od myślenia o tej powieści, chociaż często o tym przekładzie rozmawialiśmy. Sprawa wróciła właściwie dopiero po jego śmierci w 2007 roku. Zrobiło mi się jakoś żal, że ten tytuł mógłby trafić w inne ręce tłumacza i do innego miasta. Już o tym mówiłem, ale widzę wiele analogii między Łodzią a Dublinem, co może się komuś wyda zabawne, że takie motywacje mogą stać za decyzjami tłumackimi. Pewnie nie były one decydujące, ale też brałem je pod uwagę. Poza tym to wyzwanie – minęło już ponad pięćdziesiąt lat od pierwszego polskiego przekładu, warto spróbować go przewietrzyć. Mówię to wcale nie jako miłośnik Joyce’a. Porównałbym to trochę do chodzenia po górach: czasem idziemy na K2 lub na Annapurnę nie dlatego, że kochamy te góry, tylko dlatego, że jest do zdobycia. Ja kocham literaturę i książki, ale Ulisses nie jest na pewną jedną z tych „gór”, do których najchętniej wracam.
To w ogóle jest szczególna książka. Zwłaszcza dziś jest to, być może, jedna z tych książek, o której wielu wie, ale mało kto ją czytał. Na półce stoi obok np. Prousta.
Tak, tak, chociaż może Proust z innych powodów. Ja należę do osób, które owszem przeczytały go, ale nigdy w kolejności i za jednym zamachem. Objętość Ulissesa jest jednak łatwiej pokonać. Wie pan, mnie się zdaje, że w zasadzie zawsze w przypadku Ulissesa mieliśmy do czynienia z książką elitarną, która częściej stała na półce niż podlegała lekturze. Status arcydzieła tej powieści jest w ogóle dość interesujący, bo została ona nim mianowana w zasadzie wyłącznie przez znawców, krytyków, nie chcę powiedzieć, ale powiem – także snobów. A nigdy nie zaistniała w szerszym odbiorze, czego nie dałoby się powiedzieć nawet chyba o Prouście, Nabokovie, Tomaszu Mannie i innych z literackiego parnasu. Słowo kultowy dziś straciło zupełnie znaczenie, wiemy, jak jest używane w mediach, i dziś na dobrą sprawę znaczy tyle, co popularny. Ale gdyby odwołać się do jego dawnego znaczenia, to Ulisses ciągle takim dziełem jest, bo ma wciąż swoich zagorzałych fanów, których jest mały krąg, w przeciwieństwie do tych rzekomo kultowych. Są „wariaci”, którzy przesiadują w słynnej Mydlarni Sweeneya, gdzie Bloom kupował słynne mydło cytrynowe, gdzie zresztą do dziś można je kupić po 5 euro za kostkę, i gdzie czyta się Joyce’a na głos przez 24 godziny na dobę, bo czytający się wymieniają – są takie specjalne wieczory.
Gdy Ulisses ukazał się po polsku, pojawiła się opinia, której autorem był inny tłumacz, Paweł Hertz, a brzmiała ona: „gdy czytałem go pierwszy raz we francuskim przekładzie Lambaurda, który Joyce nadzorował, byłem olśniony, że oto nowy sposób przekazywania wiedzy o podszewce życia; gdy przeczytałem go po polsku, uznałem, że jego uniwersalizm jest pozorny, a Odys jest Telemakiem podróżującym wśród zawiłej «kwestii irlandzkiej»”.
Niewątpliwie tak jest. Mogę dodać, że niedawno wyszedł nowy francuski przekład. Znaczyłoby to, że sam fakt, że Joyce świetnie znał francuski i mógł nadzorować swoje pierwsze francuskie dziecko, nie wystarczyłoby, by ten przekład zabetonować. Ktoś podjął się jednak zadania i widocznie były ku temu powody. Jedna z postaci występujących w powieści mogłaby być podobnego zdania, co Paweł Hertz. Pojawia się w niej pod pseudonimem, ale wiadomo, że chodzi o Oliviera Gogarty’ego, przyjaciela Joyce’a, z którym potem się trochę poróżnił, z zawodu lekarza, ale też poetę, a którego nie do końca życzliwie przedstawił. Gogarty krytycznie wyrażał się o tych czytelnikach, którzy uważają, że Joyce w Finnegans Wake i Ulissesie zawarł całą erudycję ludzkości. Powiada on, że ktoś, kto tak myśli, jest niespełna rozumu. Wydaje się, że istotnie aż tak wygórowana opinia na temat encyklopedyczności czy encyklopedyzmu Ulissesa wydaje się przesadzona. Dla mnie, i wydaje mi się dla dzisiejszego czytelnika, największa wartość i aktualność tej powieści tkwi w niezwykłym rejestrze językowym. Jasne, że dziś to mniej awangarda, a bardziej klasyka awangardy czy po prostu klasyka – i dlatego warto ją przypomnieć. Także dlatego, że całe mnóstwo powstającej po Joysie literatury, zwłaszcza tej awangardowej, modernistycznej i postmodernistycznej, do niego się odwołuje. Natomiast trudno się nie zgodzić z Pawłem Hertzem, że aktualność wielu kwestii – i to jest chyba słabość tej powieści, i była nią od początku – aktualność tej problematyki politycznej, wewnętrznej, irlandzkiej, w dodatku ozdobiona nikomu nic niemówiącymi wydarzeniami i nazwiskami, kompletnie dziś zanika. I tłumacz też musi sobie z tym poradzić, pośrednicząc między autorem a czytelnikiem. Jak może poradzić sobie pomimo braku przypisów i komentarzy? Przez częściowe dodawanie od siebie w przekładzie trochę tę tematykę naświetlić. Innymi słowy, zdarza mi się uzupełnić tekst Joyce’a o informację, że budynek, o którym jest mowa jest szpitalem, a osoba, o której mowa, jest generałem lub biskupem.
Czy mylę się, myśląc, że zestaw książek i pisarzy, których pan przełożył, jest swego rodzaju kontynuacją pewnego programu literackiego, pewnego myślenia o literaturze?
Do pewnego stopnia pewnie tak jest. Żyję z przekładów i jestem w stanie do pewnego stopnia decydować o tym, co i kogo przekładam oraz specjalizować się w pewnym rodzaju literatury. Ale nie jestem zbyt kategoryczny jeśli chodzi o trzymanie się sztywno ustalonych sobie zasad, lubię zmiany, lubię być trochę niepokorny, iść pod prąd, płatać figle, czasem samemu sobie. Dlatego lubię też bawić się, odchodzić od tej literatury, którą zajmuje się być może lepiej ode mnie wielu moich kolegów lubiących chodzić po szczytach. Lubię też czasem zejść w doliny. I nawiasem mówiąc Ulisses wiele zawdzięcza, co jest mało podkreślane lub mała liczba czytelników zwraca na to uwagę, potoczności czy gatunkom popularnym. Ulisses obrósł literaturą krytyczną, która sięga Himalajów, nie mówię nic nowego, ale pamiętajmy, że on nie wziął się z niczego, że nie byłoby go bez naturalizmu, bez miasta, bez filmu – proszę zwrócić uwagę, jak silnie wpłynęła na niego technika filmowa, ale też pamiętajmy, jak film był wtedy postrzegany.
Jako dziedzina podlejszej, masowej rozrywki.
Romans, melodramat – ich elementy również w Ulissesie znajdziemy. Jego polifoniczność sprawia, że jest to nadal książka nowoczesna i dlatego warta przypomnienia? A skatologiczność Joyce’a? Wydaje mi się, że jej również, nie wiem czy z powodów moralnych czy cenzuralnych, Maciej Słomczyński unikał. Ten podtekst seksualny nie zawsze jest wyraźnie widoczny, a czasem ukryty i warto go wydobyć, nie mówiąc już o łagodzeniu pewnych partii, które są silnie krytyczne wobec Kościoła katolickiego.
Odchodząc od Słomczyńskiego, czy zgodzi się pan zatem z opinią, że zły przekład jest gorszy niż żaden?
Nie jest mi łatwo na to pytanie odpowiedzieć. Zależy, o jak głębokim nieporozumieniu translatorskim mówimy. To są płynne, ale jednak mierzalne kategorie. Jeśli podobieństwo tego złego przekładu jest jakoś zachowane, to pewnie warto. Zależy też, czy jest to intencjonalnie zły przykład, a znam przykład przekładów, które w taki sposób właśnie pastwią się nad tekstem oryginału. Nie dlatego, że chcą go zepsuć, ale chcą tak daleko odejść od autora, by na pierwszym planie postawić tłumacza. Nie chcę powiedzieć, że potępiam takie działania, ale powstaje pytanie, czy to jeszcze jest przekład. Ja rozpatrywałbym to w innej kategorii. Ale jeśli rzecz jest haniebnie zrobiona, bo ktoś jest nieporadny i kiepski w tym zawodzie, ale takiej osobie przypada pionierskie działanie na polu tłumaczenia takiego czy innego dzieła, to można w przyszłości tej przekład poprawić, można z nim porozmawiać. Choć często wyrządza to szkodę, gdy kiepski przekład blokuje nowe tłumaczenia, bo wydawcy brakuje pieniędzy lub nie ma ochoty. Tyle że coraz częściej takie powroty obserwujemy. To nam zresztą otwiera nową ciekawą kategorię: przykłady rozmawiają nie tylko z oryginałem, ale też między sobą. Mamy wiele przekładów Jądra ciemności Conrada czy Szekspira i każdy z tych Hamletów to są trochę inne teksty i możemy, a nawet powinniśmy mówić o nich w relacjach eliminujących oryginał z naszej dyskusji. Ale niech to nie brzmi jak pochwała głupoty lub zachęta do produkowania kiepskich przekładów.
To ciekawe, co pan mówi o tym „pastwieniu się”, bo przecież łatwiej stać się niewolnikiem, wyznawcą lub pochlebcą danego dzieła i autora niż krytycznym towarzyszem.
Takie intencjonalne pastwienie się wymaga od tłumacza więcej odwagi i więcej, dobrze, niech będzie, bezczelności. Myślę też, że wyższych umiejętności. Ale dla mnie tego zabiegi są już parafrazą i nie zasługują na miano przekładu, co nie znaczy, że nie powinno ich być. Przykładów na tego typu działalność mamy wiele nie tylko w polskiej literaturze. Po prostu punktem wyjścia działania jakiegoś pisarza (a każdy tłumacz jest pisarzem, nie każdy pisarz jest tłumaczem) jest oryginał, ale nie zawsze trzyma się ducha i litery tekstu wyjściowego. Myślę tu o pewnej angielskiej poetce, która rozmawia z Rilkem w ten sposób, że tłumaczy go z francuskiego właściwie uprawiając na tej glebie autorską poezję. I z tym jest kłopot. Amerykański wydawca wyraźnie wspomina o niezależności literackiej tych tekstów, angielski również opatruje to komentarzami, z wahaniem nazywając autorkę tłumaczką, bo tu stąpamy po ziemi, która jest na styku tłumaczenia i własnej twórczości literackiej.
Pan w takim razie już zdecydował, po którym pasie ziemi chce stąpać. Dorobek tłumacza góruje nad dorobkiem Macieja Świerkockiego-pisarza, zwłaszcza gdy chodzi o powieści.
Aż tak źle nie jest. Dwa lata temu wydałem powieść graficzną, w której odpowiadałem za stronę literacką. Pracuję też nad kolejnym scenariuszem filmowym do serialu telewizyjnego, nie sit-comu czy tasiemca, ale nad poważniejszym 13-odcinkowym, fabularnym. Oprócz tego są też projekty stricte literackie, które z powodu Joyce’a musiałem odłożyć chwilowo na bok. I wcale nie wiem, czy wśród tych planów nie znalazłoby się coś, co nie odpowiadałoby sytuacji, którą opisałem przed chwilą, czy nie zająłbym się utworem będącym na styku przekładu i autorskiej propozycji literackiej. Od dawna już chodzi mi po głowie kilka takich dzieł, do których być może w ten czas chciałbym się odnieść. Tyle że nie nazywałbym tego tłumaczeniem. Dla mnie przepisanie Hamleta gwarą góralską i tak, by zaczynał się od piątego aktu, nie byłoby straszną zbrodnią, ale ciekawym eksperymentem językowym.
Z pana praktyki i doświadczeń wynika, że polszczyzna jest wdzięcznym narzędziem do przyjmowania innych dzieł?
Polszczyzna ma niewątpliwie wiele zalet słowotwórczych czy językotwórczych, z ubolewaniem przyznam, że zbyt rzadko wykorzystywanych także przeze mnie samego. Oczywiście nie każdy tekst proponuje takie możliwości, ale w Ulissesie już się one pojawiają, myślę tu np. o onomatopejach, których jest tam mnóstwo, a Joyce’a wcale nie bierze ich ze słownika, bo je często tworzy. Będę się starał to zachować. Polszczyzna oferuje przedrostki, przyrostki, wspaniałe zdrobnienia i zgrubienia. Pracuję w polszczyźnie, więc muszę ją kochać, ale jako osoba pracująca w literaturze traktuję ją jako tworzywo. Trudno nie mieć do niego stosunku emocjonalnego, także ze względu choćby na tradycję i tłumacz ma tu duże pole do popisu, bo nie tylko utrwala w jakimś sensie środowisko językowe, w jakim żyje, ale jest też osobą, dzięki której można przechowywać pewne językowe skarby w inny sposób niż trochę niedostępne dla normalnego czytelnika, który nie sięgnie być może po Reja i Kochanowskiego, a co tłumacz może przekładając Szekspira wykorzystać. Jeśli chce – bo są różne strategie. Dziś większość tłumaczy woli uwspółcześniać teksty niż je archaizować, by wskazać nowy przekład Adama Pomorskiego Ziemi jałowej Eliota. Ja natomiast, tam, gdzie miałem okazję bawić się powieścią wiktoriańską, starałem się leciutko wprowadzać do tekstu zwroty i elementy językowe, które przypominały polskiemu czytelnikowi o tradycji, z której czerpie oryginał. Jak giętka jest polszczyzna, widzimy też po tym, jak ostatnio przyjmuje duży zastrzyk obcojęzycznych zwrotów, głównie z angielszczyzny. Wygląda to nie za ciekawie, ale jestem przekonany, że da sobie z tym radę, jak dała sobie wcześniej radę ze słownictwem niemieckim. Jak pięknie przecież brzmi majster jeśli uświadomimy sobie, że znaczy on także mistrz. „Majster i Małgorzata” jak to ładnie brzmi. Napisałem niedawno tekst o anglicyzacji polszczyzny, za co głównie odpowiadają media, w których często nie ma redaktorów trzymających pieczę nad tekstami, a krótkie teksty często tłumaczą osoby nie mające papierów ku temu. Przenosi się już całe struktury gramatyczne i wyrażenia, co jest dużo niebezpieczniejsze, bo tak użytkowany język odcina gałąź, na której siedzi. Dobrym przykładem jest język reklam, który bezmyślnie kopiując angielskie czy amerykańskie slogany prawie nigdy nie pozbywa się zaimków dzierżawczych. Prowadzi to do semantycznego samobójstwa, anarchii komunikacyjnej, która dlatego wydaje mi się niebezpieczna, że zaprzecza istocie języka, którego podstawową funkcją jest komunikatywność. Na szczęście nie dotyczy to w tym samym znaczeniu literatury.
W książce Twarze Wojciech Karpiński napisał o Obrazach Włoch Pawła Muratowa, że tłumaczący je Paweł Hertz napisał je „po polsku” i nadał tekstowi taką ekspresję, która uczyniła go kanonicznym tekstem literatury polskiej. Są jakieś wyższe słowa uznania dla tłumacza od tej opinii? Czy taki status przekładu nie jest cichym marzeniem każdego tłumacza, celem jego pracy?
Na pewno z takim zjawiskiem mamy czasem do czynienia. Podoba mi się ten przykład Obrazów…, bo osobiście lubię tę książkę, lubię do niej wracać. Myślę, że coś podobnego przydarzyło się z Przygodami dobrego wojaka Szwejka Haška w tłumaczeniu Pawła Hulki–Laskowskiego. Irena Tuwim i Kubuś Puchatek to też nieśmiertelny przykład tekstu, który odrywa się od oryginału i żyje własnym życiem. I nawet gdy teksty takie okazywały się z filologicznego punktu widzenia niepoprawne lub mijające się z prawdą, to czytelnicy będą sięgać po te, a nie inne, które będą uznane za bardziej poprawne, np. wierniejsze oryginałowi. To najlepszy dowód na to, jak mylili się ci, którzy nie wpisywali przekładów do historii literatury (Jerzy Jarniewicz postuluje zresztą od pewnego czasu historię literatury polskiej, która uwzględniałaby także historię przekładów). A jak poznaliśmy Byrona? Przez Mickiewicza. Tylko jak mają się jego przekłady do oryginału? Ale czytelnika to nie interesuje, ale że Mickiewicz jest pod tym przekładem podpisany, podobnie z Barańczakiem, którego przekład Szekspira odpowiada mu bardziej na ucho niż Ulricha. I to też jest piękne, że dajemy czytelnikowi wybór między dwoma osobnymi dziełami. Czy tłumacz myśli o takich pochwałach? Wydaje mi się, że nie powinien, bo to trochę pyszałkowate, a po drugie każdy przystępuje z osobnym nastawieniem. Odpowiadając za siebie, tłumacz powinien pamiętać, by swoją robotę wykonać jak najlepiej, a co się z nią potem stanie, tego nie można zamierzać, bo jest ona trochę jak dziecko: zostaje wypuszczona w świat i musi sobie radzić sama i żadne ambicje „rodziców” niewiele pomogą i świat często robi z „dziećmi” coś innego, niż byśmy to sobie wyobrażali. Ale takie zjawisko istnieje i bardzo dobrze, bo dzięki temu literatura jest wciąż żywa, przekłady cały czas zaświadczają też o jej ważności.