Wojtek Michalski: Cztery płyty i EP-ki jako 8rolek (celowo osiem wydawnictw?), cztery pod nazwiskiem, gdzieś po drodze choćby wspólny projekt z Piotrem Połozem, czyli Tsvey, a wreszcie trio HWDJazz oraz gros gościnnych występów. Jeszcze parę aliasów i lubujący się w wielości scenicznych pseudonimów James Ferraro będzie mógł poczuć się zagrożony. A tak na poważnie, co, z perspektywy czasu, uznałbyś za główne zalety, a co za główne wady tworzenia pod kilkoma nazwami?
Bartek Kujawski: Ilość płyt i EP-ek, które wydałem jako 8rolek, jest przypadkowa. Nie zauważyłem wcześniej, że natrzepałem ich dokładnie tyle, więc w tym momencie czuję się utwierdzony w słuszności zamknięcia tego okresu. Mnożenie projektów i aliasów zapewne nie kalkuluje się z punktu widzenia „kariery”, ale ponieważ o karierze w przypadku tak dziwnej muzyki można pisać jedynie w cudzysłowie, to niespecjalnie się tym przejmuję. Musiałbym tworzyć nie tylko normalniejszą, ale też bardziej jednorodną muzykę, żeby sens i znaczenie miało trzymanie się jednej nazwy. Różne aliasy są efektem ubocznym tego, jak pracuję i co mi wychodzi, a że właśnie taki model sprawia mi przyjemność, to nie wydaje mi się zasadne rozkminianie opłacalności. Jeśli chodzi o platformy streamingowe, to nie wiem, czy tam w jakiejkolwiek sytuacji artyście coś się opłaca.
Mój pierwszy kontakt z Twoją muzyką, jakieś 10 lat temu, to Kasztanowa EP HWDJazz. 5 lat później trafiłem na 3 tall 8rolek, które urzekło mnie tym, jak na tle dynamicznego wideo chwytliwa melodia musi dzielnie znosić kaprysy wariackiego rytmu. W życiu sam z siebie nie wpadłbym wtedy na to, że za tymi dwoma projektami stał ten sam człowiek. Jakie muzyczne (i nie tylko) zjawiska najbardziej Cię inspirują i wywarły największy wpływ na to, gdzie lokuje się dziś eklektyczny gust i poczucie estetyki Bartka Kujawskiego?
Nie powiedziałbym, że stałem za HWDJazzem. Było nas trzech, w każdym z nas inna krew i myślę, że moja rola, jako koślawo szarpiącego struny gitarzysty, nie była pierwszoplanowa. Poza tym ten zespół był w dużej mierze po prostu żartem. Przynajmniej w pierwszej fazie istnienia, z której pochodzi wspomniana przez Ciebie EP-ka.
Inspirują mnie bardzo różne rzeczy i bezustannie się to zmienia. W przypadku solowych produkcji często były to modne w danym momencie mikrogatunki. Bardzo lubię dekonstruować oczywiste schematy muzyczne, miałem wręcz taki kilkuletni okres, że gdy tylko usłyszałem o nowym stylu, który gdzieś się objawił, od razu sprawdzałem i zastanawiałem się jak go wybebeszyć, wywrócić do góry nogami. Nie dość, że to niezła zabawa, to umożliwia igranie z oczekiwaniami słuchaczy. Teraz wygląda to bardziej swobodnie, nie śledzę kolejnych mód, ale nadal, przede wszystkim, staram się dobrze bawić i bawić się też z muzycznymi przyzwyczajeniami odbiorców. Jednak za naprawdę udane uważam te realizacje, w których, w nie zawsze jasny dla mnie sposób, udało mi się wykroczyć poza kuglarstwo.
Gdybyś miał polecić kilka płyt, filmów, książek, które odmieniły Twoje życie, co by to było i dlaczego?
Trudne pytanie. Nawet jeśli jakieś konkretne dzieła wydają mi się kluczowe, to całkiem prawdopodobne, że wcale w moim przypadku nie były, a większy wpływ na mnie miały takie, na które nie zwróciłem szczególnej uwagi, które jedynie przemknęły gdzieś w tle, ostatecznie jednak wywołując lawinę. Ale spróbuję wymienić po jednej.
Jeśli chodzi o płyty, to myślę, że powinienem podać pierwszą rzecz, z jaką miałem styczność z repertuaru duetu Autechre, a była to EP-ka Basscad. Na samym początku moja muzyka była często porównywana do Autechre i faktycznie nie wzięło się to znikąd. Właśnie tak wyglądało moje pierwsze zetknięcie z bardziej abstrakcyjną elektroniką i najwyraźniej zdrowo przemeblowało mi baniak.
Z filmami sprawa jest mniej oczywista. Może niech będzie Kapuśniaczek z Louisem de Funesem. Bardzo lubiłem de Funesa w dzieciństwie, skądś musiało się wziąć zamiłowanie do niezbyt mądrych żartów, które czasem słychać w mojej muzyce. Film z przezabawną sceną pierdzenia pasuje jak ulał.
Znalezienie jednej przełomowej dla mnie książki jest jeszcze trudniejsze, a jeśli chciałbym poszukać takiej, która w widoczny sposób wpłynęła na muzykę, którą tworzę, to całkiem się poddaję. Chyba najłatwiej będzie mi podać jakąś związaną z mistyką lub teologią. Pierwsza do głowy przychodzi mi Noc Ciemna św. Jana od Krzyża.
Czy mógłbyś spróbować wyselekcjonować ze swojej przepastnej dyskografii po trzy utwory, które idealnie sprawdziłyby się w następujących szufladkach: dla każdego, dla średnio zaawansowanych, dla tych, którym Merzbow towarzyszy w codziennych czynnościach?
Określenie co jest przystępne, a co nie, to dla mnie spory problem. W ciągu tylu lat robienia i słuchania eksperymentów poszerza się percepcja muzyki, wszelkie granice z tym związane przemieszczają się, rzeczy przyjemne czasem stają się nieznośnymi, coś, co wydaje się łatwe w odbiorze, okazuje się torturą dla osób postronnych. Wskazania konkretnych utworów wolałbym uniknąć, ale podejrzewam, że mój debiutancki album, czyli Ptak Mechaniczny, jest dość łatwy w odbiorze. Po jego wydaniu zdarzało mi się dostawać pozytywne sygnały zwrotne od osób w ogóle nie interesujących się muzyką. Część utworów z EP-ek wydanych kilka lat później wydaje mi się również przystępna, bo to po prostu muzyka taneczna. Choć żeby miały szansę się spodobać, trzeba się muzyką taneczną trochę interesować, więc uznajmy to za odpowiedź na średnio zaawansowaną szufladkę. Prawdopodobnie do tej kategorii można też zaliczyć moje ostatnie płyty solowe, ale nie mam co do tego pewności. Brakuje mi jeszcze do nich dystansu. Jeśli chodzi o rzeczy trudniejsze, to być może Umpomat. To bodajże najgorzej sprzedająca się moja płyta, ale jednocześnie taka, którą osoby lepiej obeznane z eksperymentalną elektroniką często wskazują jako jedną z lepszych, które udało mi się wydać.
Skupmy się na moment na Daily Bread i A kto słaby, niech jada jarzyny. Perpetual Failure i Dark Night z pierwszej z wymienionych płyt przywodzą skojarzenie, jakby Oneohtrix Point Never postanowił rozkręcić toksyczny vaporwave’owy rave na imprezie w duchu tej z The Neon Demon Nicolasa Windinga Refna. Z kolei taki Burak ćwikłowy i Koper ogrodowy z drugiego krążka sprawiają wrażenie, jakby uzbrojona armia wściekłych warzyw nacierała na bogu ducha winnych mieszkańców jakiejś osady, by finalnie wdać się z nimi w morderczy pojedynek. Pytanie autora o sens dzieła jest oczywiście lekkim dziennikarskim nietaktem, ale w przypadku tak wyraziście pogrywającego sobie z konwencją materiału trudno się powstrzymać. Zdradzisz nam nieco szczegółów dotyczących myśli przewodniej obu wydawnictw?
Nie chciałbym narzucać interpretacji. Oczywiście nazywając utwory, w pewnym stopniu to robię, co niekiedy może przeszkodzić w odnalezieniu sedna, jak właśnie na A kto słaby, niech jada jarzyny. Robiąc utwory na tę płytę, oczywiście nie myślałem o żadnych roślinach, tytuły powstały już po jej nagraniu. Pomimo tego, dzięki nadaniu takich nazw, zdarza się, że ktoś widzi w abstrakcyjnym pierdzeniu fasolę. W przypadku Daily Bread sytuacja jest mniej absurdalna i tytuły mają luźny związek z zawartością, ale pewnie mają go głównie dla mnie. Dzięki nim mogłem nabrać nieco emocjonalnego stosunku do utworów, łatwiej było mi odnaleźć się w kompozycjach, które jednak pozostały na tyle abstrakcyjne, że każdy może tam usłyszeć to, co zechce. To już nie moja broszka.
Dość zabawnym widokiem jest, gdy rzetelni recenzenci w poważny (i zasadny przecież) sposób próbują rozkładać na czynniki pierwsze utwory o takich tytułach jak wspomniany Koper ogrodowy, Cebula kartoflanka czy Kozibród porolistny z Twojej ostatniej płyty. Masz z tego ubaw? Satysfakcję? I czy taki specyficzny trolling i swoiste przebicie narracyjnego balonika było jednym z Twoich celów?
Częściowo odpowiedziałem na to wcześniej. Oczywiście czasem zdrowo kisnę, ale też jestem w stanie to zrozumieć i nie będę tu nikomu jeździł po rajtach. Ciężko jest pisać mądrze o muzyce. Niby jest to możliwe, jeśli dysponuje się odpowiednio szeroką wiedzą, aparatem pojęciowym i choć bazowymi umiejętnościami literackimi, jednak niewielu czytelników zainteresuje dogłębna analiza, więc nie na każdym portalu można sobie na nią pozwolić i dziennikarze radzą sobie w najprzeróżniejszy sposób. Nie był to z mojej strony trolling. Początkowo utwory na tej płycie nie miały w ogóle nazw, ale wydawca stwierdził, że z nimi lepiej będzie to wyglądać na bandcampie. Jak często w takich sytuacjach doszedłem do wniosku, że muszę zrobić coś zabawnego. Nie żałuję. Mogę obiecać, że tytuły utworów na moim kolejnym solowym albumie, który już zrobiłem i mam nadzieję wydać w tym roku, mają związek z samą muzyką, więc można będzie bez obaw się czegoś doszukiwać.
Mik Musik, BDTA, Sangoplasmo Records. Trzeba przyznać, że Twoja muzyka trafiała pod skrzydła labeli, które cechuje wyjątkowa wrażliwość i staranność przy selekcji wydawanego materiału. Zgodzisz się, że w tym aspekcie nasz rynek, choć niestety dość hermetyczny i wąski jeśli chodzi o odbiorców, jakościowo ma się znakomicie? Jak to wygląda z perspektywy kogoś, kto obraca się w tym środowisku na co dzień?
Trudno mi to obiektywnie ocenić, bo nie mam zewnętrznego punktu odniesienia. Faktycznie może to wszystko wydawać się dość hermetyczne. Na koncertach czasem pojawia się więcej osób, czasem mniej i po kilkunastu latach nadal nierzadko wydaje mi się to losowe, w gruncie rzeczy poruszamy się w granicach błędu statystycznego. Moje płyty sprzedają się raz lepiej, raz gorzej, ale tak naprawdę są to od zawsze podobne nakłady rozchodzące się w podobnym tempie, a jeśli gdzieś na strychu zostały mi któreś tytuły, to dlatego, że wytłoczyłem ich więcej niż zwykle. Zdarza się, że zainteresowanie wydaje się za małe, ale też nieraz, że duże i dożyło się jakiegoś punktu przełomowego, a ono tak naprawdę jest na stałym, może nieco fluktuującym, nieszczególnie wysokim poziomie i nie ma co się emocjonować. Ani negatywnie, ani pozytywnie.
Ilość odbiorców jest niewielka w stosunku do ilości twórców, ale trudno się temu dziwić w sytuacji, gdy dzisiaj każdy, kto ma na tym punkcie zajoba, a tylko takie osoby wkręcą się w undergroundowe eksperymenty, może bez problemu zacząć je robić. I nie ma w tym nic złego, wręcz przeciwnie. Również dzięki temu jest rzeczywiście całkiem nieźle jakościowo, bo w tak ogromnej masie muszą znaleźć się jednostki wybitne, które jakimś sposobem prędzej czy później wypływają na powierzchnię.
Czy, abstrahując od wkładu portali, fanpage’ów, społecznościowych influencerów, istnieją jakieś oddolne sposoby na w miarę skuteczne promowanie bardziej wymagającej muzyki w Polsce?
Poza internetem oczywiście nadal istnieje życie. Organizowanie koncertów, festiwali, warsztatów ma równie duże, jeśli nie większe znaczenie, niż te inicjatywy, które nie wychylają głowy poza sieć. I jedne, i drugie przeważnie są oddolne, tworzone przez ludzi, którzy nie mają z tego wiele, czasem jedynie problemy.
Łódzka eksperymentalna (i nie tylko) scena muzyczna trzyma się dobrze?
Zależy, co pod tym pojęciem rozumieć. Nigdy nie byłem fanem typowych dla Łodzi mrocznych, ciężkich estetyk. Prawie rok temu, pytany w innym wywiadzie o związki z lokalną sceną, odpowiedziałem, że żadnych nie czuję. Muszę przyznać, że w 2017 roku to się trochę zmieniło, głównie za sprawą festiwalu Domoffon, na którym graliśmy z Piotrkiem Połozem jako Tsvey. Ludzie spoza Łodzi, z którymi miałem okazję wtedy rozmawiać, mówili, że wyróżnia się on na tle kraju, oraz że lokalne zespoły są również inne w jakiś trudny do zdefiniowania sposób. Nie wiem, na czym to polega, bo niełatwo mi znaleźć wspólny mianownik muzyczny, co być może nie jest szczególnie zaskakujące w dzisiejszych, postmodernistycznych, postsubkulturowych czasach. Ciężko to analizować od wewnątrz, ale może coś w tym być. Festiwal odbywa się w klubie Dom i na terenie, na którym ten klub się mieści, czyli na Off Piotrkowska. Przed nim musieliśmy przepracować materiał i robiliśmy to w sali, znajdującej się w tym samym miejscu. Piotrek ma tam próby zespołu Tryp, w którym gra na basie, ćwiczy tam też zespół 19 Wiosen. Po próbach oczywiście nie da się uciec zanim nie wypije się kilku piw, bo to główne miejsce libacji dla większości ludzi związanych z łódzką muzyką i w ogóle sztuką niezależną, a barmanami często są również muzycy. Prawdziwe sceny powstają samoistnie, z przebywania w jednym miejscu i rzeczywiście w mikroskopijny sposób poczułem jakąś przynależność, a to u mnie rzadkość, bo socjalizowanie się przychodzi mi z trudem. Możliwe, że muzyka tu tworzona jest inna przez to, że funkcjonujemy na uboczu, dodatkowo wszystkie osoby, które w związku z tym tematem przychodzą mi do głowy, nie są już – delikatnie mówiąc – nastolatkami, i choć niektórzy byli kiedyś znani, to teraz raczej nikt się nie łudzi, że odniesie jakiś spektakularny sukces, a jednocześnie każdy zdążył dorobić się niezłego warsztatu. To daje sporą artystyczną wolność i umiejętność realizowania najbardziej zwariowanych pomysłów. Być może z tego bierze się ta odrębność, z której wyrastają ciekawe projekty, a moim zdaniem najciekawsze są te, które muzycznie całkiem odbiegają od tego, co jest tu w Łodzi i w ogóle popularne.
Czy przy tak kreatywnym zderzaniu nieregularnej rytmiki z rwanymi melodiami nie jest Ci czasem trochę żal, widząc, że artyści poruszający się na dość podobnym polu (np. footworkowe Jlin z Black Origami) lądują w czołowych dziesiątkach globalnych rankingów w serwisach typu Pitchfork, przebijając się tym samym do znacznie szerszej publiczności?
Oczywiście każdy muzyk czy artysta chciałby być zauważony i doceniony, ale nie jest mi szczególnie żal, bo dawno wyzbyłem się wielkich oczekiwań, a dzięki temu małe lokalne sukcesy zapewniają mi wystarczającą dawkę rozsianych w czasie mikroorgazmów. Jlin z pewnością zasłużyła na znalezienie się w tych rankingach, a ja, choć wiadomo, że to po części zależy od farta i wpadnięcia pod skrzydła odpowiednich osób, mimo wszystko, gdybym na to zasłużył, może też bym tam się znalazł. Nie ma rzeczy niemożliwych, ale jak się za wiele na ten temat myśli, to kończy się tworząc niestrawne gówno wykoncypowane z pomocą excelowej tabelki.
W rozmowie z Bartkiem Woyniczem wspominałeś, że jednym z najlepszych koncertów, jakich doświadczyłeś jako uczestnik, był Lorenzo Senni i jego występ na Tauron Nowa Muzyka. A jaki swój koncert wspominasz najmilej? A może któryś miał wyjątkowo absurdalny przebieg i nie zapomnisz go do końca życia?
Nie był to pewnie najlepszy koncert, jaki widziałem w życiu, ale faktycznie w 2016 roku zrobił na mnie największe wrażenie. Nie znałem wcześniej muzyki Lorenzo, polecił mi go przed festiwalem znajomy. Senni robi mniej więcej to, co ja starałem się wtedy robić, tyle że robi to w dużo bardziej konsekwentny i przejrzysty sposób, na czym mi akurat nie zależy. Świetnie się na tym koncercie bawiłem i później długo katowałem jego płyty.
Jeśli chodzi o moje występy, to po kilkunastu latach koncertowania wszystko się zlewa i w głowie zostają rzeczywiście te wyjątkowo absurdalne momenty. Ochroniarze starający się przepędzić mnie z klubu, za granie niestandardowych rytmów, albo pijany akustyk, który nie mogąc uwierzyć, że chodzi mi o brzmienie wydobywające się z głośników, wchodzi na scenę i stara się pomóc kręcąc gałkami w moim sprzęcie. Ale zazwyczaj trudno to nawet umiejscowić w konkretnym punkcie czasoprzestrzeni. Gdzieś kiedyś tak było i po latach z oddali wygląda na niezły ubaw.
Wydajesz się cenić sobie bandcampa. Jakie są zalety tej platformy na tle pozostałych?
Nie wiem, czy powiedziałbym, że bandcampa cenię. To proste narzędzie, dzięki któremu mogę za darmo udostępnić swoją muzykę i właśnie to go wyróżnia.
Zdradzisz nam, jak od strony technicznej i kuluarów wygląda granie na żywo tak pokręconych kawałków?
Mam na scenie laptopa, a to dość elastyczne narzędzie. Ostatnio starałem się go pozbyć spośród sprzętu, którego używam podczas grania koncertów, ale zawsze, gdy kupię jakiś instrument, okazuje się, że laptop nadal jest potrzeby i powinienem wydać dwa razy więcej kasy na kolejne urządzenie, które być może pozwoli mi zostawić komputer w domu. Nie wiem, czy kiedykolwiek się to uda.
Oczywiście nawet przy użyciu laptopa ciężko jest zagrać całkiem na żywo bardzo rozbudowaną i zmieniającą się dynamicznie kompozycję. Czasem jakieś warstwy dźwięków lub fragmenty utworów zwyczajnie odtwarzam. Poza tym moje koncerty nie są wierną kopią tego, co można usłyszeć na płytach. To zawsze jakiś kompromis między tym, co by się chciało, a co da się zrobić.
Na sam koniec – jestem ciekaw, czy Twoje spojrzenie na współczesnego, pogubionego często w cyfrowym świecie człowieka, współgra z bardzo gorzką i mocną diagnozą, jaką postawili Daniel Lopatin i Jon Rafman? Czy jednak jesteś trochę większym optymistą?
To w jaki sposób dzisiejszy cyfrowy świat, a w szczególności media społecznościowe, zmieniają relacje międzyludzkie, może przyprawić człowieka o pełne pieluchomajtki. Od lat słychać trąbienie, że dzieciom, których interakcje z otoczeniem w coraz większym stopniu odbywają się za pomocą różnych ekranów, bez patrzenia drugim bezpośrednio w twarz, jest o wiele trudniej nauczyć się empatii. Facebook i Google niestrudzenie dbają o dobre samopoczucie swoich użytkowników, zamykając ich w bańkach informacyjnych. Bronią nas przed dyskomfortem konfrontowania się z opiniami odmiennymi od naszych, więc każdy jedynie się utwierdza i radykalizuje w tym, do czego został przez algorytmy przypisany. Podobnych problemów starczy na wiele sezonów średnio interesujących seriali. Moja nowa płyta, o której wcześniej wspomniałem, w pewnym sensie też będzie o tym opowiadać, ale raczej w powierzchowny, zabawny sposób. Bo choć być może warto mieć świadomość tych procesów i nie poddawać się im, to nie ma co się załamywać, to tylko kolejny epizod i mimo wszystko jedynie wycinek rzeczywistości.
Bartek Kujawski jest laureatem Nagrody „O” 2017 w kategorii Muzyka.