O tym, co wspólnego ma Rumuńska Nowa Fala z Laną Del Rey, dziedzictwie dyktatury Ceaușescu i przenikaniu się kina z życiem rozmawiamy z Adrianem Sitaru. Jeden z najciekawszych twórców współczesnego kina rumuńskiego był gościem 36. Festiwalu Bergamo Film Meeting, który odbył się w dniach od 9 do 18 marca 2018 roku.
Piotr Czerkawski: Należysz dziś do grona najbardziej cenionych rumuńskich filmowców. Podobno jednak twoja przygoda ze sztuką wcale nie zaczęła się od kina.
Adrian Sitaru: Chodzi ci pewnie o to, że swego czasu zajmowałem się muzyką. Odkąd pamiętam, lubiłem grać na gitarze, a w liceum założyliśmy z kolegami własny zespół rockowy. Straszna klisza, wiem, ale w miarę upływu czasu zacząłem zapuszczać się w mniej stereotypowe rejony. Grałem trochę jazzu, bluesa czy szeroko pojętej muzyki eksperymentalnej. Przeszło mi przez myśl, że może mógłbym zająć się tym zawodowo.
Dlaczego ostatecznie tak się nie stało?
Wyjechałem z rodzinnego miasteczka do Timișoary, gdzie zacząłem studiować informatykę. Nie wiązałem swojej przyszłości z komputerami, ale trochę cynicznie pomyślałem, że jestem dobry z przedmiotów ścisłych, więc na takich studiach będę miał sporo wolnego czasu. Tak się rzeczywiście stało, ale potem nastąpiło coś, czego już nie mogłem przewidzieć. Włócząc się po mieście, zaszedłem raz czy drugi do miejscowej filmoteki, odkryłem dla siebie kino Bergmana i Tarkowskiego, i postanowiłem, że w przyszłości sam chciałbym zostać reżyserem.
Muzyka zupełnie poszła dziś w odstawkę?
Nie, ale patrzę na nią pod specyficznym kątem. Zamiast – jak dawniej – po prostu słuchać dla przyjemności ulubionych wykonawców, poszukuję eksperymentów, innowacji, nieoczywistych połączeń. Nie zawsze musi chodzić przy tym o artystów niszowych. Sam trochę się tym zdziwiłem, ale ostatnio zainteresował mnie na przykład fenomen Lany Del Rey.
Tego się po tobie nie spodziewałem.
Nie zrozum mnie źle. Nie mówię, że stałem się od razu fanem Lany Del Rey, ale po prostu dostrzegłem w tym, co robi jakąś nieoczywistą wartość. Myślę, że jest w twórczości Lany jakaś tajemniczość, która kojarzy mi się choćby z muzyką używaną przez Davida Lyncha w Twin Peaks. Przyznam również, że wziąłem stronę Lany w momencie, gdy oskarżono ją o splagiatowanie Radiohead. Niektóre fragmenty jej utworu rzeczywiście przypominają piosenkę Creep, ale inne są już zupełnie niepodobne. Wiem, że granica między kreatywną inspiracją a plagiatem – nie tylko w muzyce – bywa bardzo cienka, ale nie dajmy się zwariować!
Czy doświadczenia związane z muzyką wpływają jakoś na sposób, w jaki myślisz o reżyserii?
Oczywiście. Najlepiej było to widoczne przy okazji pracy nad filmem Nieprawi. Gdy wraz z ekipą przystępowaliśmy do zdjęć, mieliśmy w głowach wyłącznie ogólny zarys fabuły. Potem z dnia na dzień, spontanicznie, wymyślałem cele, które stawiam przed aktorami, a oni mieli pełną dowolność w doborze środków do ich osiągnięcia. Wszystko to bardzo mocno kojarzyło mi się z muzyczną improwizacją, czymś w rodzaju jam session albo koncertem Keitha Jarretta.
Zwykle jednak nie pracujesz w ten sposób i korzystasz z precyzyjnie napisanego scenariusza.
To prawda, ale Nieprawi to specyficzny przypadek. Zamierzyłem ich sobie jako film hiperrealistyczny, w którym niewolnicze trzymanie się litery tekstu wybrzmiałoby po prostu fałszywie. Przyznam zresztą szczerze, że pisanie scenariusza nigdy nie jest moim ulubionym elementem pracy nad filmem.
Co właściwie ci w nim nie odpowiada?
Mam pewien problem z faktem, że – choć w scenariuszu występuje wiele postaci – wszystkie pozostają wytworami tego samego umysłu i mówią jednym głosem, co ostatecznie wydaje mi się trochę fałszywe. Niemniej, potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Dużo bardziej traumatyczny jest dla mnie proces doboru obsady. Do każdej dużej roli musisz przesłuchać setki aktorów, wielu z nich jest bardzo dobrych, więc nigdy nie jesteś pewien czy podjąłeś właściwą decyzję. A przecież, jeśli źle obsadziłeś główną rolę, to – nieważne jak starałaby się cala ekipa – twój film i tak ostatecznie okaże się do niczego.
Co sprawia ci większą frajdę niż casting i pisanie scenariusza?
Zdecydowanie praca na planie. Po całej tej udręce związanej ze spotkaniami, negocjacjami i oczekiwaniem na dopięcie budżetu, moment, w którym wreszcie możesz krzyknąć „Akcja!”, ma w sobie coś naprawdę wyzwalającego. To trochę tak jak z wyjazdem na wakacje: stresujesz się, załatwiasz formalności, czekasz, a gdy w końcu do niego dochodzi to – nawet kiedy nie wszystko pójdzie tak jak sobie wyobrażałeś – jesteś po prostu szczęśliwy. Przy okazji Nieprawych wyzwoliło się we mnie tak dużo energii, że jakiś czas po premierze filmu opracowałem również jego wersję sceniczną, którą wystawiłem w jednym z rumuńskich teatrów.
Jeden z najciekawszych aspektów Nieprawych stanowi chęć rozliczenia z komunistyczną przeszłością twojego kraju.
Przedstawiciele mojej generacji, czyli pokolenia czterdziestoparolatków, wychodzą z założenia, że dziedzictwo tego systemu tkwi w każdym z nas. I to w sensie dosłownym, gdyż za czasów, gdy się rodziliśmy, na mocy dekretu Ceaușescu, istniał zakaz aborcji. Zapewniam cię więc, że każdemu z moich rówieśników przeszła przez głowę myśl: „A co jeśli moja matka chciałby usunąć ciążę i pojawiłem się na tym świecie tylko dzięki upiornemu dyktatorowi?”.
W Polsce aborcja za czasów komunizmu była legalna…
A dzisiaj, z tego co słyszałem, próbuje zakazać jej demokratycznie wybrany rząd. Sam powiedz, czy postkomunistyczna Europa nie jest postawiona na głowie?
W momencie upadku komunizmu miałeś 18 lat. Pamiętasz jak się wtedy czułeś?
Byłem cholernie zniecierpliwiony. Życie w Rumunii Ceaușescu było naprawdę ponure. Nie mówię tu nawet o wszechobecnej propagandzie i terrorze sianym przez służbę bezpieczeństwa, ale o zwyczajnej codzienności, doświadczanej z perspektywy nastolatka. Dziś to może wydawać się dziecinne, ale strasznie wkurzało mnie na przykład, że telewizja nadaje swój program tylko przez dwie godziny dziennie. Nagromadzenie takich drobnostek umacniało poczucie desperacji. Gdy poczułem, że system chyli się ku upadkowi, powtarzałem sobie, że pierwszego dnia, gdy tylko otworzą się granice, po prostu spakuję plecak i wyjadę, obojętnie gdzie. Ostatecznie się powstrzymałem, ale wielu moich znajomych tak zrobiło i szybko wracało do kraju z poczuciem porażki. Inna rzecz, że my, którzy zostaliśmy na miejscu, też byliśmy rozczarowani, bo pewne rzeczy – takie jak na przykład stopień skorumpowania czy nieudolności władz – pozostały takie same jak w poprzednim ustroju.
Od tego czasu coś zmieniło się na lepsze?
Chyba tylko to, że zostaliśmy członkiem Unii Europejskiej i politycy powściągnęli samowolę i zachłanność w niektórych dziedzinach, żeby nie drażnić Brukseli, która mogłaby odciąć nam dopływ gotówki. Jestem pewien, że gdybyśmy tylko opuścili unijne struktury, doszłoby do tragedii, a kraj momentalnie pogrążyłby się w chaosie. Myślę zresztą, że to poczucie jest uniwersalne we wszystkich państwach członkowskich z byłego bloku wschodniego.
Choć twoje filmy mocno różnią się od siebie nawzajem, myślę, że łączy je jedna rzecz. Niemal zawsze opowiadasz o bohaterach, którzy starają się postępować zgodnie ze ściśle określonymi zasadami, ale nie potrafią ich dotrzymać.
Rzeczywiście, ten motyw często powraca w mojej twórczości, pewnie dlatego, że jest bardzo autobiograficzny. Wielokrotnie stykałem się w życiu z sytuacjami, w których zaskakiwałem sam siebie i nie mogłem zrozumieć dlaczego w danej sytuacji zachowałem się tak, a nie inaczej. Myślę, że wielu z nas – nawet jeśli uważa się za całkiem inteligentnych ludzi – bez trudu przypomni sobie sytuacje, w których postąpiło po prostu głupio. Podobne sprzeczności ujawniają się w naszym życiu niemal bez przerwy i za każdym razem wydają mi się jednakowo inspirujące. Pamiętasz może mój film Domestic z 2012 roku?
Tak, opowiadał o hipokryzji, która naznacza stosunek ludzi do zwierząt.
Otóż to. Pomysł na taki temat również zaczerpnąłem z własnego życia. Jestem tym typem człowieka, który lubi zwierzęta tak bardzo, że dosłownie nie potrafi skrzywdzić muchy. Jednocześnie jednak nie przeszkadza mi to w jedzeniu mięsa. Gdy uświadomiłem sobie tę sprzeczność, uznałem, że jeśli zrobię film, może uda mi się ją w jakiś sposób rozwiązać.
Po zrealizowaniu Domestic zacząłeś zatem zabijać muchy czy przestałeś jeść mięso?
Ani jedno, ani drugie. Na pewno jem mniej mięsa niż kiedyś. Pozostałem więc hipokrytą, ale mniejszym, a na pewno bardziej samoświadomym. Nie mam złudzeń, że kino może zmienić czyjeś życie, nieważne czy chodzi o mnie samego, czy moich widzów. Wciąż wierzę jednak, że pod wpływem filmu możemy stać się bardziej uważni i częściej zadawać sobie pytania w rodzaju: „Czy naprawdę jestem pewien, że chcę zachować się właśnie w ten sposób?”. Liczę, że takie drobne gesty zaprocentują, ewolucja będzie w toku, a każda kolejna generacja będzie lepsza od poprzedniej.
Wygląda więc na to, że jesteś optymistą.
Tak jest – bardzo cierpliwym optymistą.