Tegoroczny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni co najmniej pod jednym względem był wyjątkowy. W konkursie, na siedemnaście prezentowanych tytułów, aż osiem stanowiły debiuty, a dwa – filmy drugie w dorobku reżyserów. Rzecz jednak nie w ilości. W mojej opinii pięć zdecydowanie najlepszych konkursowych filmów – Cicha noc Piotra Domalewskiego, Wieża, jasny dzień Jagody Szelc, Atak paniki Pawła Maślony, Człowiek z magicznym pudełkiem Bodo Koxa oraz Najlepszy Łukasza Palkowskiego, to propozycje twórców, których zaliczyć możemy do najmłodszego pokolenia. Jako że tytuły te były ostatnio szeroko i zasłużenie opisywane przy okazji festiwalu, tak wielka obfitość młodych talentów skłania do napisania nieco innego artykułu – próbującego odpowiedzieć na pytanie, czy w ślad za nimi wyłonić mogą się niebawem kolejne, utrwalając tym samym fortunną pokoleniową zmianę w rodzimej kinematografii. Do poszukiwań takich najlepiej nadaje się gdyński konkurs filmów krótkometrażowych.
Mało kto pamięta dziś, że u zarania kina filmy krótkometrażowe stanowiły podstawę repertuaru. W drugiej dekadzie XX wieku rosnące w siłę studia hollywoodzkie zepchnęły je jednak na margines, oferując nowy rodzaj produktu, który podbił następnie widownię – wystawny, wysokobudżetowy film fabularny o odpowiednim rozmachu i wartościach produkcyjnych. Film krótki znalazł się na marginesie – wśród prezentowanych przed seansem dodatków filmowych, gdzie zajął miejsce obok kroniki. W dwóch ostatnich dekadach stulecia zaczął tracić nawet to miejsce, na rzecz reklam, nieporównanie bardziej opłacalnych dla operatorów kin. Azylem dla krótkiego metrażu okazały się wówczas mnożące się kanały telewizyjne, nigdy nie zagościł on tam jednak w najpopularniejszych pasmach.
Obecnie trudno co prawda mówić o renesansie krótkiej formy, lecz bez wątpienia perspektywy poprawiają poświęcone jej imprezy w rozrastającym się obiegu festiwalowym. Niektórzy wiążą też nadzieje z dystrybucją internetową w formie Vod, mającą przełamać trwającą od stulacie trudność krótkich filmów z docieraniem do szerszej widowni. Trudno orzec czy nadzieje te się ziszczą. Współcześnie bowiem najczęściej traktuje się w branży krótką formę nie jako unikalny, osobny, pełny i samowystarczalny rodzaj wypowiedzi artystycznej, ale jedynie jako rodzaj próby, testu, przed prawdziwą „dorosłą” twórczością. Miłośnicy krótkiego metrażu i znawcy arcydzieł tej formy z przeszłości mogą nad faktem tym ubolewać, takie są jednak realia branży. Stąd w gdyńskim konkursie krótkiego metrażu obserwować możemy tradycyjnie paradę talentów, z których niemal każdy marzy o debiucie pełnometrażowym i traktuje krótki metraż jako element portfolio, mającego przyciągnąć zainteresowanie producentów i instytucji finansujących. Czy w Gdyni objawiły się w tym roku talenty, zdolne wpłynąć na przyszłość polskiego kina? Śmiem twierdzić, że tak – co najmniej dwa, nim poświęcę im jednak więcej uwagi, warto pokusić się o kilka generalnych uwag na temat konkursu, w którym zaprezentowano 26 filmów.
Krótkie kino w Gdyni
Oczywiście nie był to zestaw utworów artystycznie perfekcyjnych, pozytywnym zaskoczeniem był jednak solidny średni poziom i brak w tym zestawie (wyselekcjonowanym z około setki propozycji) ewidentnych nieporozumień. Niechlubnym wyjątkiem były jedynie pretensjonalne Kamienne chleby, szkolne ćwiczenie powstałe pod opieką Jana Jakuba Kolskiego na podstawie jego prozy i podpisane przez czternastu reżyserów. Rzecz tu nie tyle w – skądinąd prawdziwym w odniesieniu do filmu i reżyserii – przysłowiu gdzie kucharek sześć… Film ten pozbawiony był jakiegokolwiek atutu – takie natomiast posiadały wszystkie inne festiwalowe propozycje w tej sekcji. Szedł im zawsze w sukurs zestaw cząstkowych nawet wartości – mianowicie pewien czysty ton, indywidualna wrażliwość, osobista nuta. Nawet w filmach niedoskonałych była to jakość, którą udawało się z wybranych scenach czy ujęciach dostrzec bez większego trudu.
W Sweet Home Czyżewo Jakuba Radeja, opowiadającym o bohaterze wracającym do Polski po kilku latach pobytu w USA, były to ostatnie sceny pokazujące specyficzny posmak jesieni w prowincjonalnym miasteczku, gdy niemal czujemy zapach powietrza o wcześnie zapadającym zmierzchu, komponujący się z nastrojem zupełnej samotności głównego bohatera i jego rozpaczliwą próbą powrotu. Krótka końcowa scena z drobnym elementem suspensu pozwala łatwo zapomnieć o wcześniejszych niedoskonałościach dramaturgicznych i niefortunnym aktorstwie w scenach rozmów prowadzonych po alkoholu. Filip Bojarski portretuje w filmie W grudniu po południu młodego mężczyznę emocjonalnie stłamszonego przez matkę, z którą mieszka i z determinacją, acz bezskutecznie, próbującego wywalczyć w przedświątecznym czasie choć o odrobinę niezależności. Krótki dystans Giovanniego Pierangelego w rysie gniewnego głównego bohatera przywodzi na myśl Colina z klasycznej Samotności długodystansowca Tony’ego Richardsona. Wyciągnięty z poprawczaka na jeden sztafetowy bieg przez brata, pragnącego naprawić relację, boryka się z łatwymi do przewidzenia emocjonalnymi problemami, ale subtelna i oparta na czystym pomyśle wizualnym puenta ponownie nie pozwala nie myśleć o tym filmie z sympatią. Podobne walory zachowuje Baraż Tomasza Gąssowskiego – słodko-gorzki obrazek z rodzinnego życia na polskiej prowincji, z pozytywnym przesłaniem kojarzącym się z wczesnymi filmami Andrzeja Jakimowskiego. W Spitsbergenie Michałowi Szcześniakowi udało się świetnie wyreżyserować i sfotografować dość brutalną dynamiczną scenę interwencji pogotowia w domu ciężarnej córki, mieszkającej pośród patologicznej rodziny, a w Pars pro toto Katarzyny Łęckiej intrygujący był wyjściowy pomysł swoistego dialogu z obsypaną nagrodami Ostatnią rodziną Jana P. Matuszyńskiego, dający przy tym okazję Jerzemu Radziwiłłowiczowi do aktorskiego pojedynku z kreacją Andrzeja Seweryna w ubiegłorocznym filmie o Beksińskich. Szkoda jedynie, iż niewiele poza owym wyjściowym pomysłem udało się w filmie widzowi zaoferować. Jakub Michnikowski w Pustkowiu ukazuje księdza przyjeżdżającego do kryjącego mroczne sekrety miasteczka, z którymi duchowny mierzy się równie dzielnie, co reżyser z gatunkowymi konwencjami budowania grozy i napięcia. W 37-minutowym, rozciągniętym ponad miarę, filmie młodego reżysera szwankuje jedynie ekonomia opowiadania, skrócony i bardziej dramaturgicznie zwarty film z pewnością wywierałby większe wrażenie. Na uwagę zasługuje też Konrad Kądziela, udowadniający w Fusach, iż potrafi sprawnie operować poetyką absurdu i groteski, a przy okazji zdradzający wyróżniający go na tle rówieśników talent scenopisarski i ucho do świetnych monologów. O tym jak niełatwa to poetyka można się przekonać, oglądając dwa inne konkursowe filmy. Jarosław Sztandera, autor F 63.9, jedna z czołowych postaci polskiego kina niezależnego początku stulecia, przedstawia film, który w tamtym obiegu i w tamtych czasach byłby rewelacją, dziś patrzymy jednak na niego jako relikt stylu (i maniery) ówczesnego kina. Z kolei Emil Buchwald w Heimacie sprawia wrażenie rozdartego między konwencją żartu a poważnym filmem społecznym, co w rezultacie, mimo dobrego aktorstwa, pozostawia wrażenie niedosytu.
Konkurencja drużynowa
Na konkursowy zestaw 26 filmów, z dwoma wyjątkami w postaci obrazu Milczenie polskich owiec – reżyserskiej próby Macieja Stuhra i jednocześnie studenckiego aktorskiego ćwiczenia oraz Wyzwolenia Veroniki Andersson z Warszawskiej Szkoły Filmowej, składały się filmy zrealizowane przez cztery podmioty producenckie: Szkołę Filmową w Łodzi, Gdyńską Szkołę Filmową, Uniwersytet Śląski w Katowicach oraz Studio Munka, działające przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Konkurs był też swego rodzaju rywalizacją zespołową. Etiudy z Łodzi i Katowic prezentowały w tym roku zbliżony poziom, nieco dystansowały je dwie propozycje szkoły z Gdyni. Co ciekawe, nie tylko z powodu Końca widzenia Grzegorza Mołdy, który w tym roku znalazł się w głównym konkursie filmów krótkometrażowych w Cannes jako jeden z zaledwie dziesięciu konkursowych tytułów z całego świata. Mołda potrafi snuć wartką opowieść, ale trudno oprzeć się wrażeniu, iż jego filmowi brakuje mocniejszego fabularnego zakończenia, sprawia wrażenie urwanego w sztuczny sposób, nie posiada ani mocnej puenty, ani klasycznego zakończenia otwartego. W ten sposób niczym nie ustępuje temu filmowi zdecydowanie mniej znany obraz tegorocznej absolwentki szkoły w Gdyni – Casting Katarzyny Iskry. Zdumiewa jak wiele reżyserka potrafi osiągnąć, opierając się na dość banalnym materiale fabularnym – młoda matka marząca o karierze aktorskiej, nie rozumiejący jej potrzeb mąż i konfrontacja ze starszą i sławną aktorką. Nie znajdujemy tutaj nic, czego nie widzielibyśmy w kinie już wielokrotnie, ale ostateczny rezultat właśnie z tego powodu paradoksalnie świadczy o klasie młodej reżyserki, przedstawiającej film koncertowo zagrany przez Martę Mazurek i Katarzynę Herman, a zarazem bardzo sprawnie opowiadany. Porównywalne umiejętności reżyserskie zaprezentował w Żabim królu Arkadiusz Biedrzycki. W zwyczajnej jak życie historii nieudanej randki pokazał nie tylko pewną rękę w prowadzeniu odtwórców głównych ról (świetni Magdalena Czerwińska i Sebastian Pawlak), wydobywania z nich aktorskich niuansów, lecz także biegłość w konstruowaniu scenariusza i puentowaniu opowieści. Dodatkową jakością filmu jest subtelne oddanie podszytej rezygnacją i pragmatyzmem cichej rozpaczy trzydziestoletniej bohaterki, próbującej ułożyć sobie życie emocjonalne przy bolesnej świadomości, iż nie powinna spodziewać się już wiele.
Ciekawy ojest fakt, iż wyróżniające się w konkursie etiudy studenckie Biedrzyckiego, Bojarskiego, Mołdy i Iskry nie przekraczały 20 minut projekcji. Jest w filmach krótkometrażowych pewna zastanawiająca i trudna do wyjaśnienia prawidłowość, mianowicie filmy 18-20 minutowe zazwyczaj wypadają zacznie lepiej niż 30-minutowe lub dłuższe. W konkursie nie zabrakło jednak potwierdzających regułę wyjątków. Odnajdujemy je w tegorocznym zestawie popularnych „trzydziestek” ze Studia Munka, statutowo zobligowanego do realizacji filmów debiutujących reżyserów, najczęściej będących tuż po szkole i myślących już o pełnometrażowym debiucie.
Cechujące filmy Studia Munka zespołowe wyróżniki stylu pozostają niezmienne od lat. Wielokrotnie przedstawiają one wysoki, solidny poziom realizacji, świadczą o sporych profesjonalnych umiejętnościach realizatorów, często nie potrafią jednak wykroczyć poza pułap pewnej gładkości i poprawności. Udało się to w wypadku dwóch filmów, wyprodukowanych przez Studio Munka – najmocniejszych punktów tegorocznego konkursu krótkiego metrażu, autorstwa Aleksandry Terpińskiej i Piotra Domalewskiego.
Werdykt i dwoje liderów
Jury konkursu nagrodą dla najlepszego filmu uhonorowało Nic nowego pod słońcem Damiana Kocura, nagrodą specjalną Sweet Home Czyżewo Jakuba Radeja, a wyróżnieniem Krótki dystans Giovanniego Pierangelego. Najpiękniejsze fajerwerki ever otrzymały nagrodę filmowej Małoposki, a 60 kilo niczego nagrodę za najlepsze zdjęcia dla Bartosza Świnarskiego. Nic nowego pod słońcem to zapis miłosnego rozczarowania, wyrastającego z dojmującej różnicy między oczekiwaniami projektowanymi na internetową personę a realnie istniejącą postacią, rzucony na tło plastycznego obrazu polskiej prowincji i skoncentrowany wokół przekonująco zagranej przez Michała Romanowicza zamkniętej w sobie, niemal autystycznej postaci głównego bohatera. Filmy, których udział w konkursie zakończył się pomniejszymi nagrodami, wydają mi się jednak propozycjami najciekawszymi i znamionującymi największe reżyserskie talenty.
Piotr Domalewski dynamicznie wkroczył do świata polskiego filmu i ma za sobą rok nie tylko pracowity, ale też artystycznie udany. W czasie tegorocznej Gdyni pokazał zarówno pełnometrażowy debiut w konkursie głównym, jak i „trzydziestkę” w konkursie krótkiego metrażu. 60 kilo niczego to sugestywny, dramaturgicznie i psychologicznie przekonujący obraz ze śląskiej kopalni, na której dochodzi do wypadku nielegalnie pracującego tam robotnika z Ukrainy. Właśnie mianowany i pragnący rozpocząć nowe życie kierownik przedsiębiorstwa staje przed serią dramatycznych wyborów, zakończonych w niespodziewany, tragiczny sposób. Domalewski kręci film utrzymany w najlepszych tradycjach kina moralnego niepokoju, w którym dalekim echem odbijają się reminiscencje Spokoju Krzysztofa Kieślowskiego, dowodząc, że jest już reżyserem dojrzałym, świadomym filmowej formy i własnych celów. Niewiele brakowało w tym roku do historycznego ewenementu polegającego na tym, iż podczas tej samej edycji reżyser zwycięża zarówno w konkursie głównym, jak i krótkometrażowym. Domalewski zdobył Złote Lwy za Cichą noc, do dubletu, mimo iż 60 kilo niczego to świetny film, zabrakło mu jednak właśnie trofeum z konkursu krótkiego metrażu, teoretycznie łatwiejszego do zdobycia.
Moim faworytem w konkursie, wyrastającym ponad stawkę konkurentów, była inna „trzydziestka” z Munka, mianowicie Najpiękniejsze fajerwerki ever Aleksandry Terpińskiej. Film ten również pokazywany był wcześniej w Cannes i nawet nagrodzony, znalazł się tam jednak poza konkursem głównym krótkiego metrażu. Uhonorowano go też wcześniej jako najlepszy krótkim metraż na ważnym dla polskiej branży u progu zawodowej drogi festiwalu „Młodzi i film” w Koszalinie. Film Terpińskiej nie wzbudzał jednak powszechnego i jednomyślnego aplauzu. Młodsi krytycy punktowali niedociągnięcia realizacyjne, zwłaszcza w scenach dialogowych, części starszych przeszkadzało, ich zdaniem pretensjonalne, zakończenie oraz niewiarygodne ponoć portrety głównych bohaterów.
Miałem jak dotąd przyjemność obejrzeć film Terpińskiej trzykrotnie i pozostaję wciąż pod jego wielkim wrażeniem, a z zarzutami tymi nie mogę się zgodzić. Terpińska nie waha się w swoim krótkim metrażu dotknąć spraw należących we współczesnej Polsce do najważniejszych. Przedstawia mroczną, ale też niepokojąco realistyczną i wiarygodną fantazję na temat wojny domowej toczonej w Polsce najbliższej przyszłości. Dramatyczne wypadki stawiają trójkę przyjaciół przed koniecznością dokonania pewnych wyborów, opowiedzenia się po którejś ze stron sporu, w sytuacji, gdy nawet bierność jest już zajęciem pewnego stanowiska. Owszem, film to nie we wszystkich aspektach doskonały, chropowaty i nierówny, niekiedy irytujący, lecz mimo to, a może nawet częściowo dzięki temu, znamionujący największy talent spośród tegorocznej gdyńskiej stawki filmów najmłodszych twórców. Niektóre sceny dialogowe rzeczywiście są nieco sztuczne (np. rozmowa głównych bohaterek na dachu szpitala), inne sprawiają wrażenie nieco szkicowych i pośpiesznie zrealizowanych, co jednak dobrze wpisuje się w nerwowy, rwany rytm całości. Przede wszystkim jednak Terpińska błyszczy na tle z reguły tak gładkich i poprawnych „trzydziestek”: nie boi się ryzyka, nie unika szarż, podkręcania emocji, niebezpiecznych ekstrapolacji biegu wypadków, nie ogranicza się do kręcenia fabuły „na trzech bohaterów i jedno wnętrze”. W filmie widzimy czołgi i inne militarne pojazdy, Najpiękniejsze fajerwerki ever sprawiają wrażenie przedsięwzięcia o większym budżecie niż miały w istocie, bo autorka i producenci twórczo podeszli do zadania, m.in. kręcąc czołgi przygotowywane tradycyjnie dzień wcześniej na defiladę 15 sierpnia.
W filmie Terpińskiej, jak się rzekło nerwowym i dynamicznym, urzeka jednocześnie delikatność, z jaką młoda autorka dotyka głębokich ran współczesnego życia politycznego, kręci swój zaangażowany we współczesność film z pewną czułością w stosunku do bohaterów, bez orzekania, gdzie białe i gdzie czarne, gdzie racja, a gdzie błąd. Najpiękniejsze fajerwerki ever imponują dzięki temu szczególnym rodzajem mądrości, dość deficytowej w naszym współczesnym życiu publicznym. Po pierwszej projekcji zastanawiałem się, skąd wzięło się tam aż tyle tak brakującej dziś jakości. Odpowiedź zawiera się w przeoczonej przeze mnie jednej z pierwszych plansz. Otóż scenariusz powstał w ramach programu upamiętniającego postać Krzysztofa Kieślowskiego i jest luźno inspirowany Przypadkiem, kręconym w Polsce lat 1980-1981, kraju jeszcze ostrzejszego konfliktu politycznego. Figura reżysera Przypadku i jego wizji świata w pewien sposób patronuje najlepszemu krótkiemu filmowi tegorocznego konkursu.
W tym roku w Gdyni objawiło się w konkursie pełnometrażowym nowe, nadzwyczajne pokolenie reżyserskie. Domalewski już stał się jego częścią za sprawą Cichej nocy. Jestem przekonany, że Aleksandra Terpińska szybko do niego dołączy. Najmłodsi polscy reżyserzy, prócz dobrego warsztatu i braku lęku przed ryzykiem, mają bowiem jedną jeszcze fantastyczną cechę: wiedzą jak ważne jest w świecie współczesnego filmu pełne determinacji dążenie do realizacji kolejnych projektów, jak istotne jest, aby na festiwal, na który jadą z nadzieją za statuetkę za najnowszy film, zabierać też do walizki scenariusz następnego.