Katarzyna Kowalska: W opracowaniach o Mieczysławie Porębskim pojawiają się liczne określenia jego działalności (krytyk, historyk sztuki, kurator, muzealnik). A jaki zawód był Profesorowi najbliższy?
Krystyna Czerni: To trudne pytanie. Profesor Porębski był wszechstronnym człowiekiem, który łączył w sobie rozmaite osobowości i zawody. Miał ogromną wiedzę w zakresie nie tylko historii sztuki, i wykorzystywał ją jako muzealnik, kurator, wychowawca innych historyków sztuki, nauczyciel, profesor, autor galerii, czy wreszcie jako krytyk piszący o sztuce współczesnej. Ale miał też duszę artysty – nie tylko komentował twórczość innych, sam także był twórcą. Po nauce w okupacyjnej Kunstgewerbeschule Profesor posiadał wykształcenie grafika, znał mechanizmy twórczości artystycznej od wewnątrz. Poza tym był mistrzem polszczyzny, miał w swoim dorobku liczne literackie próby i dzieła. Myślę, że było mu miło, gdy mówiono o nim „pisarz”.
KK: A jakim był człowiekiem? W szczególności mam tu na myśli relacje Mieczysława Porębskiego z uczniami z Instytutu Historii Sztuki UJ.
KCz: Był niekwestionowanym autorytetem, już choćby z powodu swojej biografii. Bywał w szczególnym czasie i w szczególnych miejscach, uczestniczył w takich wydarzeniach artystycznych, że był właściwie „chodzącą kroniką historii polskiej sztuki współczesnej”. To mogło peszyć, ale Profesor potrafił być bardzo bezpośredni. Zwłaszcza wtedy, gdy dostrzegł u kogoś szczególny potencjał, zadatek na badacza, kogoś, kto wykorzysta jego wiedzę głębiej. Zapraszał wtedy do profesorskiego gabinetu (Instytut mieścił się wtedy w Collegium Maius) lub do siebie do domu, do słynnej już biblioteki przy Alejach Słowackiego. I rozmowa zaczynała się na poziomie dużo wyższym niż tradycyjna seminaryjna dyskusja. Profesor traktował nas na dobrą sprawę po partnersku, jak młodych badaczy. Był szalenie ciekawy naszych pomysłów, to była wspólna narada nad tym, czy warto badać konkretny problem i co dalej można z nim zrobić. Otwierały się nowe perspektywy. W rozmowie z Profesorem nasze nieśmiałe propozycje nabierały rumieńców i rozmiarów, robiły się wyraziste. To niesamowicie nas mobilizowało, dodawało zapału, uskrzydlało – ktoś potraktował nas poważnie. Muszę powiedzieć, że – zwłaszcza w porównaniu do innych pedagogów – to było wtedy prawdziwą rzadkością. Poza tym Mieczysław Porębski był niezwykle ciepłym, serdecznym człowiekiem o bardzo wyrafinowanym, błyskotliwym poczuciu humoru – co dodawało tym kontaktom szczególnego uroku.
KK: A czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o projektach uczniów, które powstawały już podczas tych bezpośrednich wizyt u profesora?
KCz: To dotyczyło po prostu naszych bieżących badań: prac seminaryjnych, magisterskich – z których, pod opieką Profesora, powstawały niekiedy poważne artykuły i publikacje. Ale mam też na myśli takie sytuacje, kiedy każdy z nas już gdzieś „zakotwiczył”, na przykład w jakiejś redakcji czy galerii. Wtedy właśnie przychodziło się do Niego z różnymi projektami – wystawy, czy pomysłu na monograficzny numer czasopisma – i rozpoczynała się „burza mózgów”. Niekiedy Profesor bywał sceptyczny, pokazywał zagrożenia, ślepe uliczki – a czasem od razu wybuchał entuzjazmem, gotowy do współpracy. W czasie studiów kilka razy zmieniałam temat pracy magisterskiej. Najpierw myślałam o Jacku Malczewskim, potem pod wpływem rozmów z Profesorem postanowiłam przyjrzeć się bliżej twórczości Tadeusza Kantora. Na trzecim roku studiów napisałam recenzję z bardzo ważnej wystawy Marka Rostworowskiego „Polaków portret własny” (w 1979 roku), Profesor zauważył ten tekst i nawet go zacytował w swoim artykule – z czego byłam ogromnie dumna. I właśnie na tej wystawie po raz pierwszy zwróciłam uwagę na obraz, który zresztą został namalowany specjalnie na zamówienie Profesora: Emballage Hołdu Pruskiego Jana Matejki Tadeusza Kantora. To dzieło mnie zachwyciło i zaintrygowało niesamowitym ładunkiem treściowym, bogactwem kontekstów i odwołań do tradycji i do współczesności. Początkowo pomysł na pracę o Kantorze miał być szeroką, rozbudowaną analizą metafory artysty jako błazna (w Emballage’u Kantor wcielił się w rolę Stańczyka). Tymczasem Profesor mi poradził: „Nie – napisz po prostu monografię jednego obrazu”. Więc radykalnie ograniczyłam zakres badań, co pozwoliło mi na pogłębioną interpretację. Ostatecznie napisałam pracę magisterską o jednym obrazie. Nie byłoby to dziwne, gdyby dotyczyło sztuki nowożytnej, czy średniowiecznej, ale dla sztuki nowoczesnej było jednak rzadkością. To była dla mnie zbawienna rada, dzięki niej Profesor nauczył mnie stawiać sobie granice, aby unikać pewnego rodzaju powierzchowności i amorficzności. Trzeba się trzymać konkretów. Najciekawsze rzeczy powstają właśnie wtedy, kiedy wyznacza się granice badawcze i idzie bardziej w głąb. Tak, że w istocie Profesor był jakby cichym współautorem wielu naszych tekstów i pomysłów. Gdyby nie konfrontacja z Nim, nie to zaiskrzenie, parę podpowiedzi z Jego strony – pewnie wiele naszych inicjatyw w ogóle nie doszłoby do skutku. Mieczysław Porębski był szalenie lojalny wobec swoich uczniów, wierny w przyjaźni, bardzo nam kibicował. To było niezwykle cenne.
KK: Jaki był stosunek profesora Porębskiego do twórczości debiutujących młodych artystów?
KCz: On często powtarzał, że rasowy krytyk powinien iść na bieżąco ze swoim pokoleniem, bo tylko to pokolenie potrafi najlepiej zrozumieć. Z innymi – późniejszymi lub wcześniejszymi generacjami krytyk traci kontakt, już inni powinni się nimi zajmować. Ta wypowiedź miała oczywiście charakter pewnej butady, prowokacji, bo Profesor pisał przecież także o dużo młodszych artystach. Jednak w istocie Porębski na początku swojej drogi był związany ze środowiskiem wokół Kantora, z twórcami Grupy Krakowskiej – i przez następne pół wieku wiernie im towarzyszył. Kiedy ci artyści byli młodzi, nie było przecież żadnej gwarancji, że to właśnie oni osiągną sukces i zasłużą na miano „wybitnych”. A Profesor od początku w nich wierzył, czasem może trochę „na wyrost”, niekiedy widząc w ich dziełach wartości, które ujawniły się dopiero po latach. Jego intuicje okazywały się trafne. A wtedy, na początku, ta jego obecność, pisanie o tej sztuce mobilizowało także ich wszystkich. Taka krytyka „towarzysząca”, przyjacielska była ogromnym wsparciem. Porębski wierzył we wspólną sprawę i wspólne myślenie o sztuce. Sam był członkiem Grupy Krakowskiej i właśnie tych artystów rozumiał i cenił najbardziej. Najpiękniejsze strony i teksty napisał o Kantorze, Nowosielskim, czy Brzozowskim.
KK: Czy mogłaby Pani opowiedzieć jaka była droga Mieczysława Porębskiego na polu krytyki sztuki. Co sprawiło, że postanowił „pożegnać się z krytyką” i czy pozostał wierny swojej deklaracji?
KCz: Tytuł książki Pożegnanie z krytyką to też była przekora – bo Profesor był szalenie przekornym człowiekiem… . Na przełomie lat 60-tych i 70-tych Profesor oficjalnie uznał, że formuła krytyki w postaci poetyckich esejów już się wyczerpała, zaś prawdziwymi krytykami są obecnie kuratorzy i muzealnicy, którzy przygotowują ekspozycje i kładą większy nacisk na wizualizację kosztem werbalizacji. Argumentują samym wyborem dzieł, piszą historię sztuki układem ścian. No ale przecież już sama książka Pożegnanie z krytyką była nadal przykładem niezwykle wyrafinowanego zastosowania języka w interpretacji tak życia artystycznego, jak i poszczególnych dzieł. Porębski pozostał krytykiem, nadal pisał rozmaite, piękne i poetyckie teksty. Więcej – jestem zdania, że Profesor był krytykiem także wtedy, kiedy pisał przekrojowe syntezy, czy uprawiał historię sztuki epok dawnych. Właśnie taka postawa sprawiała, że ta sztuka pod jego piórem stawała się żywa, aktualna. Nawet gdy pisał o Grocie Lascaux, aborygeńskiej rzeźbie, czy malarzach sprzed stuleci – potrafił z empatią odbierać ich osobowość i emocje, co pozwalało patrzeć na tę sztukę jak na twórczość bardzo nam bliską, współczesną. W tym sensie On nigdy do końca nie „pożegnał się z krytyką”. Zresztą najlepszym tego dowodem są Jego ostatnie książki: Krytycy i sztuka (2004), Spotkanie z Ablem (2011). Profesor do końca życia prowadził pewnego rodzaju dziennik przeżyć. Pisał o książkach, zobaczonych wystawach, obrazach, obejrzanych filmach. Jego pióro pozostało piórem krytyka, słowo było subiektywne, pisane w pierwszej osobie.